piątek, 30 października 2015

Wywiad | Dagmara Andryka: "Nic tak przyjemnie nie kończy dnia, jak kilka porządnie napisanych scen"

Autorka z egzemplarzem swojej debiutanckiej powieści "Tysiąc"

Dagmara Andryka zadebiutowała powieścią kryminalną "Tysiąc", bardzo ciepło przyjętą przez pierwszych czytelników. Postanowiłam zapytać autorkę, skąd tak nietuzinkowy pomysł na kryminał, co okazało się najtrudniejsze podczas pracy nad książką i... czy w XIX wieku kobiety rzeczywiście były palone na stosach. Przekonajcie się, co na ten temat miała do powiedzenia Dagmara Andryka.


Intryguje mnie postać Katarzyny Piecowej – XIX-wiecznej młodej kobiety, która w Pani debiutanckiej powieści miała rzucić klątwę na mieszkańców miasteczka Mille. Jak stworzyła Pani tę bohaterkę? Czy korzystała ze źródeł historycznych? I – proszę wybaczyć pytanie – czy na początku XIX wieku naprawdę paliło się kobiety na stosach?

Bardzo się cieszę, że ta postać Panią zaintrygowała, bo jej pierwowzór istniał naprawdę. Mówię o Barbarze Zdunk,  czyli ostatniej kobiecie w Europie, która spłonęła na stosie, właśnie na początku XIX wieku.
Oczywiście, klątwa i wiele pozostałych wątków z jej życia to jest już absolutna fikcja literacka, pamiętajmy, że Mille tak naprawdę nie istnieje. Mille to po łacinie tysiąc.

Skąd pomysł na fabułę powieści „Tysiąc”? Przyzna Pani, że to dość niestandardowy scenariusz kryminału – główna bohaterka nie tylko szuka seryjnego mordercy, ale przede wszystkim zastanawia się, czy ten w ogóle istnieje. Klątwa nie jest wcale takim nieprawdopodobnym scenariuszem.

Szukałam czegoś oryginalnego, jakiegoś mało wyeksploatowanego motywu, bo choć zdaję sobie sprawę, że „wszystko już było”, to mam wrażenie, że to właśnie kryminał, jako mocno ewoluujący gatunek, może „opierać” się na czymś nietypowym, czyli np. na klątwie. Poza tym, dokładnie tak jak Pani mówi, nie jest to nieprawdopodobny scenariusz.

Czy istnieje miejsce, które było swoim rodzajem inspiracją do stworzenia miejscowości Mille, w której rozgrywają się przedstawione w książce wydarzenia?

Bardzo podobają mi się Pani pytania! Mam wrażenie, że przeczytała Pani tę powieść, także między wierszami. Wszystko co dzieje się w Mille, jego mieszkańcy i ich sprawy jest absolutnie od początku do końca fikcją literacką, a ja stworzyłam Mille właściwie od podstaw. Wymyśliłam i rozrysowałam dokładny plan miasta, wykaz ulic, lokalizację miejsc, ja dokładnie widziałam te wszystkie budynki, bo na czas śledztwa Marty, Mille zaistniało w mojej wyobraźni naprawdę.
Ale jest miejsce, które posłużyło mi za bazę, za inspirację, to najmniejsze miasto w Polsce, czyli Wyśmierzyce. Urokliwa miejscowość, którą oczywiście dość dobrze zwiedziłam i gdzie spędziłam trochę czasu, przygotowując się do napisania powieści. Ale jest znacznie przyjaźniejsza i milsza niż Mille.

Kim jest Dagmara Andryka? Skąd w ogóle pomysł, aby zacząć pisać?

Pisałam chyba od zawsze, teraz, z okazji wydania książki, dawni znajom przypomnieli mi, że już w podstawówce napisałam powieść J. Zwykle pisałam opowiadania, ale dłuższa forma „chodziła” za mną od dawna, dlatego bardzo się cieszę, że "Tysiąc" wreszcie trafił do czytelników. A kim jestem? Na tę część pytania nie umiem jakoś oryginalnie odpowiedzieć, ale może przy okazji następnej książki będzie mi łatwiej.

Co okazało się najtrudniejsze podczas pracy nad książką? Jak długo trwał proces tworzenia?

Cały proces zajął mi około roku, najpierw planowałam fabułę, czyli „wymyślałam wydarzenia”, jest to bardzo przyjemny, choć niezwykle trudny moment tworzenia. W kryminale, konstruowanie fabuły przypomina układanie puzzli. Tu wszystko musi do siebie finalnie pasować, choć na początku powinno przypominać tysiąc rozrzuconych kawałków. To czytelnik, musi z każdą stroną czuć frajdę, że poszczególne elementy zaczynają się łączyć, a nawet już coś przypominać.
Sporo czasu zajęło mi także zebranie materiałów, i stworzenie wszystkich bohaterów. Bo ja, nim zacznę pisać, muszę wiedzieć o nich wszystko, znacznie więcej niż potem pokazuję w książce. Samo pisanie, jest potem wyczerpujące także fizycznie, ale ja uwielbiam takie zmęczenie. Nic tak przyjemnie nie kończy dnia, jak kilka porządnie napisanych scen.

Czy zamierza Pani wrócić do postaci Marty Witeckiej, a może pracuje nad całkiem nową powieścią?

Pracuję nad nową książką, chciałabym aby zachowała podobny klimat i atmosferę, ale odchodzę od małego miasteczka. Choć oczywiście nie będzie klątwy, to jednak znowu zaproszę czytelników do rozwiązania nieoczywistej, tajemniczej i mrocznej zagadki. W tym przedsięwzięciu, pomoże… właśnie Marta Witecka. Wiem, że czytelnicy polubili tę postać, dlatego szykuję jej nowe zadania.

Co wydanie debiutanckiej powieści zmieniło w Pani życiu?

Najważniejsze co się teraz dzieje, to fakt, że "Tysiąc" wreszcie trafił w ręce czytelników i z pierwszych sygnałów wiem, że bardzo im się podoba. To chyba najlepsze co może spotkać debiutanta. Bardzo Państwu dziękuję!
A Pani dziękuję za bardzo ciekawy wywiad.

czwartek, 29 października 2015

Irena Matuszkiewicz "Zjazd rodzinny" | Recenzja



Irena Matuszkiewicz swoją najnowszą książką zaskakuje wiernych czytelników i rozpoczyna cykl powieści obyczajowo-historycznych. Akcja "Zjazdu rodzinnego" toczy się w dwudziestoleciu międzywojennym oraz - częściowo - w roku 2014, kiedy jedna z bohaterek postanawia zgromadzić swoją liczną rodzinę przy jednym stole. Autorka znakomitych powieści obyczajowych powraca z całkiem nowym utworem.

Ewa, za namową swoich dzieci, postanawia zorganizować zjazd rodzinny. Sama jest archiwistką i zapaloną miłośniczką historii, dlatego z zaciekawieniem podążała śladami swoich przodków, by poznać ich historię. Ewa ma liczną rodzinę - nestorowie rodu, Jan i Leontyna Korzeńscy mieli bowiem siedmioro dzieci. Korzeńscy pobrali się w 1920 roku. Leontyna poświęciła się wychowywaniu dwóch synów i pięciu córek, Jan założył i z powodzeniem przeprowadził przez lata kryzysu luksusowy sklep kolonialny. Dziś ich potomkowie rozjechali się po całym świecie. Czy Ewie uda się zgromadzić wszystkich w jednym miejscu? Czy zjazd rodzinny dojdzie do skutku?

"Zjazd rodzinny" zaskakuje nie tylko treścią, ale również niezwykle wiarygodnym, bogatym tłem historycznym Irena Matuszkiewicz stworzyła przepiękną, a przede wszystkim - prawdziwą opowieść o losach pewnej rodziny. Urzekła mnie prozą życia i trafnością swoich związków. Autorka nie idealizuje instytucji małżeństwa, nie pisze tylko o radosnych stronach życia rodzinnego. Bohaterzy - chociaż żyli sto lat temu - mieli podobne dylematy jak ludzie współcześni, zastanawiali się nad słusznością swoich wyborów i, tak zwyczajnie, bywali zmęczeni życiem. "Zjazd rodzinny" to wciągająca, wspaniale napisana proza obyczajowo-historyczna. Irena Matuszkiewicz przekonuje nas, jak ważne jest, by znać losy swojej rodziny.

Spodziewałam się, że Irena Matuszkiewicz opowie swoją historię w "Zjeździe rodzinnym" i... tyle. Okazuje się jednak, że ciąg dalszy nastąpi, a to dopiero początek. Wszystko wskazuje na to, iż na polskim rynku ukaże się kolejna saga rodzinna w stylu "Stulecia Winnych" Ałbeny Grabowskiej. Na tym jednak kończą się porównania, gdyż Matuszkiewicz stworzyła coś świeżego, nie kopiując Grabowskiej ani żadnych innych autorów. "Zjazd rodzinny" zachwyca nienagannym, czasem wręcz dostojnym językiem. Irena Matuszkiewicz należy do pisarzy, którym nawet pisanie o trudnych sprawach przychodzi z niezwykłą lekkością. Jej najnowsza powieść nie należy do łatwych książek, jednak czyta ją się rewelacyjnie.

Jeśli właśnie skończyliście czytać nową książkę Zbigniewa Zborowskiego bądź tęsknicie za bohaterami sagi o Winnych, koniecznie przeczytajcie nową książkę Ireny Matuszkiewicz, która rozpoczyna kolejny cykl obyczajowo-historyczny w polskiej literaturze współczesnej. Autorka pokazała zupełnie nowe oblicze i z pewnością trafi dzięki temu do nowych czytelników. Ja jestem w pełni przekonana. Polecam!

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Irena Matuszkiewicz "Zjazd rodzinny"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2015
liczba stron: 376
data premiery: 20.10.2015

wtorek, 27 października 2015

Zadaj pytanie Agnieszce Olejnik i wygraj powieść "A potem przyszła wiosna" | KONKURS



Zadaj pytanie Agnieszce Olejnik i wygraj powieść "A potem przyszła wiosna"!

Wraz z Wydawnictwem Czwarta Strona oraz autorką powieści obyczajowej "A potem przyszła wiosna" - Agnieszką Olejnik, Przegląd czytelniczy zaprasza do udziału w konkursie. Możecie wygrać jeden z dwóch egzemplarzy książki.

Propozycje pytań do autorki nadsyłajcie do niedzieli 1 listopada włącznie na adres mailowy przegladczytelniczy@interia.pl

Wraz z autorką wybierzemy 10 najciekawszych pytań, na które odpowie Agnieszka Olejnik. Wywiad zostanie opublikowany na blogu Przegląd czytelniczy we wtorek 10 listopada wraz z wynikami konkursu.
Autorzy dwóch wyróżnionych pytań zostaną nagrodzeni egzemplarzem powieści "A potem przyszła wiosna".

Czekamy na Wasze propozycje pytań! Powodzenia!

niedziela, 25 października 2015

Dagmara Andryka "Tysiąc" | Recenzja



Nie czytałam tak intrygującego oraz dobrego kryminalnego debiutu od czasów Puzyńskiej i jej legendarnego wręcz dzisiaj "Motylka". Dagmara Andryka napisała pełną tajemnic, nieco mroczną powieść, która zapada w pamięć na długo. "Tysiąc" jest książką, na którą z pewnością warto zwrócić uwagę, poszukując lektury na długie, jesienne wieczory. Po zmianie czasu na zimowy nie pozostaje nam - nałogowym czytelnikom - nic innego, jak zaszyć się pod kołdrą z gorącą herbatą i dobrą lekturą. "Tysiąc" jest doskonałym wyborem!

Młoda dziennikarka Marta Witecka przez przypadek trafia do niewielkiej miejscowości Mille, położonej gdzieś w pomorskim. Nigdy wcześniej nawet nie słyszała o tym miejscu i Mille z pewnością jest jednym z ostatnich miejsc, w których Marta zatrzymałaby się na dłużej, ale zepsuł jej się samochód i nie ma jak wydostać się z miasteczka. Początkowo kobieta nie rozumie mieszkańców, którzy za wszelką cenę chcą się jej pozbyć z Mille. Szybko jednak wychodzi na jaw, że tubylcy wierzą w klątwę rzuconą w przeszłości na miasteczko. W Mille może mieszkać nie więcej niż tysiąc osób. Jeżeli liczba mieszkańców wzrasta, ktoś ginie, by zrobić miejsce nowo przybyłym. Chwilę po przybyciu Marty do miasta, w tajemniczych okolicznościach ginie młoda nauczycielka. Śledztwo szybko zostaje umorzone, nawet policji nie zależy na złapaniu sprawców, gdyż wierzą w mistyczną klątwę. Marta postanawia przeprowadzić śledztwo. Pomaga jej w tym nadużywający alkoholu były milicjant.

Autorski debiut Dagmary Andryki charakteryzuje się gęstą atmosferą i niebanalną fabułą. W pewnym momencie nawet najwięksi sceptycy złapią się na myśli, że zastanawiają się, czy tajemnicze wydarzenia w Mille są wynikiem klątwy czy działalności seryjnego mordercy. Główna bohaterka, Marta Witecka przeprowadzi skrupulatne śledztwo, w wyniku którego dojdzie do wniosku, że... klątwa wcale nie jest takim złym wytłumaczeniem. Nic do siebie nie pasuje, kolejni podejrzani zostają wykluczeni z tego niezbyt zaszczytnego grona, dochodzenie nie przynosi żadnych rezultatów. Dagmara Andryka w kapitalny sposób splotła ze sobą losy młodej kobiety z początku XIX wieku, która rzekomo rzuciła klątwę na Mille, z historią zamkniętych w sobie mieszkańców prowincjonalnego miasteczka. "Tysiąc" to doskonały kryminał z ciekawym tłem społecznym. 

Dagmara Andryka wyróżnia się spośród grona debiutantów nienagannym stylem i ciekawym językiem. Jest autorką niezwykle sugestywną i potrafi utrzymać niezbędne w kryminale napięcie. Może momentami ucieka w marazm, czasem przez dłuższą chwilę nic się nie dzieje, a część fragmentów jest nieco przegadana. Obserwujemy swego rodzaju stan zawieszenia po to, by za chwilę znowu zdecydowanie wcisnąć z Andryką pedał gazu i znacząco przyspieszyć. Są to jednak drobne, nierażące błędy, które absolutnie nie odbierają niczego z niekwestionowanej wyjątkowości książki. "Tysiąc" czyta się rewelacyjnie. W powieści funkcjonuje przyjemny element zaskoczenia, kiedy już odkryjemy, co naprawdę wydarzyło się w Mille. Dagmara Andryka schowała rozwiązanie zagadki głęboko i niczym zawodowy gracz, wyciągnęła asa z rękawa dopiero na sam koniec.

"Tysiąc" to obiecujący, świetnie napisany i intrygujący kryminał. Debiut Dagmary Andryki rozbudza ciekawość czytelnika oraz daje nadzieję na więcej. Mam nadzieję, że autorka zajmie się zawodowo pisaniem powieści kryminalnych, gdyż wychodzi jej to rewelacyjnie. Ciekawy pomysł i bardzo dobre wykonanie - ja przepadłam! Czekam na wasze wrażenia!

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Dagmara Andryka "Tysiąc"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2015
liczba stron: 464
data premiery: 20.10.2015

piątek, 23 października 2015

Danuta Noszczyńska "Farbowana blondynka" | Recenzja



Danuta Noszczyńska już trzykrotnie została wyróżniona na Festiwalu Literatury Kobiecej "Pióro i Pazur" w Siedlcach. Trzecią nagrodę otrzymała wcale nie tak dawno, bo zaledwie kilka dni temu. Nie czytałam "Harpii" ani żadnej innej spośród nagrodzonych powieści. Dotychczas było mi nie po drodze z twórczością Danuty Noszczyńskiej, zapowiedzi nie intrygowały mnie na tyle, by znaleźć czas i miejsce w swojej biblioteczce. Spróbowałam, poznałam i... No właśnie, jak wyszło i dlaczego właśnie tak?

Tamara podchodzi z prowincji. Wyjechała z rodzinnego domu, by odnieść sukces. Właśnie otrzymała awans, zrobiła sobie usta, przefarbowała włosy. A że facet właśnie odszedł do innej? Mały szczegół! Tamara z nieukrywaną zazdrością obserwuje kobietę, która pracuje w biurowcu po drugiej stronie ulicy. Jest piękna, doskonale ubrana, na dobrym stanowisku. Tamara chciałaby być na jej miejscu. Czy aby na pewno? Młoda kobieta jest przekonana, że dobry wygląd jest przepustką do lepszego świata. W tych poglądach zgadzają się z nią cztery najlepsze przyjaciółki, aktualnie wszystkie singielki. Kiedy jednak koleżanki zaczną układać sobie życie, również Tamara zapragnie przytulić się do męskiego ramienia. Czy w swoim dążeniu do doskonałości znajdzie chwilę, by stworzyć trwały związek?

Danuta Noszczyńska tworzy doskonałe portrety psychologiczne. I właśnie na tych portretach w dużej mierze opiera się jej książka. "Farbowana blondynka" to obraz współczesnej młodej kobiety, z jednej strony - pewnej siebie i przekonanej o słuszności swoich przekonań, z drugiej - może nieco zagubionej w wymaganiach dzisiejszego świata. Tamara dała sobie wmówić, że jedynie nienaganna aparycja może być kluczem do sukcesu. Kiedy jednak spotka na swojej drodze nieco puszystą, wcale niedoskonałą kobietę i jej partnera - przystojnego chirurga plastycznego (czy on nie mógł zrobić swojej dziewczynie liposukcji?), pozna zupełnie odmienne podejście do życia. Czy Tamara będzie umiała wyciągnąć wnioski? "Farbowaną blondynkę" warto przeczytać chociażby ze względu na wiarygodny, ciekawy portret współczesnej kobiety sukcesu. Noszczyńska stawia niegłupie tezy i wyciąga mądre wnioski.

Mimo niekwestionowanych zalet powieści, nie mogę powiedzieć, bym była w pełni przekonana. W "Fabrowanej blondynce" przez większość czasu nie dzieje się nic ciekawego, a kiedy w końcu Noszczyńska przejdzie do sedna - robi się dość schematycznie i mało oryginalnie. Może za dużo czytam, by przekonała mnie kolejna historia o młodej, zapracowanej kobiecie, która w końcu dochodzi do wniosku, że kariera to nie wszystko i przydałby się ktoś, z kim można dzielić życie? Książka kończy się w sposób absolutnie i wręcz niesmacznie przewidywalny. To się sprzeda, oczywiście. Czytelniczki uwielbiają takie historie, ale po trzykrotnej laureatce festiwalu literackiego oczekiwałam chyba czegoś więcej. Podoba mi się styl Noszczyńskiej. Pisze w całkiem przyjemny, niezbyt ciężki, ale i nie przesadnie lekki sposób.

Zdecydowanie na tak - intrygujący portret głównej bohaterki, interesujące przedstawienie współczesnego pokolenia trzydziestolatków, świetny styl i ciekawy język. Na nie - mało porywająca fabuła i schematyczność opisywanych sytuacji. Spodziewałam się nieco innej, może trochę ambitniejszej lektury, ale nie mogę powiedzieć, żeby było źle. Jest dobrze, chociaż bez rewelacji.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Danuta Noszczyńska "Farbowana blondynka"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2015
liczba stron: 328
data premiery: 08.10.2015

czwartek, 22 października 2015

Wywiad | Monika Orłowska: "O, tu masz rym, tu powtórzenie, a tu aliterację. I weźże zrób coś z tą sięjączką. Istne wariatkowo."



Monika Orłowska w każdym swoim wcieleniu sprawia radość czytelnikom i dostarcza im kolejnych literackich przygód. Pisze, redaguje, tłumaczy. Jest autorką powieści obyczajowej "Całuję. Mama", która właśnie ukazała się w księgarniach pod patronatem Przeglądu czytelniczego. Opowiada w niej historię trzech sióstr, które spotykają się w mieszkaniu zmarłej matki, aby uporządkować i sprawiedliwie podzielić majątek. Ile w poszczególnych bohaterkach jest samej Moniki Orłowskiej? W której roli - pisarki, redaktora czy tłumacza - sprawdza się najlepiej? 


Monika Orłowska – pisarka, redaktorka, tłumacz. Która rola jest Pani najbliższa dlaczego?

Zdecydowanie redaktorka, a właściwie redaktor, bo wciąż jestem filologiem, nie filolożką. 
Dlaczego? Idealnie łączy rzemiosło z artyzmem. Jest twórcza, ale w pewnych granicach, no i pozwala mi na ciągły rozwój w bliskiej sercu dziedzinie – języku ojczystym. Dla porównania, kiedy tłumaczę, stoję w rozkroku między oryginałem a wersją polską, a to oznacza wieczną niepewność, żmudne poszukiwanie tego jedynego, idealnego słowa i frustrację, gdy na przykład jakiś żart językowy okazuje się nieprzekładalny. Poza tym język obcy zawsze jest… obcy, a w polskim jestem przecież zanurzona na co dzień. 

Czym się różni praca nad własnym, autorskim tekstem od redakcji tekstu innego pisarza?

W tej chwili, gdy zakładam sobie redaktorski autokaganiec, chyba niczym. 
Oczywiście żartuję. Redakcja to konkret, a pisanie abstrakcja, przynajmniej w moim przypadku. Jako redaktor znam objętość tekstu, którym mam się zająć, termin oddania ostatecznej wersji i kwotę wynagrodzenia. Kiedy siadam do własnej powieści, nie mam pojęcia, kiedy i na której stronie ją skończę, czy wydawnictwo w ogóle ją zechce, a jeśli tak, czy się sprzeda. Nigdy też nie wiem do końca, jaki los spotka bohaterów ani jakie będzie ostateczne przesłanie powieści. Na szczęście nie jestem poczytną autorką, która podpisuje umowę i odbiera zaliczkę, gdy książka istnieje jedynie w formie konspektu. Nie lubię żyć na kredyt i tworzyć na zawołanie. Wenę traktuję na zasadzie „jesteś to jesteś, a jak cię nie ma, to też niewielki kram”. 
Co jeszcze? Redagowanie sprzyja rozwojowi duchowemu, podczas gdy pisanie wzmacnia egocentryzm i egoizm. Choćby na podstawie tego wywiadu można stwierdzić, że jestem straszną egocentryczką. Kiedy piszę, zanurzam się w sobie, nawet jeśli nie opisuję własnych doświadczeń. Albo przetwarzam to, co zaobserwowałam w rzeczywistości, albo wymyślam swoją. Czyli wciąż ja, o mnie, przeze mnie i dla mnie. A potem jeszcze następuje polowanie na głaski od czytelników lub masowanie poturbowanego ego, gdy się czyta niepochlebne recenzje. Kiedy zaś redaguję, automatycznie staję w cieniu. Muszę wykazać empatię wobec autora, jego stylu, poczucia humoru, czy nawet światopoglądu. Liczy się też dobro książki, a w praktyce czytelnika, który powinien otrzymać przyzwoicie opracowany tekst bez stylistycznych i merytorycznych wybojów utrudniających odbiór. 
Reasumując, praca redaktora czyni ze mnie (chyba!) lepszego, bardziej wrażliwego na otoczenie, człowieka. Pisanie – niekoniecznie.

Z którą spośród bohaterek „Całuję. Mama” utożsamia się autorka i dlaczego? Pełna pomysłów na życie Paulina, bizneswoman Joanna czy matka i żona Beata?

Nie utożsamiam się z żadną z bohaterek „Całuję. Mama”, choć pożyczyłam im kilka własnych cech. Mogę za to zdradzić, że najbardziej chciałabym być taka jak Beata, najwięcej ciepłych uczuć mam dla materialistycznej, snobistycznej, apodyktycznej i momentami wulgarnej Joanny, a Pauliny po prostu nie ogarniam. 

Co sprawia Pani najwięcej trudności podczas pracy nad powieścią? A co – wręcz przeciwnie – przychodzi samo i bez problemu?

Same i bez problemu przychodzą tylko pomysły, i to bardzo ogólne. Potem jest już typowa orka na ugorze. Walczę z realiami, z bohaterami, z własnym lenistwem, że o zobowiązaniach rodzinnych (mama pić, trzeba natychmiast zapłacić rachunek za prąd, ciocia Hermenegilda dzwoni i pyta o przepis na powidła) nie wspomnę, a ostatnio nawet Orłowska-autorka boksuje się z Orłowską-redaktor. Ledwo ta pierwsza napisze jakieś zdanie, a już ta druga pokazuje jej paluchem: „O, tu masz rym, tu powtórzenie, a tu aliterację. I weźże zrób coś z tą sięjączką”. Istne wariatkowo. 

Proszę sobie wyobrazić może nieco stereotypową czytelniczkę twórczości Moniki Orłowskiej. Czym się zajmuje, jak wygląda, jaka jest? Dla kogo Pani tworzy?

Bardzo długo – jako, pamiętamy, modelowa egocentryczka – tworzyłam po prostu dla siebie i ani mi w głowie nie było snucie wyobrażeń na temat potencjalnych odbiorców. Teraz z kolei, gdy wiem już mniej więcej, komu się podobają moje powieści, a kto wiesza na nich psy, tym bardziej nie wyobrażam sobie, jak to się paskudnie mówi w branży, targetu. Albo inaczej: mam wrażenie, że najlepiej odbiorą moje książki kobiety w wieku 30–50 lat, raczej z większych miast, choć niekoniecznie (sama wychowałam się w kamienicy w centrum Krakowa, ale mam dziwny sentyment do blokowisk, któremu daję upust w książkach, więc może być i tak, że ktoś z małej wioski podzieli tę moją fascynację), po jakichś trudnych doświadczeniach i zapewne matki. Wygląd w tym wszystkim jest najmniej ważny, choć wskazana byłaby nadwaga i nieprzejmowanie się modą. Poza tym lekko ironiczne poczucie humoru, a szczególnie zamiłowanie do gry słów. O, i widzi Pani, kogo właśnie opisałam? Siebie. Ale jeśli przyjąć, że większość czytelników szuka w literaturze odbicia własnych przeżyć lub poglądów, to moje książki powinny być niestrawne na przykład dla młodziutkich dziewcząt. Albo dla wojujących ateistek, bo zapomniałam o katolicyzmie. Niechby był wątpiący, wybiórczy, sprowadzany do płytkich obrzędów kilka razy w roku, ale niech będzie. Wreszcie trudno mi sobie wyobrazić swoje książki, szczególnie ostatnią, w przekładzie. Piszę po polsku, o Polkach i chyba jednak dla Polek.

Która z dotychczas napisanych przez Panią książek jest najważniejsza i dlaczego właśnie ta?

Zdecydowanie „Cisza pod sercem”. Po pierwsze debiut, po drugie forma terapii po poronieniu i związanej z nim serii klęsk życiowych, po trzecie wyróżnienie w konkursie, które odbudowało moje skopane poczucie własnej wartości, po czwarte przepustka do świata książek (również, a może przede wszystkim, tych tłumaczonych i redagowanych), po piąte wreszcie coś, co okazało się pożyteczne dla innych (a konkretnie dla części kobiet, które straciły dziecko). 

Czy podczas pracy nad „Całuję. Mama” wspominała Pani swoje własne dzieciństwo? Jak te wspomnienia wpłynęły na ostateczny kształt powieści?

Jak już wspomniałam, bohaterkom pożyczyłam kilka swoich cech. Dałam im też sporo własnych doświadczeń z czasów PRL-u, ale raczej nie w całości. Na przykład pamiętam specyficzny smród osiedlowych śmietników, jednak nigdy bym nie wpadła na to, żeby za nim tęsknić albo obwąchiwać zagraniczne odpady jak Paulina. Pamiętam oczywiście peweksy jako świątynie kapitalistycznego dobrobytu, ale wspomnienia Beaty i Joanny wymyślałam od zera. Również świat „małej opozycjonistki” nie jest moim własnym światem. Byłam z jednej strony za młoda, żeby samej się w to zaangażować, a z drugiej za bardzo chroniona przez rodziców. Komuna już praktycznie dogorywała, gdy dorwałam się wreszcie do bibuły bodajże o Katyniu. Z jednej strony jestem rodzicom wdzięczna za to beztroskie dzieciństwo, a z drugiej jest chyba we mnie jakiś żal, któremu dałam upust, kreując postać nadmiernie ostrożnej, przewrażliwionej Lidii. 
Jedyny autentyk przeniesiony 1:1 do powieści to mysie jedzenie.

Proszę opowiedzieć czytelnikom o swoich planach zawodowych.

Cóż, większość planów dotyczy oczywiście redakcji. Specjalizuję się w obyczaju, ale być może przyjdzie mi spróbować publicystyki. Dobrze by było też coś przetłumaczyć, bo nieużywane narzędzia rdzewieją. Poza tym powinnam skończyć kilka powieści, które porzuciłam na różnym etapie pracy. 
Oprócz planów mam jeszcze coś, co można nazwać wyzwaniem. Otóż spotkałam się parę razy z opinią, że za dużo uwagi poświęcam w swoich książkach Bogu i nadmiernie idealizuję katolików. Nie miałam takiego odczucia, a na pewno nie robiłam tego celowo. Teraz jednak chciałabym świadomie pójść w stronę beletrystyki katolickiej. O ile się orientuję, mało jest na rynku polskich książek, które promowałyby wartości ewangeliczne, i to w doskonałym stylu, bez ocierania się o kicz czy fanatyzm. W tej chwili jeszcze nie jestem gotowa, żeby podjąć to wyzwanie, ba, nie mam pewności, czy kiedykolwiek będę. Wiem też doskonale, że ceną powodzenia może być utrata dotychczasowych czytelniczek. Trudno. Rydzyk-fidzyk. :)

środa, 21 października 2015

Patronat medialny: Remigiusz Mróz "Zaginięcie" | Premiera



"Kasacja" rzuciła mnie na kolana. Nie wierzyłam, że Remigiusz Mróz może napisać jeszcze lepszy thriller prawniczy. Myliłam się! "Zaginięcie" jest doprawdy godną kontynuacją. Zaskakujące zwroty akcji, wciągająca fabuła, gęsta atmosfera - to przepis na sukces Mroza. Charyzmatyczna Joanna Chyłka wraca w najlepszym stylu!

Z letniej posiadłości bogatego małżeństwa bez śladu znika ich trzyletnia córeczka. Przez całą noc był włączony alarm antywłamaniowy, a wszystkie okna oraz drzwi starannie zamknięte. Policja podejrzewa, że dziecko nie żyje. Podejrzenie pada na rodziców dziewczynki. Prawnicy z kancelarii Żelazny & McVay - Joanna Chyłka oraz jej podopieczny Kordian Oryński podejmują się obrony małżeństwa, chociaż sprawa wydaje się być oczywista i z góry przegrana. Proces jest mocno poszlakowy, nie ma wystarczających dowodów, aby udowodnić rodzicom winę, ale nie można też z całą pewnością założyć, że są niewinni. Oskarżyciel kieruje się logiką, która każe przypuszczać, że to właśnie matka i ojciec popełnili zarzucany im czyn. Czy można w inny sposób wytłumaczyć zniknięcie dziewczynki? Joanna Chyłka stara się przekonać sąd, że "Kto oskarża, powinien mieć dowód". Czy jej się to uda?

"Zaginięcie" to kolejna powieść Remigiusza Mroza, która z pewnością stanie się bestsellerem. Nie ma w tym absolutnie nic dziwnego. To doskonale napisany, emocjonujący thriller prawniczy. Trzyma w  napięciu od pierwszej strony do ostatniego znaku. Miłośnicy mocnych wrażeń mogą w ciemno kupować Mroza i z pewnością nie będą zawiedzeni. Rozpoczynając lekturę możemy być pewni, iż porwie nas w szybką literacką podróż bez trzymanki. Tej książki nie da się tak po prostu odłożyć na półkę. Kiedy już zaczniemy, nie zaśniemy, aż nie dowiemy się, co tak naprawdę stało się w niewielkiej wsi nieopodal Augustowa. Remigiusz Mróz tworze najciekawsze opisy batalii sądowych polskiej literatury współczesnej. Tytuł doktor prawa z pewnością przydaje się w pracy nad kolejnymi książkami, jednak to naturalny talent narracyjny Mroza stanowi jego największy atut.

Joanna Chyłka powraca w doskonałej formie. Kontrowersyjna i przebojowa pani prawnik, pędząca za kierownicą swojej iks piątki zyskała rzesze fanów podczas swojego debiutanckiego występu w "Kasacji". Chyłka nie straciła nic ze swojej zgryźliwości. Nadal błyska intelektem i inteligentnymi ripostami. W "Zaginięciu" atmosferę pomiędzy Chyłką a Kordianem Oryńskim można kroić nożem. Remigiusz Mróz stworzył fenomenalnych, zapadających w pamięci głównych bohaterów. Chyłka i Oryński nie pozwolą o sobie zapomnieć! "Zaginięcie" to charyzmatyczne postacie, błyskotliwe dialogi i niewartka akcja. A wszystko - jak to u Mroza - opisane w niezwykle sugestywny sposób. Gwarantuję, że nie sami nie dojdziecie do tego, co tak naprawdę stało się z zaginioną dziewczyną, dopóki Remigiusz Mróz nie zechce was o tym poinformować!

Remigiusz Mróz napisał kolejny kapitalny thriller prawniczy. Zastanawiam się, skąd czerpie nieskończone pokłady inspiracji? Gdzie znajduje pomysły? Prawda jest taka, że skądkolwiek nie bierze swoich historii, są one genialnie napisana i doskonale zrobione. Mróz znów jest w kapitalnej formie.

Dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Remigiusz Mróz "Zaginięcie"
Wydawnictwo Czwarta Strona, 2015
ilość stron: 509
data premiery: 21.10.2015

poniedziałek, 19 października 2015

Patronat medialny: Monika Orłowska "Całuję. Mama"



Najnowsza powieść Moniki Orłowskiej ujawnia głęboko skrywane tajemnice i obdziera rzeczywistość bohaterów z wszechobecnego fałszu. Piętrzące się nieporozumienia, dawne pretensje, niewypowiedziane żale od lat psuły atmosferę w domu rodzinnym. Czy śmierć matki na nowo zbliży do siebie trzy siostry? "Całuję. Mama" pod patronatem Przeglądu czytelniczego właśnie ukazuje się w księgarniach.

Beata, Joanna i Paulina. Trzy siostry, które łączą więzy krwi, a dzieli wszystko pozostałe. Wiek, poziom życia, sytuacja rodzinna, wspomnienia. Beata ma czterdzieści lat i ponad połowę swoje życia spędziła z jednym mężczyzną. Mają dorosłego syna i kilkuletnią córkę. Starszy syn Beaty znajduje się o krok od ślubu ze swoją dziewczyną. Joanna jest panią dyrektor w jednym z oddziałów cenionego banku. Bezskutecznie stara się z mężem o dziecko. Najmłodsza, Paulina jeszcze nie wie, jak będzie wyglądać jej życie. Właśnie wróciła zza granicy i szuka pomysłu na siebie. Kobiety spotykają się w mieszkaniu matki, by po jej śmierci uporządkować i podzielić między siebie pozostawione przez zmarłą przedmioty. Na jaw wychodzą głęboko skrywane tajemnice, a pomiędzy siostrami dochodzi do kłótni. Atmosfera z czasem skłania je do wyznań i odkrycia rodzinnych sekretów.

Akcja powieści "Całuję. Mama" rozgrywa się w czasie pięciu dni, podczas których siostry próbują uporządkować mieszkanie zmarłej matki. Całość dramatu rozgrywa się w czterech ścianach domu, a jednak fabuła sięga daleko poza granice niewielkiej kawalerki. Kraków, Zakopane, Londyn i niepowtarzalny zapach unoszący się w PRL-owskich pewexach - na taką wycieczką zaprasza swoich czytelników Monika Orłowska. "Całuję. Mama" to niezwykła, przesiąknięta specyficznym klimatem historia pewnej rodziny. Rodziny, jakich wiele. Z pozoru niewyróżniający się bohaterowie uczynią z tej opowieści jedną z najbardziej intrygujących polskich powieści obyczajowych tej jesieni. "Całuję. Mama" to wzruszająca i jednocześnie zabawna książka o skomplikowanych relacjach międzyludzkich. To również obraz pełen wspomnień z dorastania w okresie PRL-u.

Monika Orłowska stworzyła intrygujące portrety psychologiczne głównych bohaterek. Udało jej się powołać do życia postacie trzech sióstr oparte na zasadzie przeciwieństwa. Trzy całkowicie odmienne charaktery zamknięte w czterech ścianach mieszkania zmarłej matki spotkają się ze sobą, by wywrócić do góry nogami cały przedstawiony czytelnikowi świat. Bohaterowie ewoluują, nie są bezkształtnymi maskami, a ludźmi z krwi i kości. "Całuję. Mama" to doskonale napisana, perfekcyjnie zrobiona książka poruszająca temat śmierci oraz choroby bliskiej osoby. Czy pisząc o tak trudnych sprawach, Orłowskiej uda się wywołać na twarzy czytelnika uśmiech? Na mojej - owszem, wywołała. "Całuję. Mama" jest obciążona silnym ładunkiem emocjonalnym, jednak gdzieś pomiędzy całym dramatem związanym ze śmiercią matki Monika Orłowska wplotła pozytywne, nastrajające optymizmem elementy.

"Całuję. Mama" przeczytałam w jeden dzień. To wciągająca, emocjonująca i mądra lektura o zawiłych relacjach rodzinnych. Potrafi wzruszyć i rozbawić czytelnika. Piękna książka, którą warto poznać nie tylko ze względu na ciekawą historię, ale również nienaganny styl Moniki Orłowskiej. Zapamiętajcie ten tytuł - Monika Orłowska "Całuję. Mama".

Dziękuję Wydawnictwu Replika za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Monika Orłowska "Całuję. Mama"
Wydawnictwo Replika, 2015
ilość stron: 272
data premiery: 20.10.2015

sobota, 17 października 2015

Patronat medialny: Agnieszka Olejnik "A potem przyszła wiosna" | Recenzja przedpremierowa



Pogoda za oknem nie nastraja optymizmem, ale przecież... potem przyjdzie wiosna! Bohaterowie najnowszej książki Agnieszki Olejnik "A potem przyszła wiosna" przekonają się, że po nawet najbardziej ponurej jesieni nadejdzie wiosna, która wyrwie ich z mroku. Powieść łamie serca po to, by potem posklejać je na nowo i poczęstować czytelnika porcją optymizmu na przyszłość. To piękna i dojrzała literatura obyczajowa.

Pola Gajda jest popularną aktorką. Gra w lubianym przez publiczność serialu, często gości na pierwszych stronach plotkarskich magazynów. Od kilku lat żyje w nieformalnym związku z mężczyzną, który również należy do warszawskiej śmietanki. Poukładane życie Poli burzy się, gdy jeden z portali publikuje zdjęcie jej partnera w objęciach innej kobiety. Pola chce skończyć ze sobą. Jedno wydarzenie uruchamia lawinę. Ku ogólnym zdziwieniu kobiety, na pomoc przychodzi wścibski paparazzo, który dotychczas ją prześladował. Ścieżki Poli i Konrada skrzyżują się w dziwny, niezrozumiały dla nich sposób. Zdrada partnera będzie tylko impulsem, który wskaże Poli drogę, w jaką niechybnie zmierza jej życie. Czy będzie w stanie zrozumieć, co jest naprawdę ważne?

"A potem przyszła wiosna" Agnieszki Olejnik to przepiękna, mądra opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca na świecie. Autorka stworzyła urzekającą historię młodych ludzi, którzy zgubili się w drodze na szczyt kariery. Jak znaleźć szczęście w blasku fleszy? Akcja powieści rozpoczyna się w październiku. W miesiącu premiery książki. Wielu czytelników odczuwa negatywny wpływ pogody za oknem, która wcale nie nastraja optymizmem. Przed nami jeszcze długa zima... Agnieszka Olejnik przywraca uśmiech i składa wiążącą obietnicę. Przekonuje nas, że potem przyjdzie wiosna. Bohaterowie książki muszą obudzić się z letargu, zacząć żyć naprawdę. Kiedy mieliby to osiągnąć, jeśli nie wiosną właśnie? "A potem przyszła wiosna" zachwyca niebanalnym stylem. Całą opowieść została napisana przepięknym językiem.

Uwielbiam sposób narracji Agnieszki Olejnik. To niezwykle sugestywna autorka. Już na początku powieści sugeruje istnienie tajemnicy, o której jednak bohaterowie nie chcą - lub nie mogą - opowiedzieć. Olejnik stopniowo wprowadza nas w sekrety swoich postaci, aż w końcu pozwala, by do głosu doszły demony przeszłości. Sposób pisania autorki sprawia, że od lektury wprost nie sposób się oderwać. Historię poznajemy z dwóch perspektyw - Poli i Konrada. Obecność dwóch narratorów pozwala zyskać czytelnikowi pełen obraz sytuacji. "A potem przyszła wiosna" zachwyca dojrzałością i trafnością przemyśleń. Agnieszka Olejnik jest doskonałym obserwatorem i swoje obserwacje w mądry sposób przekazuje czytelnikom. Nie wszystkim pisarzom udaje się oddać emocje bohaterów. Autorka "A potem przyszła wiosna" opanowała tę trudną sztukę.

"A potem przyszła wiosna" z pewnością przypadnie do gustu wielbicielom literatury obyczajowej. To powrót do klasyki gatunku, przepiękna historia zagubionych w wymagającym świecie ludzi, którzy muszą zatrzymać się, by odnaleźć odpowiedź na pytanie o to, co w życiu jest najważniejsze. Rozejrzeć się i poczekać na wiosnę.Wiosnę, która przyjdzie, bo przecież zawsze nadchodzi.

Dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Agnieszka Olejnik "A potem przyszła wiosna"
Wydawnictwo Czwarta Strona, 2015
ilość stron: 394
data premiery: 21.10.2015

wtorek, 13 października 2015

Jo Walton "Podwójne życie Pat" | Recenzja



Jeden jedyny wybór spośród miliardów pozostałych decyzji. Właśnie on ma wpływ na to, jak potoczy się nasze dalsze życie. Pat, bohaterka powieści Jo Walton "Podwójne życie Pat" wybrała i... przeżyła dwa życia. Przepiękna, wzruszająca opowieść o tym, że każdy z nas ma wpływ - mniejszy lub większy - na losy świata. Co wybierze Pat? Pokój i samotność, a może wojnę oraz miłość?

Rok 2015. Patricia przebywa w domu opieki i cierpi na demencję starczą. Nie pamięta nazw przedmiotów codziennego użytku, kolejne szczegóły z życia uciekają jej z pamięci. Jest przekonana, że w młodości wyszła za Marka i miała z nim czworo dzieci. Jednak pamięta też, że odmówiła Markowi, gdy ten zaproponował jej ślub i spędziła szczęśliwe życie z wieloletnią partnerką Bee. Razem wychowały troje dzieci. Pat wie, że po II wojnie światowej w Europie i na świecie udało się zaprowadzić ład oraz porządek, ale jednocześnie wciąż ma przed oczami zatrważające sceny, kiedy mocarstwa zaczęły prześcigać się w atakach z użyciem bomby atomowej. Co wydarzyło się naprawdę? Czy to możliwe, by Pat była jednocześnie nieszczęśliwą, niespełnioną zawodowo mężatką i autorką poczytnych książek?

Nie wiedziałam, czego spodziewać się po powieści Jo Walton. Opis wydał mi się zachęcający, fabuła zapowiadała się na oryginalną i niebanalną. Nie przemawiają do mnie elementy fantastyczne w literaturze, lecz postanowiłam zaryzykować. Całe szczęście! Przeżyłam niesamowitą, cudowną przygodę. Jo Walton napisała wyjątkową powieść, która uświadamia czytelnikowi, jak ważne są decyzje podejmowane przez nas każdego dnia. Autorka stworzyła urzekającą postać głównej bohaterki i tknęła w nią nie jedno, ale dwa życia. Kapitalny, pomysłowy zabieg uczynił z powieści oryginalne dzieło o niewątpliwej wartości. Co mogłoby się wydarzyć, gdyby Amerykanie i Rosjanie nie powstrzymali swych żądzy wykorzystania bomby atomowej? Jo Walton stworzyła niebezpieczny, bo wysoce prawdopodobny obraz tego, jak mógłby wyglądać świat, gdyby wydarzenia potoczyły się zgoła inaczej. 

"Podwójne życie Pat" to nie jest tylko książka o gospodyni wiejskiej, jaka w swoim drugim życiu zaczęła pisać popularne przewodniki turystyczne. To powieść, która pomaga odnaleźć swoje miejsce. Skłania do refleksji nad władzą jednostki nad losami i historią świata. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Ogień nie zapłonie, kiedy nie ma tej jednej jedynej iskry, która wystarczy, aby wywołać pożar. Czas spędzony z "Podwójnym życiem Pat" nie poszedł na marne. Wykorzystałam go na lekturę kapitalnej powieści. Mam drobne uwagi do tłumaczenia, a raczej korekty, która nie wyłapała powtarzających się w jednym zdaniu wyrazów, co momentami raziło w oczy. Do samej książki nie mam żadnych zarzutów. Ciekawy, innowacyjny pomysł, rewelacyjne wykonanie i zakończenie, które pozostawia czytelnika z narastającymi w głowie pytaniami. Chwyta za gardło!

Powieść Jo Walton porywa czytelnika w zapierającą dech w piersi literacką przygodę. Przeczytałam z największą przyjemnością. "Podwójne życie Pat" zachwyca ambitnym, może nieco nietypowym spojrzeniem na świat, ale właśnie ta nietypowość jest największym atutem tej książki. Gorąco polecam!

Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Jo Walton "Podwójne życie Pat"
Wydawnictwo Świat Książki, 2015
ilość stron: 376
data premiery: 23.09.2015

sobota, 10 października 2015

Zbigniew Zborowski "Pąki lodowych róż" | Recenzja



Dla wszystkich czytelników, których (tak jak i mnie) zachwyciła powieść Zbigniewa Zborowskiego "Trzy odbicia w lustrze" mam bardzo dobrą wiadomość. W księgarniach pojawiła się już najnowsza książka autora, "Pąki lodowych róż". Chociaż dzisiaj jestem kompletnie niewyspana przyznam, że warto było zarwać noc. "Pąki lodowych róż" to rewelacyjna saga rodzinna, która kończy się w czasach współczesnych, a jej początki sięgają 1939 roku.

Anna i Bartek przygotowują się do narodzin swojego pierwszego dziecka i... coraz bardziej oddalają się od siebie. Ania czuje, że jej mąż skrywa przed nią tajemnicę. Nie ma pojęcia, że Bartek z przerażeniem wspomina traumatyczne wydarzenia z przeszłości i z lękiem spogląda w przyszłość. Obawia się, iż nie podoła nowej roli. Rozpamiętując rodzinne sekrety, nie ma pojęcia, że ściągnie demony do swojego domu. Babcia Bartka, Natalia przeżyła koszmar wojny, ale już nigdy nie była tą samą osobą. Kiedy rozpoczął się międzynarodowy konflikt, młoda wówczas dziewczyna przebywała we Lwowie. W niedługim czasie znalazła się na Syberii, gdzie wygrała życie, ale straciła siebie i.... coś jeszcze. Podjęte przez nią decyzje będą rzutować na losy przyszłych pokoleń. Wojna się jeszcze nie skończyła. 

"Pąki lodowych róż" to emocjonująca, napisana niezwykle sugestywnie saga rodzinna o przeszłości, która wciąż odciska piętno na życiu kolejnych pokoleń. Na kartach powieści spotkamy bohaterów znanych z "Trzech odbić w lustrze", jednak to zupełnie nowa, odrębna opowieść. W poprzedniej książce poznaliśmy rodzinną historię Ani, tym razem przyjrzymy się z bliska losom przodków jej męża, Bartka Pileckiego. "Trzy odbicia w lustrze" były sagą typowo kobiecą, gdyż w rodzinie Ani na świat przychodziły tylko dziewczynki. "Pąki lodowych róż" są opowieścią zdeterminowaną przez mężczyzn, chociaż nie brakuje tu także kobiet, chociażby nestorki lodu, Natalii. Losy bohaterów zostały w kapitalny wręcz sposób przedstawione na tle kluczowych wydarzeń XX i XXI wieku. Zbigniew Zborowski sprostał wyzwaniu, które postawił sobie sam, pisząc "Trzy odbicia w lustrze". Nie jest łatwo powrócić po tak rewelacyjnej powieści. Autorowi się to udało, napisał kolejną perełkę wśród polskiej literatury obyczajowo-historycznej.

Zbigniew Zborowski napisał powieść wybitną, w której kolejne wydarzenia i wspomnienia z przeszłości determinują życie oraz charakter głównych bohaterów. Zachwycił mnie sposób, w jaki autor stworzył portrety psychologiczne swoich postaci. Posługując się pojedynczymi obrazami powołał do życia ludzi uwarunkowanych poprzez środowisko, w jakim dorastali, atmosferę domu rodzinnego, a także traumatyczne zdarzenia z przeszłości, niekoniecznie dotykające ich samych, ale poprzednich pokoleń. Człowiek jest w stanie znieść wiele, ale już nigdy nie będzie taki sam, a Zbigniewowi Zborowskiemu nie obca jest ta prawda życiowa. "Pąki lodowych róż" chwytają za gardło, nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Autor w sugestywny sposób opisał koszmar wojennej zawieruchy. "Pąki lodowych róż" to opowieść o człowieku postawionym w obliczu wielkiej historii. Człowieku, który - by przetrwać - postawi na szali własne człowieczeństwo. Czy wygra?

"Pąki lodowych róż" to jedna z lepszych sag rodzinnych, jakie miałam okazję czytać. Zachwyciła mnie co najmniej w takim samym stopniu, jak poprzednia powieść autora "Trzy odbicia w lustrze", a może nawet i bardziej? Pochłonęłam w jeden dzień i... nie mam co czytać! Taki jest właśnie problem z wybitnymi książkami. Kiedyś muszą się skończyć, a żadna inna nie wydaje się być godna, by czytać ją jako kolejną.

Dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Zbigniew Zborowski "Pąki lodowych róż"
Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2015
ilość stron: 388
data premiery: 28.09.2015

piątek, 9 października 2015

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński "Pokój dla artysty" | Recenzja



Rok po pierwszym spotkaniu Marii Ulatowskiej i Jacka Skowrońskiego artyści oddają w ręce czytelników efekt swojego kolejnego literackiego sam na sam. Tym razem jest bardziej obyczajowo niż kryminalnie, ale Ulatowska i Skowroński nie byliby sobą, gdyby nie podsunęli nam kilku trupów. "Pokój dla artysty" przenosi nas w przepiękne plenery Nałęczowa do pewnego niesamowitego, klimatycznego Domu. Domu dla artysty, rzecz jasna. 

Władza socjalistyczna przeżywa swoje lata świetności, gdy Ernest Szramowski wybiera się na pochód pierwszomajowy. Jednak nie dane będzie mu uczestniczyć w obchodach komunistycznego święta, gdyż w tłumie ktoś śmiertelnie rani go nożem w plecy. Śledztwo zostaje umorzone. Koniec. Co wspólnego z tymi wydarzeniami z przeszłości mają mieszkańcy pewnego Domu w Nałęczowie? Marta i Jasza są parą pisarzy. Postanowili kupić podupadającą willę, by stworzyć w niej niezwykłe miejsce dla artystów. W tym celu pozbyli się oszczędności i wszystkie pieniądze zainwestowali w Dom. Stworzyli niezwykłe miejsce, którego historia ściśle zwiąże się z życiorysami pewnego chciwego prawnika, szalonego malarza, dobiegającego kresu życia autora poczytnych powieści, ambitnej, choć niespełnionej pisarki oraz policjanta wraz z jego ukochaną kobietą. W Domu dochodzi do serii dziwnych przypadków, które nie wzbudziłyby podejrzewania, gdyby nie wydarzyły się w jednym miejscu. 

Przyznam, że "Autorka" bardziej przypadła mi do gustu. Nie oznacza to, że "Pokój dla artysty" jest powieścią słabą, ot, po prostu poprzednia książka duetu Ulatowska i Skowroński w większym stopniu dopasowała się do moich preferencji literackich. Ale "Pokój dla artysty" to nadal bardzo dobra literatura. Zawsze podczas lektury powieści, jakie wyszły spod pióra więcej niż jednego autora, zastanawiam się, które pomysły narodziły się w głowie poszczególnych artystów, kto uśmiercił bohaterów, kto wepchnął główną postać kobiecą do łóżka mężczyzny? Maria Ulatowska i Jacek Skowroński są duetem na tyle zgranym, że w ich twórczości nie można określić, gdzie kończy się Ulatowska, a gdzie zaczyna Skowroński. "Pokój dla artysty" jest spójny, wyróżnia się jednolitą konsystencją, o ile w tych kategoriach w ogóle możemy rozprawiać o literaturze. Ale... dlaczego nie? Gdyby prześwietlić najnowszą powieść artystów na ultrasonografie, z pewnością uzyskalibyśmy zwarty, jednorodny obraz. Nie rozlewa się na boki, trzyma się mocno w ryzach.

Podoba mi się sposób, w jaki Maria Ulatowska i Jacek Skowroński połączyli pewne wydarzenia z przeszłości z historią niezwykłego Domu w Nałęczowie. Pisarze stworzyli miejsce, które z kolei w ich książce powołali do życia pisarze - bohaterowie powieści i... aż chce się tam być! Ulatowska i Skowroński oddali niesamowitą atmosferę Domu, wiernie opisali uczucia, jakie w postaciach wzbudził wyjątkowy dworek. To, co kryminalne w sposób naturalny i realistyczny uzupełnia wątki obyczajowe. W pewnym momencie czytelnik łapie się na myśli, że sam nie potrafi rozstrzygnąć, czy seria dziwnych przypadków jest wynikiem nieszczęścia, czy może ktoś maczał w tym palce... Zakończenie powieści stanowi jeden z jej największych atutów. Maria Ulatowska i Jacek Skowroński pokusili się o niebanalne, ciekawe, a przede wszystkim intrygujące zamknięcie historii swoich bohaterów.

"Pokój dla artysty" to tytuł, któremu zdecydowanie warto przyjrzeć się z bliska. Niesztampowi bohaterowie, oryginalna atmosfera, przepiękna sceneria - to wszystko oferują nam w swojej najnowszej książce Maria Ulatowska i Jacek Skowroński. Spędziłam w Nałęczowie bardzo miłe chwile i liczę na kolejne udane efekty spotkań literackich pisarzy.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Maria Ulatowska, Jacek Skowroński "Pokój dla artysty"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2015
ilość stron: 456
data premiery: 17.09.2015