piątek, 31 października 2014

Było, minęło.. "Masa o pieniądzach polskiej mafii" [Recenzja]





"Było, minęło.." - tymi słowami kończy się publikacja będąca wynikiem współpracy najpopularniejszego świadka koronnego w Polce Jarosława "Masy" Sokołowskiego z dziennikarzem Arturem Górskim. "Było, minęło.." - ten cytat jest trafnym podsumowaniem niewyobrażalnej fortuny, jaką dysponowała polska mafia. W jaki sposób Pruszkó doszedł do pieniędzy? Na co gangsterzy wydawali swój majątek? Jakie były zasady podziału zysków? I w końcu - co stało się z tą gotówką, gdy gang został rozbity, a jego poszczególni członkowie albo zamordowani, albo aresztowani? Na te i inne pytania odpowiedzi ma przynieść książka "Masa o pieniądzach polskiej mafii". Ma przynieść i rzeczywiście przynosi.

Podejrzewam, że osoby Jarosława Sokołowskiego nie muszę wam dzisiaj przedstawiać. Pruszków stał się swego rodzaju legendą, a Masa jednym z najbardziej kontrowersyjnych ludzi w kraju. Bezpośrednio przyczynił się do rozbicia gangu pruszkowskiego, składając obciążające zeznania i uzyskując status świadka koronnego. Nie będę rozwodzić się nad historią Masy, nie mnie oceniać Sokołowskiego i podjęte przez niego decyzje. Niezaprzeczalnym faktem jest jego wiedza na temat polskiej mafii. To jedna z nielicznych żyjących osób, która może podzielić się swoimi informacjami, będącymi nie tyle spekulacjami, co wynikiem własnych przeżyć i doświadczeń.

Spotkałam się już z opiniami osób, które nawet nie zajrzały do żadnej z dwóch publikacji będących wynikiem współpracy Masy z Górskim, a twierdzą, że Sokołowski "prawdy nigdy nie powie". O ile pierwszej książce z cyklu, "Masa o kobietach polskich mafii", można sporo zarzucić, o tyle osoba zorientowana w temacie dostrzeże, że informacje Masy powielają się z tymi już ustalonymi wcześniej. Sokołowski nie dąży do tego, by wybielić swoją osobę - otwarcie mówi nie tylko o tym, czego doświadczył, ale też o tym, co zrobił. Tak jest również w przypadku kolejnej publikacji, omawianej dziś "Masa o pieniądzach polskiej mafii". Różnica jest zasadnicza. Po lekturze "Masa o kobietach polskiej mafii" odczuwałam pewien niedosyt, kobiet było tam naprawdę niewiele, a w roli eksperta wypowiadała się Małgorzata Foremniak, która zagrała żonę gangstera na ekranie. "Masa o pieniądzach polskiej mafii" jest  książką zdecydowanie bogatszą pod względem zawartych informacji. Konkrety - w końcu na to można liczyć. Sokołowski przywołuje kilka, a nawet kilkanaście sposób, na szybkie wzbogacanie się przez pruszkowskich gangsterów. Szczegółowo opisuje całą procedurę. Jest i kilka faktów, które mnie zaskoczyły, co łatwe raczej nie było, gdyż przeczytałam dotychczas chyba wszystko, co ukazało się w Polsce na temat podwarszawskiej mafii.

"Masa o pieniądzach polskiej mafii" to lektura zgoła ciekawsza i, w mojej opinii, po prostu lepsza niż "Masa o kobietach polskiej mafii". Osoby kompletnie "zielone" w temacie w interesujący sposób wzbogacą swoją wiedzę na temat działalności Pruszkowa, począwszy od lat 80. aż po pierwszą dekadę XXI wieku. Również czytelnicy zorientowani w treści nie poczują się rozczarowani, gdyż Masa podaje kilka zupełnie nowych informacji. Sokołowski opowiada w sposób przystępny dla każdego - szczegółowo tłumaczy, nie uznaje za pewnik, że wszyscy wiedzą, o kim mówi, więc gdy zamierza wprowadzić na scenę kolejnego bohatera, przedstawia go. Ponadto na końcu książki znajdziecie spis osób występujących w książce, ludzi, których, zdaniem Masy, warto wymienić przy omawianiu wątku pieniędzy polskiej mafii.

Jedyne, do czego mogłabym mieć zastrzeżenia, to język. Lektura jest napisana w sposób toporny, ciężko się przyzwyczaić do tego, w jaki sposób Górski to wszystko opisuje, przez co początkowo szło mi opornie. Na pewno warto zwrócić uwagę na publikację, jeśli jesteście zainteresowani tematem, lub chcecie poszerzyć swoją wiedzę na temat działalności Pruszkowa. "Masa o pieniądzach polskiej mafii" z pewnością okaże się w tym pomocna.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Jarosław "Masa" Sokołowski w rozmowie z Arturem Górskim, "Masa o pieniądzach polskiej mafii"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2014
ilość stron: 272
data premiery: 21.10.2014

wtorek, 28 października 2014

Daniel Silva "Angielska dziewczyna" [Recenzja]




Uwielbiam powieści szpiegowskie! Lubię, kiedy pętla czasu zaciska się, a niewiadomych wciąż przybywa, dlatego właśnie sięgnęłam po "Angielską dziewczynę". Wydawało mi się, iż nazwisko Daniel Silva i pozycja jednego z najpoczytniejszych autorów powieści szpiegowskich zobowiązuje. Szybko okazało się, iż mam do czynienie z dobrą literaturą, co w tym przypadku niestety nie jest równoznaczne z dobrą akcją.

Madeline Hart to gorące nazwisko brytyjskiej polityki. Młoda kobieta szybko pnie się na szczeblach kariery w partii rządzącej Wielką Brytanią. Mało kto jednak wie, iż Madeline jest również kochanką premiera Wielkiej Brytanii, Jonathana Lancastera. A kiedy nieodpowiednie osoby wejdą w posiadanie tej informacji, może zrobić się niebezpiecznie. I tak się właśnie dzieje - Madeline zostaje uprowadzona. Porywacze szantażują premiera, a ten, by uniknąć skandalu, nie zawiadamia policji i zgadza się na żądania przestępców. Jednocześnie postanawia zlecić odnalezienie Madeline najlepszemu agentowi izraelskiego wywiadu. Do gry wchodzi Gabriel Allon.

"Angielska dziewczyna" to poprawna, dobrze napisana powieść i.. w zasadzie to by było na tyle. Liczyłam na trzymającą w napięciu akcję, solidną dawkę emocji, tymczasem książka zdaje się być w dużym stopniu przegadana. Zbyt wiele jest wtrąceń i nawiązań do przeszłości, sztuki i zasad moralnych, co usypia akcję. Jeśli taki paradoks jest w ogóle możliwy, wszystko dzieje się zbyt szybko i zbyt wolno jednocześnie. Siedem dni, jakie otrzymuje Allon na realizację zadania, mija błyskawicznie, a pomimo to, nic w tym czasie się nie wydarzyło, oprócz dwóch średnio porywających akcji. Ta historia ma olbrzymi potencjał, samo porwanie kochanki premiera Wielkiej Brytanii, a jednocześnie wschodzącej gwiazdy polityki - dla mnie bomba. Szkoda, że Silva nie pociągnął tematu umiejętnie, tylko uczynił z niego monotonną, średnio interesującą pod względem fabuły powieść, o której można powiedzieć, że rozkręca się na sam koniec, kiedy czytelnik już nieco przysypia, pozbawiony nadziei.

Należałoby również ostrzec potencjalnego czytelnika, iż bez znajomości poprzednich powieści z Gabrielem Allonem jako głównym bohaterem, ciężko będzie poruszać się po tej książce. Mimo, iż sama publikacja nie jest którymś z kolei tomem, a jedynie częścią cyklu, zbyt wiele jest wtrąceń i nawiązań do akcji poprzednich tytułów, aby przeczytać tylko i wyłącznie "Angielską dziewczynę" i w pełni orientować się w sytuacji. Życie prywatne oraz zawodowe Gabriela Allona nie jest tylko tłem, ono w dużej mierze wpływa na ostateczny kształt lektury, dlatego osobiście nie jestem zwolennikiem cykli i kontynuacji. Dotychczas zainteresował mnie tylko jeden tytuł autorstwa Daniela Silvy, do lektury "Angielskiej dziewczyny" podchodziłam pełna nadziei, iż stanowi odrębną historię i moja nieznajomość poprzednich powieści z Gabrielem nie stanie mi na przeszkodzie, niestety, stało się inaczej.

"Angielska dziewczyna" w mojej opinii została jedną z najciekawszych jesiennych zapowiedzi jeszcze na długo przed premierą, jednak tym razem oczekiwania przerosły rzeczywistość. Książka z pewnością jest dobra pod kątem merytorycznym, Silva pewnie porusza się po wykreowanym przez siebie świecie, a jego powieść to wysoce prawdopodobna literatura szpiegowska. Literatura bez polotu, niestety.

Dziękuję Wydawnictwu MUZA za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego powieści!

Daniel Silva, "Angielska dziewczyna"
Wydawnictwo MUZA SA, 2014
ilość stron: 544
data premiery: 22.10.2014

poniedziałek, 27 października 2014

Monika A. Oleksa: "Moja najnowsza książka to dla mnie samej wielka tajemnica"




"Samotność ma twoje imię" to kolejna już, po "Uśmiechu Mima", "Miłości w kształcie kasztana" i "Ciemnej stronie miłości", powieść Moniki Oleksa. Autorki, która jak nikt potrafi zajrzeć w głąb duszy i w sposób czarujący opisać najgłębiej skrywane tęsknoty każdego człowieka. Książka zbiera najwyższe oceny i najbardziej pochlebne recenzje, postanowiłam więc porozmawiać z autorką oraz zapytać o to, dlaczego to właśnie Samotność jest jedną z głównych bohaterek powieści i czyje opinie są dla pisarki ważniejsze: czytelników, a może krytyków literackich?



Samotność to raczej mało optymistyczny temat książki. Dlaczego zdecydowała się Pani uczynić Samotność jedną z głównych bohaterek powieści?

To nie ja zdecydowałam. To ona wybrała mnie i moje pióro. Moja najnowsza książka „Samotność ma twoje imię” to dla mnie samej wielka tajemnica. Powstanie tej książki jest dla mnie  zagadką, której jeszcze nie potrafię rozgryźć i wierzę, że sama książka i to, jak będzie odbierana przez Czytelników, odpowie mi na pytanie, dlaczego się pojawiła. Bohaterki tej książki po prostu do mnie „przyszły”.  Wiem, że może zabrzmi to nieco dziwnie, ale nie planowałam tego. Świadomie nigdy nie zmierzyłabym się z tematem samotności, gdyż jest to zbyt trudne, i często zbyt bolesne w życiu ludzi, aby ten problem opisywać i o tym rozmawiać.  Byłam w trakcie pisania zupełnie czegoś innego (do czego, nota bene, teraz wróciłam) i znalazłam się w okresie zastoju twórczego, gdy każde przychodzące zdanie nie spełniało moich oczekiwań i nie chciało się układać tak, jakbym tego chciała. Na pewien czas zostawiłam tamten projekt, planując, że wrócę do niego, gdy przyjdzie właściwy moment. Pamiętam, że to była jesień. Listopad i jego melancholia wkradły się również do mojego życia, i nagle "zobaczyłam" oczami mojej wyobraźni, kobietę. Zobaczyłam scenę przy grobie, i dziwne spotkanie z mężczyzną. Napisałam coś, sama nie wiedząc, dlaczego to robię. To nie był początek książki, ani opowiadanie, tylko jakby wyjęty fragment z większej całości. Nie miałam pojęcia, co mam z tym zrobić i dlaczego właśnie takie słowa ze mnie wypłynęły. Opublikowałam ten fragment na swoim blogu (www.magialiterczarslow.blogspot.com) i zostawiłam. Po jakimś czasie "zobaczyłam" kolejną kobietę, tym razem w zupełnie innym wieku, siedzącą przy stole. I zobaczyłam ją. Samotność. Siedziała razem z tą kobietą, i poprzednio była razem z dziewczyną, którą opisałam. Kiedy podobna rzecz powtórzyła się z kolejnym fragmentem, zrozumiałam, że muszę za tym pójść i dać się tym bohaterom poprowadzić, czekając, dokąd mnie doprowadzą. I właśnie tak napisałam "Samotność...". Idąc za nią i pozwalając, aby stała się jedną z bohaterek mojej powieści.  

W swojej książce opisuje Pani Lublin, Kazimierzy Dolny i Dąbki. Czy te miejsca mają dla Pani szczególne znaczenie?

Ogromne! Wszystkie te miejsca – Lublin, Kazimierz Dolny, Nałęczów i Dąbki – są bliskie mojemu sercu  i dają mi inspirację do chwytania ulotnych słów, które zatrzymuję na kartach swoich powieści. Lublin to moje miasto rodzinne. Tutaj się urodziłam i tu mieszkam. Kocham to miasto i dobrze się w nim czuję, a z roku na rok doceniam je coraz bardziej i cieszę się, widząc jak się zmienia i pięknieje. 
Nałęczów i Kazimierz Dolny to zakątki, do których uciekam na niedzielny spacer lub czas wyciszenia. W Nałęczowie mam ulubioną kawiarnię „Ewelina”, w której są najlepsze ciastka na świecie! Delicja nałęczowska i kremówka nie mają sobie równych! Lubię spędzać tam niedzielne popołudnie, połączone z obowiązkowym spacerem po Parku Zdrojowym. Pomimo tego, że wszystkie alejki znam na pamięć, mogę dreptać po nich w nieskończoność i za każdym razem zachwycać się Nałęczowem tak, jakbym widziała go pierwszy raz. „Ewelina” to również ludzie. Pani Ania Bartosiewicz, prowadząca wraz z mężem pensjonat i stylową kawiarnię, ogrzewa ludzkie serca swoim ujmującym uśmiechem, chwilą rozmowy, którą znajduje dla każdego  i ogromnym zaangażowaniem. Bardzo ją cenię za to, że dzięki jej ciężkiej pracy, ja mam takie miejsce, do którego wpadam zawsze wtedy, gdy chcę odrobiny odświętności w swoim życiu, i do którego zabieram bliskich sobie ludzi. Podobnie jest z Kazimierzem. Też mam tam swoje miejsce – Hotel i Restauracja „Dwa Księżyce”, położone tuż przy nadwiślańskiej promenadzie. To również tam powstawały obszerne fragmenty mojej książki, i tam narodziła się postać Róży, której prawdopodobnie bym nie „spotkała”, gdyby nie pan Aleksander Serwatka, który zaprosił mnie do skorzystania z gościnności „Dwóch Księżyców” i uroków zimowego Kazimierza. Biały obraz miasteczka wciąż mam przed oczami, a kazimierskie sceny są tak wyraźne dzięki temu, że były pisane właśnie tam – w Kazimierzu i hotelu „Dwa Księżyce”. 
I  Dąbki... to cały rozdział w moim życiu. Kocham tą rybacką wioskę, obecnie uzdrowisko, za niepowtarzalny klimat, który wciąż zachowało, i za ludzi, których od kilku już lat nazywam swoimi bliskimi. Są dla mnie rodziną, którą dostałam w darze, i za którą codziennie dziękuję. Pensjonat „Maria” w Dąbkach, prowadzony przez drogich mi Marię i Franciszka Sawickich, to moje zacisze, w którym moje książki nabierają tempa i piszą się same. Mam tam swoich przyjaciół i ludzi, do których moje serce tęskni cały rok, i w zasadzie czuję się tak, jakbym miała dwa domy – ten w Lublinie, i ten w Dąbkach. 
    
Jak historia Ewy i pozostałych kobiet rodziła się w Pani głowie?

Obserwowałam moje bohaterki. Zawsze tak jest, gdy „przychodzą”. Przyglądamy się sobie ciekawie – one mnie, pewnie z powątpiewaniem, czy uda mi się opisać ich historię:), a ja z ciekawością. Wchodzę w ich życie powoli, ale całą sobą. Gdy zaczynam pisać, odczuwam wszystkie te emocje, które im towarzyszą. Jestem empatką i każda książka mnie spala, bo w każdą wkładam całą siebie i serce, które czuje. Często chodzę zamyślona, przypalam obiad, zdarza mi się pojechać w zupełnie inne miejsce niż planowałam, i potem muszę nadrabiać kilometrów, bo najczęściej zdarza mi się to w drodze do pracy! Proces twórczy jest bolesny, bo często przypłacam to migreną, ale dzięki temu, że piszę całą sobą i nie traktuję tego jedynie jak warsztat, moje książki są właśnie takie, jakie są. Ludzkie i prawdziwe, jak moje bohaterki. 
   
Jakie wydarzenie ukształtowało Panią jako pisarkę?

Piszę, odkąd tylko zaczęłam czytać, więc trudno mi znaleźć taki moment, który nadał mi obecny kształt. Z każdą książką staram się rozwijać, nad każdą pracuję długo, stawiając na jakość, a nie ilość. Momentem przełomowym w moim życiu, w którym przestałam pisać do szuflady, było wydanie „Uśmiechu Mima”. Ten zbiór opowiadań był prezentem od mojego męża, który wierzył we mnie i za mnie. Marcin pomógł mi spełnić najskrytsze i najgorętsze marzenie, i pokazał mi, że mam skrzydła. Dzięki niemu jestem już w stanie te skrzydła rozłożyć i pamiętać, że wciąż są. Myślę, że właśnie dzięki jego miłości i wierze we mnie, jestem dziś tym, kim jestem i właśnie taka, jaka jestem. 

Z czym jeszcze w literaturze chciałaby się Pani zmierzyć?

Nie stawiam sobie literackich wyzwań i nie planuję, co chciałabym napisać. To przychodzi samo. W pewnym momencie po prostu to czuję, i idę za tym. Ostatnio czuję inwazję sympatycznych owadów i jednego wiernego psa, do opisania których dojrzewam, więc pewnie zmierzę się z literaturą dla dzieci, póki jeszcze moje własne są w takim wieku, że będą chciały to przeczytać:) 

Co jest dla Pani ważniejsze: uznanie czytelników czy krytyków literackich? Wolałaby być Pani niedocenioną przez publiczność, ale nagradzaną pisarką czy odpowiada Pani status autorki lubianej, ale nie koniecznie wyróżnianej?

Oczywiście, że Czytelników! To dla nich piszę, a nie dla krytyków, którzy za miesiąc i tak zapomną tytuł książki, którą ocenili. O wiele większą wartość mają dla mnie łzy wzruszenia, uścisk dłoni i szepnięte ”dziękuję!” zwykłego człowieka, który dla mnie jest zawsze niezwykły. A krytycy... muszą z czegoś żyć, skoro wybrali taki zawód... 

 Praca nad którą z książek przysporzyła Pani najwięcej trudności?

Wydaje mi się, że była to „Miłość w kasztanie zaklęta”. Pierwsza powieść, pisana jeszcze ze zbyt małą wiarą we własne marzenia, splatana po kawałku przez wiele lat. Dziś traktuję ją jak talizman, bo od niej wszystko się zaczęło tak naprawdę... 

Czy jest Pani osobą zdyscyplinowaną? Pisze Pani codziennie?

Niestety nie! Pomimo obietnic składanych sobie i mężowi, który bardzo mnie dopinguje i „zagania” do pracy twórczej zupełnie tak samo, jak ja nasze dzieci do nauki:), w nawale obowiązków związanych z pracą zawodową i byciem pełnoetatową mamą, nie znajduję codziennie czasu na pisanie. Po pracy jestem tak zmęczona, że myśli mi się plączą, a w ciągu dnia zajmuję się tysiącem innych, ważnych spraw, że pisanie, które dla mnie zawsze jest nagrodą i wielką przyjemnością, zostawiam na „potem”. Chciałabym to w sobie zmienić i, pomimo wszystko, pisać regularniej.  

Gdyby miała Pani w kilku zdaniach opisać, zachęcić czytelnika do lektury „Samotność ma twoje imię”, co by Pani chciała przekazać? 

Najtrudniejszym zadaniem dla pisarza jest napisanie kilku zdań na okładkę własnej książki, zachęcających do sięgnięcia po nią. Trudno mi znaleźć słowa, przekonujące kogoś, aby sięgnął po „Samotność...”. Myślę, że ta książka ma wiele do powiedzenia, ale aby się o tym przekonać, trzeba po nią sięgnąć. Do czego gorąco zachęcam, dziękując, Pani Magdo, za tą rozmowę, która była dla mnie ogromną przyjemnością. 


czwartek, 23 października 2014

Viveca Sten "Na spokojnych wodach" [Recenzja]




Viveca Sten to stosunkowe nowe nazwisko na szwedzkiej scenie literatury kryminalnej, a przede wszystkim - nieznane dotychczas w Polsce. Wydanie debiutanckiej powieści Sten w naszym kraju zbiega się w czasie z premierą nakręconego na podstawie książki polskiego serialu produkcji AXN "Zbrodnia". To, czy zdecydujecie się porównać powieść z wyobrażeniami polskich producentów, pozostawiam do decyzji, jednak jedno jest pewne - musicie przeczytać debiutancką powieść Viveci Sten, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarna Owca.

Sandhamn, popularna wśród turystów wyspa archipelagu szwedzkiego. Sezon letni jest w pełni, kiedy oplątane w rybacką sieć ciało mężczyzny wypływa na ląd. Do sprawy zostaje przydzielony inspektor Thomas Andreasson, który po traumatycznych przeżyciach związanych ze śmiercią nowonarodzonej córki i rozpadem małżeństwa, właśnie przeniósł się z policji morskiej do wydziału kryminalnego. Ustalenia śledztwa są niejasne, ofiara mogła zginąć zarówno w wyniku nieszczęśliwego wypadku, jak i zostać zamordowana. Kiedy po kilku dniach na Sandhamn policja znajduje zmasakrowane zwłoki jedynej krewnej zmarłego, sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Thomas musi połączyć te dwie sprawy ze sobą i odkryć, co łączyło ofiary z wyspą, na której zginęli. W tych trudnych chwilach wspiera go przyjaciółka z dzieciństwa, prawniczka Nora Linde.

"Na spokojnych wodach" to debiut bardzo udany. Viveca Sten uknuła zawiłą i skomplikowaną intrygę, a jej rozwiązanie schowała na tyle głęboko, iż czytelnik nie jest w stanie przewidzieć, kto jest mordercą, dopóki autorka nie uzna za słuszne poinformować  o tym odbiorcę swojej książki. Nie mamy pojęcia, co mogło stać się na szwedzkiej wyspie Sandhamn, gdyż nawet policja nie posiada żadnych tropów w tej sprawie. Wydaje się, iż dochodzenie utknęło w martwym punkcie i nigdy nie poznamy odpowiedzi. Ten moment jest właściwie jedynym zgrzytem w historii - niedoświadczona debiutantka na chwilę straciła wątek i uśpiła emocje czytelnika. Na krótką chwilę wygasa wszelkie napięcie, a akcja zastyga. Dzieje się to mniej więcej w połowie opowieści i całe szczęście, Sten szybko łapie tempo, gdyż inaczej skutecznie mogłaby zniechęcić do siebie czytelnika. Nieprzewidywalnym zakończeniem udowadnia swój naturalny talent i predyspozycje do kreowania świata literatury kryminalnej.

Książka urzeka ciekawym tłem obyczajowym. Viveca Sten stworzyła intrygujące portrety głównych bohaterów - Thomasa i Nory. Thomas, mężczyzna po stracie 3-miesięcznego dziecka, świeżo po rozwodzie. Autorka buduje trudny charakter w niesamowicie ciężkiej sytuacji życiowej, zamyka Thomasa i jego żonę, która jest już tylko wspomnieniem, w niebezpiecznej pułapce wzajemnych oskarżeń, niedomówień. Uśmierca nie tylko córkę - owoc miłości, ale zabijając dziecko, dusi też miłość. Również Nora, przyjaciółka Thomasa z dzieciństwa, stanowi intrygujący portret psychologiczny. Kobieta, która swoje życie sprowadziła przede wszystkim do roli matki i żony, dla dobra swojej rodziny. Teraz będąca częścią dylematu - praca czy najbliżsi? Nora otrzymuje korzystną propozycję zawodową. Viveca Sten, tworząc bohaterkę Nory, która, tak jak i autorka, jest prawniczką, zbudowała wierny portret standardowej, współczesnej kobiety. Z przyjemnością obserwowałam sposób, w jaki ewoluują te charaktery oraz wpływ, jaki mają na wygląd śledztwa.

Viveca Sten po raz pierwszy na wyspę Sandhamn przyjechała jako dziecko i od razu pokochała to miejsce. Sandhamn żyje również na kartach powieści "Na spokojnych wodach". Autorce udało się oddać niewątpliwy urok niewielkiego, nadmorskiego miasteczka. To wprost wymarzona sceneria do dochodzenia Thomasa. "Na spokojnych wodach" jest kryminałem z gatunku tych lekkich, przyjemnych. Autorka opiera się głównie na skomplikowanej zagadce kryminalnej, nie musi uciekać się do brutalnych opisów i seryjnych morderców. Bez tego jest niesamowicie przekonująca i obiecująca. Warto zwrócić uwagę na tę pozycję.

Dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Viveca Sten "Na spokojnych wodach"
Wydawnictwo Czarna Owca, 2014
ilość stron: 384
data premiery: 08.10.2014

środa, 22 października 2014

Jodi Picoult "Już czas" [Recenzja]




Jodi Picoult zaliczana jest do grona najpoczytniejszych i najpopularniejszych autorek. Jej powieści zostały przełożone na 34 języki, na całym świecie zajmują pierwsze miejsca na listach bestsellerów. Również i ja jestem zatwardziałą fanką twórczości Jodi. To jedna z nielicznych pisarek, która wzbudza we mnie aż takie emocje i napięcie. Zdarzało się, że siedemset stron jej literatury pochłaniałam w jeden dzień, będąc w stanie fizycznej niemożliwości odłożenia książki chociaż na moment. Ciągnące się przez dwieście stron opisy procesów sądowych, zawsze najtrudniejsze pytania i niebanalna tematyka - to urzekło mnie w Jodi Picoult. W końcu przyszedł czas na najnowszą powieść Jodi Picoult - "Już czas", najbardziej wyczekiwaną przeze mnie premierę jesieni.

Jenna Metcalf nigdy nie pogodziła się ze zniknięciem swojej matki Alice. Kobieta zaginęła przed 10 laty, kiedy w prowadzonym przez Alice i jej męża Thomasa rezerwacie zmarła jedna z opiekunek słoni, a Alice została ranna. Ślad urywa się, kiedy Alice odzyskuje przytomność, wychodzi ze szpitala i znika na długie lata. Jedyne, co zostało Jennie po matce, to jej pamiętnik, jaki Alice - badaczka słoni, prowadziła. Wydaje się, iż zapiski zawierają tylko szczegóły badań, jednak Jenna ma nadzieję, iż natrafi na jakiś trop, który wskaże jej miejsce pobytu matki. Nastolatka zwraca się o pomoc do detektywa, który w przeszłości prowadził sprawę zaginięcia Alice i śmierci pracownicy rezerwatu, oraz do słynnej jasnowidzki. Jenna wraz ze swoimi nowymi sprzymierzeńcami jeszcze raz przygląda się sprawie zniknięcia swojej matki.

Jak przyjąć fakt, iż ktoś, kto przyzwyczaił nas do bycia genialnym, tym razem okazuje się być tylko dobry? Cieszyć się z tego, co jest, wychwalać zalety, czy ubolewać nad tym, czego nie ma? Przed takim dziś staję dylematem. Najnowsza powieść Jodi Picoult jest dobra - to niepodważalny fakt. Jej poprzednie książki, jakie miałam okazję czytać, były genialne - to również niepodważalny fakt. To nie jest Jodi Picoult, jaką pokochałam za "Dziewiętnaście minut", "To, co zostało", "Bez mojej zgody", "Świadectwo prawdy" czy "W naszym domu", dlatego przemawia przeze mnie pewien niedosyt. Książka podobała mi się, w końcu to Jodi, stara, dobra Jodi, a Jodi po prostu nie mogła napisać czegoś kiepskiego, jednakże zabrakło mi tych wybuchów emocji, wielkiego "WOW!", zachwytu i pasji. "Już czas" jest lekturą jak najbardziej poprawną, w zasadzie nie mam do niej większych zarzutów, poza jednym. Jest utrzymana poziom niżej niż wspominane powyżej wielkie bestsellery Jodi. Akcja rozkręca się bardzo powoli, pierwsza połowa powieści to raczej takie "rozpoznanie terenu", fabuła nabiera rozpędu w drugiej części. Początkowo nie odczuwałam żadnego przywiązania do lektury, ot, czytałam, było miło, przyjemnie, jednak nie myślałam o niej, kiedy kończyłam rozdział i szłam zająć się swoimi sprawami. Dopiero później, mniej więcej ok. 250 strony powieść wciągnęła mnie na tyle, że chciałam więcej i naprawdę zapragnęłam poznać zakończenie.

A zakończenie, jak to u Jodi Picoult.. Zaskakuje! W którymś momencie lektury łapiemy się na myśli, iż pewne rzeczy są innymi, niż się wydaje. "Już czas" to wielowymiarowa historia o drugiej rzeczywistości, jakiej możemy doświadczyć. I właśnie ta druga rzeczywistość wzbudzała u mnie mieszane uczucia już wtedy, kiedy ukazała się zapowiedź powieści. Przyznam, iż zdecydowanie wolę Jodi stąpającą twardo po ziemi, piszącą o sprawach przyziemnych, nie lubię elementów nadprzyrodzonych w literaturze. Niech pozostaną w książkach fantasy. W przypadku powieści "Już czas" nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo, muszę przyznać, iż temat ciekawie funkcjonuje w sferach obyczajowych. Jodi ponownie stworzyła niesamowite pod względem emocjonalnym portrety, nie tylko ludzi, ale i zwierząt. W tym miejscu ponownie muszę się na chwilę zatrzymać, gdyż również słonie od początku napawały mnie niepokojem. Co drugi rozdział do głosu dochodzi Alice, a właściwie jej badania na temat życia i zwyczajów słoni. Dla mnie te wstawki były zbyt częste, poprzez co nieco męczące. Z całym szacunkiem dla tych olbrzymów, ale prosiłam o powieść społeczno-obyczajową, do jakich przyzwyczaiła mnie Jodi Picoult. Jakoś tak.. wolę, kiedy bohaterami są ludzie. Życie słoni, owszem, może być ciekawym tłem, ale tylko i wyłącznie tłem. Nie drugą, a właściwie trzecią rzeczywistością.

A ja tak narzekam, narzekam, jakby mi się nie podobało.. Ależ skąd, podobało mi się, po prostu przemawia przeze mnie żal i niedosyt. I tęsknota za starą, dobrą Jodi. Tym razem Picoult sporo eksperymentuje, co nie do końca mnie przekonało. Przywiązałam się do historii, która wycisnęła łzy z moich oczu, w jakimś stopniu na pewno zostałam dowartościowana, bo Jodi nie byłaby sobą, gdyby nie przekazała nam czegoś cennego w swojej lekturze. Tym razem zaprosiła nas w niezwykłą podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "czy więź łącząca matkę i dziecko jest silniejsza niż śmierć?". Ja odpowiedź już znam. Wiem również, iż "Już czas" to najsłabsza powieść Jodi Picoult, jaką czytałam, chociaż dobra na tle innych książek obyczajowych. Po prostu Jodi stać na coś więcej.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Jodi Picoult, "Już czas"
Wydawnictwo Prószyński i Ska, 2014
ilość stron: 512
data premiery: 21.10.2014

poniedziałek, 20 października 2014

Mariusz Zielke "Twardzielka" [Recenzja]




"Pierwszy kryminał o polskim show-businessie" - czytamy na okładce najnowszej propozycji Mariusza Zielke, wydanej przez Wydawnictwo Akurat. W takim samym stopniu mnie to zaintrygowało, co wywołało zapalenie się lampki ostrzegawczej. "Mocna historia", "bezkompromisowy thiller" - czytamy dalej. Zaryzykowałam i już wiem, że tę bezkompromisowość mierzy się w ilości wypowiedzianych "kurw" na jedną stronę, a mocny jest tutaj co najwyżej wszechobecny seks i zepsucie. 

Ktoś brutalnie morduje piękne modelki, oferujące również usługi luksusowych prostytutek. Pięć ofiar i jedna zaginiona dziewczyna. Policja jest bezradna, przedstawiciele wielkiego świata pieniędzy i celebrytów nabierają przysłowiowej wody w usta. Wydaje się, iż tylko jedna osoba może rozwikłać tę zagadkę. Ściągnięta ze szpitala psychiatrycznego piękna agentka Marika o skomplikowanej przeszłości, wnika do środowiska zamordowanych dziewczyn i ich sławnych klientów. Kim jest dla niej Olga, zaginiona dziewczyna? Czy Marika dotrze do tych, co pociągają za sznurki? Rozpoczyna się gra o najwyższą stawkę. Gra o życie.

Kryminał? Co najwyżej krwawa groteska. Nie ma co liczyć na skomplikowaną zagadkę, zawiłą intrygę. Cała akcja toczy się jednotorowo, z punktu A do punktu B. Może Mariusz Zielke jest dobrym publicystą, jednak jako autor powieści kryminalnej nie sprawdza się w ogóle. Czytając opisy poszczególnych zbrodni, miałam wrażenie, jakobym była świadkiem swego rodzaju parodii. Przykład? Proszę bardzo:

"I wtedy wszystko przyspieszyło. Wszystko, kurwa, stało się dzikie jak Dziki Zachód.
Gość w masce ruszał się jak jebana kukła poruszana sznurkami.
Pierdolona pacynka.
Odchylał się i uderzał. Odchylał i uderzał.
A młot rąbał ją prosto w ryj. Rozkwaszał usta. Rozpierdalał głowę.
A jej, kurwa, nic nie bolało.
Nic a nic."*

Aaaaaaaa! Mam ochotę krzyczeć, głośno krzyczeć! Uderzać głową w mur! Ktoś zbezcześcił jeden z moich ulubionych gatunków literackich, robiąc z niego brutalną, nijaką miazgę. Nie mam nic przeciwko wulgaryzmom w literaturze, jeśli te służą wyższemu celowi. Jednak tu nie ma mowy o żadnym wyższym celu. Te wszystkie przekleństwa są totalnie nieudaną próbą dodania powieści wyrazu i owej bezkompromisowości, o której czytamy na tylnej okładce. Nie, nie i jeszcze raz nie.

A wystarczyło napisać kolejną powieść ujawniającą szokujące szczegóły życia "na szczycie". Przecież to się u nas doskonale sprzedaje, jestem przekonana, iż nawet kolejna publikacja oferująca taką tematykę, przyjęłaby się na polskim rynku wydawniczym. Jedni mają talent do tworzenia fikcji literackiej, inni powinni pozostać wierni dziennikarstwu śledczemu. Nie kwestionuję tej części o show-businessie w chwytliwej reklamie wydawcy "pierwszy kryminał o polskim show-businessie". Zielke zdradza szczegóły funkcjonowania w świecie zepsucia, to brzmi wiarygodnie, prawdopodobnie itd., jednak głośno trzeszczy to, co miało być fikcją literacką. Groźny morderca nie wzbudza strachu. Ba, nie wzbudza żadnych emocji! Na mojej twarzy wywołał jedynie litościwy uśmieszek.

"Twardzielka" zdecydowanie nie jest powieścią udaną. Mariusz Zielke słyszał, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele. Sam zamysł może nie jest taki zły, jednak wykonanie - kpina. Ta książka koło kryminału nawet nie stała, więc promowanie jej jako "pierwszy kryminał o polskim show-businessie" jest niesprawiedliwe i krzywdzące dla literatury reprezentującej ten gatunek.

*Zielke M., Twardzielka, Wydwnictwo Akurat, 2014, Warszawa, s. 259

Dziękuję Wydwnictwu Akurat za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Mariusz Zielke "Twardzielka"
Wydawnictwo Akurat, 2014
ilość stron: 384
data premiery: 24.09.2014

niedziela, 19 października 2014

Tove Alsterdal "Grobowiec z ciszy" [Recenzja]



Tove Alsterdal w swojej niedawno wydanej przez Wydawnictwo Akurat powieści "Grobowiec z ciszy" przedstawia nam dobrze znaną opowieść z nieco innej pod kontekstem geograficznym strony. Oddajmy głos przeszłości i pozwólmy głównej bohaterce porwać nas w podróż z północnych krańców Szwecji, poprzez dzisiejszą Finlandię aż po rosyjski Petersburg.

Katrine wyjechała na stałe z rodzinnej Szwecji do Londynu, gdzie pracuje jako dziennikarka. Okazuje się, iż nie jest jedyną kobietą w rodzinie, która przed czymś ucieka. Kiedy Katrine wraca do Sztokholmu, by zająć się chorą matką, odkrywa, iż ta jest właścicielką domu w wysuniętej daleko na północ kraju wsi. Firma maklerska za nieruchomość oferuje niezwykle i niewytłumaczalnie wysoką kwotę. Katrine wyjeżdża do Kivikangas, aby wyjaśnić sprawę rodzinnej posiadłości. Na miejscu okazuje się, iż trwa dochodzenie w sprawie morderstwa jednego z okolicznych mieszkańców. Jednocześnie Katrine odkrywa swoje korzenie i szybko pojmuje, iż wszystkie ślady prowadzą do Rosji. Kobieta udaje się w podróż, aby poznać tajemnicę swojej rodziny.

"Grobowiec z ciszy" nie jest tradycyjnym kryminałem. W moim odczuciu to przede wszystkim saga rodzinna z mroczną zagadką w tle. I właśnie na rozwiązaniu tej tajemnicy sprzed lat skupiłam moją uwagę, gdyż jest o wiele bardziej rozbudowana, niejasna aniżeli sama sprawa kryminalna. Tove Alsterdal zabiera nas w wyjątkową i cudowną podróż po mroźnych zakątkach północnej Europy. Snując swoją opowieść, sięga wstecz do lat 30. XX wieku, aby znaleźć odpowiedzi na nurtujące bohaterkę pytania. Ludzie znikający bez śladu, niespełnione miłości, zaprzepaszczone ideały, masowe grobowce, zamknięte archiwa tajnych służb rosyjskich - to wszystko staje się udziałem wędrówki Katrine. Autorka powieści wszystkie te informacje oraz napięcie dawkuje w emocjonujący sposób, przez co lektura okazuje się być szalenie intrygująca i wciągająca. Przyznam, że bezwstydnie zarwałam noc z "Grobowcem z ciszy". Wszelkie niedociągnięcia tracą na wartości przy talencie narracyjnym Tove Alsterdal.

Alsterdal w mądry sposób połączyła rodzinną tajemnicę sprzed lat z popełnionym w czasach współczesnych morderstwem. Odczuwam pewien niedosyt związany z kryminalnym aspektem publikacji. Rzecz jest przewidywalna, a tożsamości zabójcy nietrudno domyśleć się mniej więcej w połowie książki. "Grobowiec z ciszy" to taka książka z gatunku "wszystkiego po trochu", i, o ile do sagi rodzinnej nie mam najmniejszych zarzutów, o tyle z punktu widzenia powieści kryminalnej książka nie sprostała moim oczekiwaniom. A może inaczej - te oczekiwania okazały się zbyt wygórowane w związku z promowaniem książki jako "wciągający kryminał połączony z mroczną sagą rodzinną". Po lekturze mogę jednoznacznie stwierdzić, iż "Grobowiec z ciszy" to mroczna saga rodzinna z zagadką kryminalną w tle. Niezbyt skomplikowaną, zawiłą, aczkolwiek dodającą smaku. Nie spodziewajcie się po tej powieści klasycznego kryminału, co nie przeszkodziło mi wprost pochłonąć lektury. 

"Grobowiec z ciszy" to powieść łącząca w sobie elementy wielu gatunków. Swoimi korzeniami sięga rodzącej się socjalistycznej Rosji, terroru stalinowskiego, aż do współczesnych rosyjskich gangsterów i małej wsi za kołem polarnym. Tove Alsterdal stworzyła niepowtarzalny klimat, a czytając powieść, wprost czułam trzeszczenie śniegu pod butami. Jeśli macie ochotę na lekki kryminał z niesamowicie wciągającą, mroczną tajemnicą sprzed lat i historią w tle - to doskonała pozycja.

Dziękuję Wydawnictwu Akurat za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego powieści!

Tove Alsterdal "Grobowiec z ciszy"
Wydawnictwo Akurat, 2014
ilość stron: 496
data premiery: 24.09.2014

sobota, 18 października 2014

Wywiad | Ałbena Grabowska: "Chciałabym napisać kryminał."

zdj. Miro Bestecki

O Ałbenie Grabowskiej w środowisku mówi się coraz głośniej. Mistrzyni suspensu, najlepsza polska autorka powieści obyczajowych, genialna pisarka - to tylko niektóre z określeń, jakie pojawiają się w recenzjach powieści piszącej lekarki. We wrześniu ukazała się książka, która zdaje się być kamieniem milowym w karierze Ałbeny Grabowskiej - "Stulecie Winnych. Ci, którzy przeżyli". Dlaczego autorka zdecydowała się napisać sagę o rodzinie Winnych? Skąd czerpała informacje? Kiedy ukaże się kolejny tom? O to wszystko pytam Ałbenę Grabowską w naszej rozmowie.

Lekarka, pisarka, kobieta, matka.. Która z tych ról jest rolą Pani życia?

Na pewno bycie kobietą jest moim życiowym powołaniem i prezentowanie kobiecości we wszystkich jej aspektach, jako matki, pisarki, nawet lekarki. Zdecydowanie najważniejszą jednak sprawą jest bycie matką. Dzieci, kiedy już przychodzą na świat, wywracają go do góry nogami. Trzeba się temu podporządkować nie oczekując niczego w zamian, bo taka jest rola nas - matek. Obserwujemy jak rosną, ja osobiście z wielkim podziwem, jak starają się znaleźć swoje miejsce w świecie. To dla nich zaczęłam pisać. Bardzo chciałam, żeby miały zbiór esejów o Bułgarii, żeby czerpały z mojego dziedzictwa. Kolejne książki też powstały dla nich, w tym decydująca o tym, że kontynuowałam przygodę z pisaniem –„Julek i Maja w labiryncie”, napisana na prośbę i zamówienie mojego syna Julka.  Lekarzem wciąż jestem. Wybrałam zawód trudny, ogromnie wymagający, ale nie żałuję, mimo, że zupełnie na początku studiów miałam chwile wahania, czy to aby na pewno jest dobra droga. Mam nadzieję, że godnie go reprezentuję. Pisarką zostałam też niejako przez przypadek. Chciałam napisać o Bułgarii, a obecnie skończyłam dziesiątą książkę.  To moja nowa rola, ale wygląda na to, że będę konsekwentnie kroczyła tą drogą.

Jak Pani udaje się pogodzić pracę zawodową z pisarstwem? W tym roku na polskim rynku wydawniczym sporo było Ałbeny Grabowskiej.

Kobiety pracujące zawodowo, które chcą czegoś więcej niż ośmiogodzinna praca, powrót do domu i wykonywanie swoich obowiązków, muszą być niezwykle zdyscyplinowane i zdeterminowane. Kiedy zaczęłam pisać, miałam świadomość, że nikt nie czeka na książkę mojego autorstwa. Równie dobrze mogłaby nie powstać. Nie miałam żadnych planów wydawniczych, zaplecza, znajomości w branży, nic.  Nie było mnie nawet na fejsbuku.  Pierwsza książka odniosła sukces, ale mimo to, byłam wciąż debiutantką . I debiutowałam jeszcze kilkakrotnie. Pierwsza bajka dla dzieci, pierwsza książka dla dzieci, pierwsza powieść.  Książki pisałam w pracy wykorzystując każdą wolną chwilę. Paradoksalnie to tam miałam czas, ponieważ często czekałam bezczynnie na badanie, żeby je opisać. Zamiast czytać czasopisma, zaczęłam pisać. Teraz mam znów inną specyfikę pracy i piszę w domu. Wiadomo, że priorytetem są dzieci, muszę się dostosować do ich rytmu dnia. Dopiero wieczorem siadam do pisania. Zdarza się, że w ciągu dnia uszczknę trochę czasu między szkołą, a zajęciami dodatkowymi. Wtedy także piszę.  Narzuciłam sobie pewną dyscyplinę pisania. Staram się, żeby powstały co najmniej trzy strony dziennie. Czasami udaje mi się napisać trochę więcej. Regularność i dyscyplina to moje mocne strony. Może dlatego w tym roku było mnie więcej ;-)

Zaangażowała się Pani w akcję „Solidarność Kobiet ma Sens”. Proszę opowiedzieć czytelnikom więcej o Pani udziale. Co kierowała Panią podczas podejmowania decyzji o przyłączeniu się do kampanii?

Zostałam zaproszona do udziału w akcji jako jej ambasadorka. Poczułam się zaszczycona. To pierwsza tego typu akcja w której biorę udział i zrobię wszystko, żeby godnie reprezentować hasło: ”Solidarność kobiet ma SENS”.  Chcemy zwrócić uwagę na to, co to oznacza, że kobiety powinny być wobec siebie solidarne. Czy warto o tym mówić, zachęcać do tego, żeby rozejrzeć się dokoła? Jest wiele kobiet, które borykają się z trudnościami. Dobre słowo, zorganizowanie pomocy mogą pomóc. Dużo dyskutujemy o współzawodnictwie kobiet, czy ono jest, czy walcząc z inną kobietą o miejsce w hierarchii rodziny, czy w pracy robimy jej krzywdę. Będziemy się zastanawiały i rozmawiały o tym, czy można coś zmienić w naszych stosunkach.

Porozmawiajmy chwilę o Pani najnowszej powieści, „Stulecie Winnych. Ci, którzy przeżyli”. Czy pomysł napisania powieści obyczajowo-historycznej długo w Pani dojrzewał? Dlaczego właśnie ten gatunek?

Mierzę się wciąż z nowymi gatunkami. Zaczynałam od non fiction, potem była bajka terapeutyczna, powieści dla dzieci, wreszcie powieści dla dorosłych.  Pomysł napisania sagi zrodził się spontanicznie. Po ostatniej powieści psychologicznej „Lot nisko nad ziemią” zaczęłam myśleć o książce bardziej epickiej. A co jest bardziej epickiego niż saga? Mówię tu o sadze w pełnym tego słowa znaczeniu, o powieści wielopokoleniowej, osadzonej w realiach historyczno-obyczajowych. Potrzebowałam jakiegoś nośnego, wieloznacznego tytułu. Chciałam, żeby nazwisko  bohaterów nawiązywało w jakiś sposób do akcji. Kiedy miałam już tytuł „Stulecie Winnych”, stworzyłam tę rodzinę i osadziłam akcję w mieście, w którym mieszkam teraz. Ponieważ w Brwinowie żyło wielu znanych ludzi, wplotłam niektóre z postaci do akcji książki.

Jak wyglądała praca nad powieścią? Jak przygotowywała się Pani pod względem merytorycznym?

Pracowałam wielotorowo. Przede wszystkim przygotowałam się „językowo”. Stulecie Winnych napisane jest specyficznym językiem, takim, którym ludzie mogli rozmawiać sto lat temu. Żeby wiarygodnie go przedstawić czytałam książki, które powstały w tych czasach, oglądałam filmy, o których wspominam w pierwszym tomie. Wiadomo, że inaczej mówił Lilpop, wykształcony, światowy człowiek, inaczej Bronia, która choć prosta, czytała dużo książek, a inaczej ludzie, którzy nie mieli wykształcenia. Także w warstwie narracyjnej jest podobnie. Książka pisana jest w trzeciej osobie i jako narrator dostosowuję język pisany do mówionego. Mam nadzieję, że wiarygodnie udało mi się nadać brzmienie bohaterom tamtych czasów.
W powieści biorą udział autentyczni bohaterowie. W Internecie nie ma o nich stosunkowo wiele informacji. Szukałam na własną rękę, w księgach archiwalnych, we wspomnieniach starszych mieszkańców, które nie rzadko były wspomnieniami ich babć i dziadków. Każdą informację sprawdzałam kilkakrotnie. Losy autentycznych postaci są wplecione w fabułę książki i mają wpływ na bohaterów wykreowanych przeze mnie. Ogromnie zależało mi na wiarygodności i trzymaniu się faktów historycznych. W ”Stuleciu” nie postawiłam ani jednego budynku, który nie byłby autentycznym budynkiem, nie przeinaczyłam żadnego wydarzenia.  Książki, które ma na półce Stanisław Lilpop czy ksiądz proboszcz, te pożyczane przez Bronię, zostały przeze mnie starannie sprawdzone. Musiałam sprawdzić, czy zostały napisane przed rokiem, w którym bohaterka sięga  po taką czy inną pozycję, upewnić się czy książki zostały przetłumaczone na język polski. Przy okazji odkrywałam wiele ciekawych rzeczy, min. to, że „Mała księżniczka” pierwotnie miała tytuł „Co się stało na pensyi”. To bardzo ważne szczegóły.
W czasie pisania II tomu, którego akcja dzieje się podczas II Wojny Światowej, bohaterowie się przemieszczają, m.in. do okupowanej Warszawy. Tu sprawdzenie faktów, podanie autentycznego adresu pod którym mieszkali i pracowali nie było wcale łatwiejsze. Ale wojenny Brwinów opisany jest dość dobrze we wspomnieniach  mieszkańców. Korzystałam na przykład z obszernego opracowania p. Grzegorza Przybysza pt.: ”Dawno temu w Brwinowie”, ale nie „kopiowałam” opisanych przez autora historii, tylko służyły mi jako punkt wyjścia do konstrukcji fabuły.

Czy wydarzenia przedstawione jako tło historyczne są wciąż żywe w pamięci mieszkańców Brwinowa?

Myślę, że tak. Na spotkanie autorskie zorganizowane przez Gminę Brwinów w Zagrodzie (miejscu zamieszkania Zygmunta Bartkiewicza) przyszło mnóstwo osób. Sam pan Burmistrz był gościem ;-). Po spotkaniu miałam wiele sygnałów, że „książka spodobała się babci, która mieszka w Brwinowie od urodzenia”. Były telefony z opowieściami wojennymi.  Sądzę, że to ogromnie ważne, że poruszyłam w ten sposób mieszkańców miejsca, które autentycznie występuje w powieści. Od początku miałam taki pomysł. Wydawało mi się to naturalne, ale mimo wszystko pozytywna reakcja przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania.

W swojej recenzji zwróciłam uwagę na to, iż w moim odczuciu „Stulecie Winnych” to kamień milowy w Pani karierze pisarskiej. Czy Pani też tak czuje?

Tak, też tak uważam. To moja czwarta powieść, ale pierwsza zaplanowana jako trylogia. Wymagała bardzo sprawnego warsztatu pisarskiego. Właściwie od chwili napisania „Stulecia” zaczęłam mówić o sobie „pisarka” i tak też zaczynam się czuć. Wcześniej używałam określenia mojego przyjaciela „lekarka-pisarka”, którym trochę się zasłaniałam nie chcąc wykazywać się pychą. ;-)

Intryguje mnie nazwisko bohaterów sagi. Dlaczego akurat Winni?

To wieloznaczne nazwisko i właśnie o taki efekt mi chodziło. Winni są zwyczajną rodziną. Nie są szlachetnie urodzeni i chociaż nie umierają z głodu, to nie ma mowy o tym, żeby na przykład wyjechali przed wybuchem II wojny światowej jak Tobolkowie czy Wierusz-Kowalscy.  Oni mają ogromne poczucie przynależności rodzinnej, są otwarci, a przy tym skrywają swoje tajemnice.  Większość postaci nosi w sobie winę i w przypadku niektórych z nich ta wina jest bardzo ciężka, staje się brzemieniem nie do udźwignięcia. Mimo tego, że można pewne czyny usprawiedliwić wojną, samoobroną, nie do końca można się oczyścić. Stąd takie, a nie inne nazwisko. Na kartach książki staram się ich usprawiedliwić wkładając w usta Broni –nestorki rodu słowa: ”Nie ma winnych synku, kiedy jest wojna.”

Na chwilę jeszcze przejdźmy do Pani poprzedniej publikacji, „Lot nisko nad ziemią”. Wyznała mi Pani kiedyś, że to Pani najtrudniejsza książka. Czy może rozwinąć Pani tę myśl?

W ”Locie” poruszam bardzo trudny temat. Piszę o stracie najbliższego człowieka, o żałobie z którą bohaterka nie może i nie chce się pogodzić. Wreszcie o pogrążaniu się w żalu i bólu. W połowie książki musiałam przerwać pisanie. Napisałam czwarty tom przygód Julka i Mai. Dopiero, kiedy odetchnęłam, „wyrównałam styl”, mogłam wrócić do pisania „Lotu”. Nie umiałam się całkiem zdystansować, chociaż to nie moja historia, a całkowicie przeze mnie wykreowana. „Lotu” dotyczą także jedyne recenzje, które nie są do końca entuzjastyczne. Niektórym czytelnikom nie podoba się toksyczność Weroniki, jej relacje z rodziną, wreszcie plejada postaci, która się pojawia pod koniec powieści. Ale ci bardziej wytrawni doceniają każdy wątek, ponieważ jak to u mnie, okazuje się, że wszystko jest  „po coś” ;-)

Czeka nas jeszcze kontynuacja sagi o rodzinie Winnych. Czy już dochodzą jakieś słuchy od wydawcy, kiedy premiera drugiego tomu?

Nie mam jeszcze ustalonego terminu, wiem tylko, że II tom „Stulecia Winnych” ukażę się w pierwszym kwartale 2015 r. Będzie nosił podtytuł „Ci, którzy walczyli”. Akcja obejmuje lata 1939-1968.

Co później, po Winnych? Z jakim gatunkiem pragnie się Pani jeszcze zmierzyć?

Muszę skończyć cykl książeczek o Julku i Mai. Postanowiłam, że piąty tom przygód będzie zarazem ostatnim. Kiedy skończę „Stulecie” będę wiedziała, czy chciałabym kontynuować, albo rozwinąć którąś z historii tam zawartych, czy też napiszę coś zupełnie nowego. Chciałabym napisać kryminał. Jako wielbicielka tego gatunku wyobrażam sobie historię, która rozgrywa się w czasach współczesnych oraz 2000 lat wcześniej. Zainspirowała mnie notatka o tym, ze koło Sozopola (Bułgaria) znaleziono autentyczne szczątki Jana Chrzciciela…

Wygraj pakiet październikowych nowości Wydawnictwa Prószyński i S-ka!




Zapraszam Was do udziału w konkursie organizowanym przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka oraz blog Przegląd czytelniczy!

Do wygrania 1 z 3 pakietów październikowych nowości Wydawnictwa Prószyński i S-ka:
powieść obyczajowa Ireny Matuszkiewicz "Przerwana podróż" oraz mocny kryminał Mateusza M. Lemberga "Patron".


Konkurs organizowany jest z myślą o miłośnikach polskiej literatury. 
Recenzje tytułów, jakie możecie wygrać, znajdziecie na blogu Przegląd czytelniczy, bezpośrednie linki: tutaj i tutaj.

Konkurs organizowany jest przez blog Przegląd czytelniczy, a sponsorem nagród jest Wydawnictwo Prószyński i S-ka.
W konkursie mogą brać udział osoby zamieszkałe na terytorium RP oraz poza granicami kraju, pod warunkiem wskazania adresu do wysyłki na terenie RP.

Pokaż nam to, co najlepsze w Polsce!
Może to być książka ulubionego autora, najpiękniejsze miejsce, najlepsze danie, niesamowite widoki.. A jeśli na stałe przebywasz za granicą, może będzie to Twoje najbardziej wyjątkowe wspomnienie?
Pozostawiamy pełną dowolność!

Aby wziąć udział, należy spełnić kilka warunków:

1. Być fanem profilu Przegląd czytelniczy oraz Prószyński i S-ka na FB.
2. W miarę możliwości, udostępnić informację o konkursie.
3. Przesłać na maila przegladczytelniczy@interia.pl zgłoszenie zawierające:
- zdjęcie będące realizacją zadania konkursowego,
- imię i nazwisko/nick pod jakim zdjęcie w ramach wygranej może zostać opublikowane na fanpage'u blogu Przegląd czytelniczy.

Termin zgłoszeń upływa w niedzielę 26 października o godz. 20:00.
Wyniki na fanpage Przegląd czytelniczy w poniedziałek 27 października.

Powodzenia!

piątek, 17 października 2014

Mateusz M. Lemberg "Patron" [Recenzja]




Mateusz M. Lemberg debiutował w tym roku powieścią "Zasługa nocy". Rozwiązał sprawę serii tajemniczych zbrodni, skomplikował prywatne życie policjantów Komendy Stołecznej i.. wysłał komisarza na zamknięty oddział Instytutu Psychiatrii i Neurologii. Ale Witczak wraca. I nie może żyć bez swojej pracy. W księgarniach właśnie ukazała się kolejna książka autorstwa pisarza-lekarza weterynarii, "Patron".

Policjanci z Komendy Stołecznej otrzymują wezwanie do klasztoru w Starym Brodzie. W kościele zostaje znalezione ciało biskupa. Gwoli ścisłości - ciało pozbawione głowy, a ta z kolei szybko odnajduje się w tabernakulum. Komisarz Witczak zajmuje się sprawą we współpracy z Tymańskim i Cynowską. Już nie tworzą tak zgranego zespołu, mimo iż nadal mogą na siebie liczyć. Witczak postanawia przez jakiś czas pozostać w starobrodzkim klasztorze, aby z bliska przyjrzeć się życiu zakonników i wytypować podejrzanego. Cynowska chwilowo poświęca się drugiej prowadzonej przez siebie sprawie - nekrofila uprowadzającego i profanującego zwłoki. Tymański natomiast przewodzi dochodzeniu z Pałacu Mostowskich. Tymczasem ginie kolejny zakonnik związany z klasztorem w Starym Brodzie.

Mateusz Lemberg stworzył wielowymiarową, emocjonującą powieść kryminalną. Autor umiejętnie połączył historię ludzi i miejsca, w jakim umieścił akcję, z teraźniejszymi wydarzeniami. Poszlak jest całe mnóstwo, a czytelnik, wraz ze stołecznymi kryminalnymi, musi starannie uszeregować informacje, aby odkryć tożsamość zabójcy nazywanego "Patronem". A nie jest to łatwe. Lemberg kluczy wręcz po mistrzowsku, wciąż podsuwa nowe tropy, fakty i przypuszczenia. Doświadczeni policjanci mają nie lada problem, aby rozgryźć tę zagadkę, a co dopiero przeciętny zjadacz chleba. Mateusz Lemberg nie zawodzi miłośników kryminałów. Oddaje w nasze ręce doprawdy niebanalną i skomplikowaną zagadkę. Na każdym kroku napotykamy mur, jakim kończą się liczne ślepe uliczki w powieści młodego pisarza. Lemberg zmusza nas, abyśmy powrócili do punktu wyjścia i jeszcze raz starannie przeanalizowali wyniki śledztwa. Wyjątkowe jest to, iż wszystkie możliwe rozwiązania wydają się wysoce prawdopodobne i jednocześnie prowadzą do tego najważniejszego - bo prawdziwego.

"Patron" cechuje się brutalnością i nie jest to książka dla ludzi o słabych nerwach. Autor w przeprowadzanym przeze mnie wywiadzie obiecał, iż w "Patronie" wątek kryminalny będzie na pierwszym miejscu, a czytelnicy oczekujący na gęste trupy i wynaturzenia nie będą rozczarowani. Słowa dotrzymał. "Zasługa nocy" to łagodna lektura przy najnowszej powieści pisarza. Nie będę podawać tutaj przykładów, aby nie zepsuć potencjalnym czytelnikom frajdy, jedno jest pewne - przygotujcie się na mocne wrażenie. Będąc w temacie tych mocnych wrażeń, omówię istotną wadę książki. Autor tak mocno pragnął podkręcić akcję, że spowodował tym załamanie rzeczywistości. O ile w przypadku "Zasługi nocy" ta momentami jedynie tylko trzeszczy, o tyle podczas lektury "Patrona" kilka razy odniosłam wrażenie, że Lemberg, no cóż, mocno przesadza. Niektóre opisane sytuacja zakrawają o elementy fantastyczne, nie będące z całą pewnością udziałem życia i pracy polskich policjantów. Nie kwestionuję "oryginalnych" metod działań sprawcy - szaleńców nie brakuje. Jednak kryminał to nie tylko emocje, okrucieństwo i dobra zagadka. To także logika i fakty odpowiadające realiom. Tego, niestety, zabrakło.

"Patron" to lektura emocjonująca, jaką pochłania się jednym tchem. Mogę przymknąć oko na te nierealne i nieprawdopodobne elementy, ale nie wybaczyć. Książka w mojej opinii bardzo dobra, chociaż liczę na to, iż następnym razem Mateusz Lemberg pozostanie bardziej wierny rzeczywistości. Na plus zdecydowanie przemawia wartka akcja, starannie stworzony i opisany wątek kryminalny, trudna zagadka oraz zapadający w pamięć detektywi. Polecam osobom o mocnych nerwach.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Mateusz M. Lemberg "Patron"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2014
ilość stron: 512
data premiery: 09.10.2014

czwartek, 16 października 2014

Irena Matuszkiewicz "Przerwana podróż" [Recenzja]



Nie miałam wcześniej okazji poznać prozy Ireny Matuszkiewicz, więc nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać po powieści "Przerwana podróż". Zaintrygował mnie opis wydawniczy, niebanalna tematyka i (a podobno nie jestem wzrokowcem) delikatna, nieco tajemnicza okładka. Książkę pochłonęłam jednym tchem i tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że polski obyczaj ma się bardzo dobrze.

Antonina, Zofia, Monika, Szczepan, Michał, Jacek - niecałkiem obcy sobie ludzie, część z nich los połączył na dobre więzami krwi, inni podjęli w życiu złe wybory, niektórzy nie znają się i pewnie nigdy nie usłyszeliby o pozostałych uczestnikach tej przerwanej podróży, gdyby nie tragiczny wtorkowy poranek. Mieli swoje rodziny, zajęcia, plany, marzenia. Przez nieodpowiedzialne zachowanie pary szaleńców cel ich porannej podróży autobusem numer 9 przestał być istotny. Dla dwojga sposród nich był to kres życia, pozostali bardziej lub mniej ucierpieli w wyniku wypadku. Jedno jest pewne - nic już nie będzie takie samo, a koniec tej przerwy w podróży tkwi gdzieś w odległej przyszłości.

Historia, jaka mogłaby wydarzyć się w twoim mieście, całkiem prawdopodobne, iż ktoś z twoich znajomych, rodziny, może nawet ty mógłbyś znajdować się ferelnego dnia na przystanku autobusowym. Irena Matuszkiewicz przypomina nam o kruchości i istocie życia. Jej opowieść jest urzekającąca, prawdziwa i mądra, a bohaterowie zostali przedstawieni w szerszej palecie barw, aniżeli biel i czerń. W tej historii nie ma jednoznacznych odpowiedzi. Przekonujemy się, iż ludzie nie są kategorycznie dobrzy lub źli, błędne mogą się okazać jedynie ich decyzje. Autorka starannie analizuje portrety ofiar i sprawców. Czasem wyśmiewa ich niedoskonałości, innym razem wzrusza czytelnika, jedno jest pewne - bohaterowie Matuszkiewicz to ludzie z krwi i kości.

"Przerwana podróż" składa się z dwóch części. Pierwsza z nich opisuje życie uczestników wypadku "przed", pokazuje nam kierunek, w którym zmierzali we wtorek rano. Druga jest obrazem wszystkiego, co nastąpiło już po zdarzeniu. Sam moment wypadku to jedynie krótki ułamek całości. Ułamek, który na zawsze zmienia całokształt, zarówno powieści, jak i życia. Irena Matuszkiewicz na swoją najnowszą książkę miała niebanalny pomysł i udało jej się przemienić swój zamysł w niezwykle udaną, emocjonującą powieść. "Przerwana podróż" to przemyślana w najmniejszym szczególe, życiowa oraz wyrazista opowieść. Książka jest iskrą zapalną, zmusza nas do chwili zadumy i refleksji. Bohaterowie Matuszkiewicz uświadamiają nam, jakie konsekwencje dla nierzadko obcych osób mogą mieć złe decyzje podejmowane w naszym życiu.

Ogromnie cieszy mnie fakt, iż "Przerwana podróż" to kolejna bardzo dobra propozycja na polskim rynku. Wydaje się, że każda wspaniała przeczytana książka cieszy tak samo, a jednak kiedy mamy do czynienia z powieścią polskiego autora, ta radość jest podwójna. W kontekście całości natomiast upajam się myślą, iż polski obyczaj jest na naprawdę dobrym poziomie. Irena Matuszkiewicz ten poziom utrzymuje, a może nawet narzuca.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Irena Matuszkiewicz "Przerwana podróż"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2014
ilość stron: 384
data premiery: 07.10.2014

środa, 15 października 2014

Sarah McCoy "Córka piekarza" [Recenzja]



Są takie książki, których uroku nie oddadzą najpiękniejsze słowa. Żadne znaki graficzne nie mają mocy złączenia się w wyrazy, jakie miałyby opisać tę powieść. Przymiotniki w stopniu najwyższym to zdecydowanie za mało. Jak więc pisać o takich publikacjach? Do takich książek bez wątpienia zalicza się październikowa nowość Wydawnictwa Świat Książki, "Córka piekarza" autorstwa Sarah McCoy.

Garmisch, Niemcy, 1945 rok. Elsie Schmidt jest chroniona przed okrucieństwem wojny przez zadurzonego w niej oficera SS, Josefa Huba. Kiedy mężczyzna oświadcza się młodej dziewczynie, jej rodzice uszczęśliwieni gorąco namawiają córkę do tego małżeństwa. Elsie jednak nie jest pewna swoich uczuć. Lubi Josefa, jednak czy można żyć bez miłości? Gdy na progu jej domu pojawia się mały żydowski chłopiec, Elsie musi podjąć dramatyczną decyzję, która na zawsze zmieni jej losy. Świadoma, iż przed konsekwencjami tego czynu nie uchroni jej nawet Josef, decyduje się pomóc Tobiasowi. Wkrótce Elsie dotkliwie odczuje skutki tej wojny.

El Paso, Teksas, czasy współczesne. Młoda dziennikarka Reba całe życie przed czymś ucieka. Wydaje się, iż osiągnęła względną stabilizację z Rikim, oficerem Straży Granicznej. Reba otrzymuje zlecenie napisania felietonu do lokalnej gazety. Nawiązuje kontakt z właścicielką niemieckiej piekarni "U Elsie". Wkrótce okazuje się, iż nie jest to zwykły artykuły, a Elsie nie jest zwykłą kobietą. Pytania Reby powodują, iż u Elsie budzą się skrywane głęboko w zakamarkach pamięci wspomnienia z ostatnich miesięcy II wojny światowej. 

"Córka piekarza" jest niebywałą powieścią, która w znakomity sposób łączy dwa zupełnie odległe miejsca i czasy. Współczesne El Paso ze swoim problemem nielegalnych imigrantów napływających z Meksyku oraz nazistowskie Niemcy u schyłku II wojny światowej to doskonale współistniejące obok siebie płaszczyzny. Sarah McCoy w mistrzowski sposób wiąże ze sobą losy mieszkańców Garmisch z dzisiejszymi Amerykanami żyjącymi przy granicy z Meksykiem. Książka jest wielowymiarowym utworem, poruszającym istotne problemy społeczno-obyczajowe zarówno świata dzisiejszego, jak i tego u schyłku II wojny światowej. Autorka stawia swoich bohaterów w niezwykle trudnym położeniu i zmusza do refleksji, co jest ważniejsze: drugi człowiek czy twarde przestrzeganie przepisów. W 1945 roku to Elsie musiała stanąć przed tym wyborem, w czasach współczesnych Riki, narzeczony Reby, jest zmuszony podjąć decyzję. Dylematy moralne to nie jedyne, co Sarah McCoy ma do zaproponowania swojemu czytelnikowi. "Córka piekarza" jest powieścią o pogodzeniu się z trudną przeszłością i poszukiwaniu w sobie odwagi, aby ją zaakceptować.

Sarah McCoy napisała książkę absolutnie wyjątkową, która wyróżnia się na tle innych współczesnych powieści. "Córkę piekarza" pochłania się jednym tchem. To nietuzinkowa i niebanalna historia, jakiej oddałam się z największą przyjemnością. Życzę sobie więcej takich publikacji! Publikacji, które samą lekturą wnoszą powiew świeżości zarówno do domowej biblioteczki, jak i do życia. Powieść Sarah McCoy jest diamentem, a diamenty mają to do siebie, że nie tylko pięknie wyglądają, ale i posiadają ogromną wartość. "Córka piekarza", przepięknie wydana, z powalającą na kolana okładką, niesie ze sobą bezcenne przesłanie. Opowiada szalenie interesującą historię, przy czym jest mądrą, dojrzałą i przemyślaną lekturą.

"Córkę piekarza" polecam z całą odpowiedzialnością. Jest to powieść z gatunku tych najpiękniejszych. Wyszlifowana, wypieszczona, oddana w ręce czytelnika dopracowana w najmniejszym szczególe. Wzruszająca, pozostawiająca na trwałe ślad w człowieku. Do Sarah McCoy mam żal tylko o to, że ta książka w końcu się skończyła. Wyrwałam dla niej kilka godzin z mojej doby, aż w końcu dotarłam do ostatniej strony i.. Chcę jeszcze!

Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Sarah McCoy "Córka piekarza"
Wydawnictwo Świat Książki, 2014
ilość stron: 424
data premiery: 08.10.2014