czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowanie | Najlepsze książki 2015 roku: Polska

W 2015 roku ukazało się całe mnóstwo bardzo dobrych, niektórych wręcz wybitnych polskich powieści. Wyłonienie spośród ponad 100 przeczytanych i zrecenzowanych polskich książek tej dziesiątki "naj" przysporzyło mi nie lada problemu. Kilka razy byłam zmuszona edytować listę, coś dodać, coś usunąć, ale w końcu udało się.
Oto lista 10 najlepszych (moim zdaniem) polskich powieści 2015 roku.



Mój niekwestionowany numer 1. Kolejność prezentowanych książek nie ma większego znaczenia w większości przypadków, jednak tym razem zdecydowanie MA. Bo "Jedenaście tysięcy dziewic" to dla mnie najciekawsza polska powieść mijającego roku. Coś, czego jeszcze nie było. Joanna Marat flirtuje z różnymi gatunkami, opisuje historię miasta i kobiet, których losy nierozerwalnie związane są z Gdańskiem. Wielowymiarowa powieść o ludzkich losach w zetknięciu z namiętnością i niewłaściwymi decyzjami. Klasa sama w sobie.



Ta książka jest... inna. Inna od wszystkich innych powieści, które czytałam. Ni to romans, ni obyczaj, ni horror, nawet nie kryminał ani dramat. Więc CO? Połączenie wszystkich tych gatunków. Niezwykle oryginalny pomysł i zachwycający kunszt językowy czynią "Płaczącego chłopca" jedną z najlepszych polskich książek 2015 roku.




Remigiusz Mróz jest odkryciem 2015 roku. Nieważne, że debiutował wcześniej, ale to właśnie w tym roku został odkryty przez szerszą publiczność i zdobył niesamowitą popularność jako autor powieści sensacyjno-kryminalnych. W "Kasacji" stworzył genialną parę głównych bohaterów, Chyłkę i Zordona i to właśnie dlatego wybrałam do rankingu właśnie "Kasację", a nie inną książkę autora.
Całość recenzji: Remigiusz Mróz "Kasacja"




Rozdziera serce, ale też przynosi nadzieję. "Jutro zaświeci słońce" to powieść o tym, jaki wpływ na nasze dorosłe życie ma dorastanie w cieniu toksycznej matki i rodzinnych tajemnic. To spowiedź kobiety, której dawne lęki nie pozwalają zaczerpnąć powietrza pełną piersią i... po prostu żyć.




Kolejny dowód na to, że wyobraźnia Joanny Miszczuk jest nieograniczona. To literatura na baaaardzo wysokim poziomie. Miszczuk nie opisuje rzeczywistości, ona ją tworzy. Autorka wytyka nam jako społeczeństwu nasze wady, niedoskonałości, pokazuje palcem, w którym momencie zbłądziliśmy i dlaczego wokół funkcjonuje tyle zła. Genialna powieść.
Całość recenzji: Joanna Miszczuk "Wyspa"




Obecność Katarzyny Puzyńskiej w tym rankingu raczej nikogo nie powinna dziwić. Wybrałam "Trzydziestą pierwszą", ale równie dobrze mogłabym opisać tutaj "Z jednym wyjątkiem" czy "Utopce". Saga Puzyńskiej o policjantach z Lipowa jest doskonała pod każdym względem. Zarówno tym kryminalnym, jak i obyczajowym. To chyba nie będą obietnice bez pokrycia, kiedy stwierdzę, że za rok Katarzyna Puzyńska z pewnością też pojawi się w tym podsumowaniu...




W podsumowaniu 2014 pojawiło się "Idealne życie", teraz w rankingu nie mogło zabraknąć powieści "Wbrew sobie". Jak przyznała Katarzyna Kołczewska w wywiadzie z Przeglądem czytelniczym, "lekkie jej nie wychodzi". I bardzo dobrze. Uważam, że to jedna z ciekawszych, współczesnych autorek polskich powieści obyczajowych. Czytałam z zapartym tchem i czekam na kolejną powieść.




Dorota Schrammek jak nikt inny potrafi w lekki i przyjemny sposób pisać o sprawach trudnych i dylematach natury moralnej. Przepiękne plenery nadmorskiego Pobierowa, intrygujące losy głównych bohaterów i powiew morskiej bryzy uczyniły z tej pozycji jedną z najciekawszych propozycji literatury kobiecej w mijającym roku.



W recenzji napisałam "Nie czytałam tak intrygującego oraz dobrego kryminalnego debiutu od czasów Puzyńskiej i jej legendarnego wręcz dzisiaj Motylka". Dziś mogę śmiało powiedzieć, że uważam "Tysiąc" za kryminalny debiut roku. Szkoda, że promocja nie była tak skuteczna, jak w przypadku "Motylka", bo to naprawdę jest debiut na miarę Puzyńskiej. Fascynująco połączone losy mieszkańców "przeklętego" miasteczka z bogato zarysowanym tłem społeczno-historycznym. Bomba!
Całość recenzji: Dagmara Andryka "Tysiąc"



Kolejny bardzo mocny debiut, tym razem obyczajowy. Debiutująca w roli pisarza lekarz medycyny Jolanta Czarkwiani pisze o ciężarnej kobiecie chorej na anoreksję, ale... To nie jest powieść przede wszystkim o anoreksji, bo głównym tematem jest przyjaźń. Przyjaźń silniejsza niż choroba. Wspaniała, mocna historia.

środa, 30 grudnia 2015

Wojciech Chmielarz "Wampir" | Recenzja



Aglomeracja śląska jest wymarzonym tłem do powieści kryminalnej, o czym wiedziałam już od dawno i dziwiłam się, dlaczego tak niewielu polskich autorów wpadło na ten genialny pomysł, aby umieścić tutaj akcję swojej książki. Ponad 3 miliony osób na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, duża anonimowość, łatwa możliwość przemieszczania się... Można by długo wymieniać. Oto właśnie Śląsk doczekał się swojego własnego cyklu kryminałów - "Wampir" Wojciecha Chmielarza otwiera gliwicką serię powieści kryminalnych.

Matka Mateusza nie może uwierzyć w wersję o samobójstwie syna. Prokuratura umorzyła śledztwo, nie znajdując żadnych dowodów udziału osób trzecich, jednak Maria Polak jest przekonana, że jej syn został zamordowany. Postanawia na własną rękę rozwiązać sprawę. W tym celu wynajmuje adwokata i współpracującego z nim prywatnego detektywa, Dawida Wolskiego. Działający na własną rękę, nie zawsze zgodnie z prawem, Dawid rozpoczyna śledztwo, jednocześnie marząc o rozwiązaniu sprawy zaginięcia Alicji, którą żyją całe Gliwice. Po pewnym czasie detektyw poznaje nieznane dotychczas fakty z życia Mateusza i dochodzi do wniosku, że chłopak rzeczywiście mógł mieć powód, by popełnić samobójstwo. Pojedyncze elementy nie chcą jednak wskoczyć na swoje miejsce w tej układance - skoro chłopak się zabił, dlaczego pewne osoby z jego otoczenia chcą jak najszybciej ukręcić łeb śledztwu?

Idealny bohater-detektyw? Antybohater, oczywiście. Zimny drań, z trudną i niejasną przeszłością, działający według własnych zasad. Od razu polubiłam Dawida Wolskiego. To właśnie tacy detektywi w literaturze kryminalnej szczególnie przyciągają uwagę, wyróżniają się na tle innych postaci. Kiedy tylko "poznałam" Wolskiego, wiedziałam, że z tym facetem nie sposób się nudzić. No, i miałam rację! Z pozoru prosta sprawa szybko komplikuje się, a przecież śledztwo w sprawie śmierci młodego chłopaka to nie jedyne, co zajmuje prywatnego detektywa. Są jeszcze zazdrośni mężowie oraz znienawidzona rodzinka... Sposób, w jaki Wojciech Chmielarz prowadzi śledztwo swojego bohatera trzyma w napięciu od samego początku do ostatniego zdania. "Wampir" wciąga już od pierwszego zdania i porywa nas w wir niesamowitej przygody obyczajowo-kryminalnej. Aby dowiedzieć się, co wydarzyło się pewnej majowej nocy musimy poznać poznać otoczenie Mateusza, jego zwyczaje, charakter i złożyć pojedyncze puzzle w jedną całość.

Książka składa się z krótkich, chwytających za gardło rozdziałów, a każdy z nich przynosi jakiś zwrot w sprawie. Wojciech Chmielarz opisuje zepsuty świat dzisiejszej młodzieży - handel narkotykami, prostytucję, imprezy do białego rana, a w sam środek tego środowiska wprowadza swojego bohatera. Idealnie wyczuwa sytuację, wpychając w środek wydarzeń młodego, zdolnego detektywa, który w przeciwieństwie do stróżów prawa czy odzianych w drogie garnitury prawników jest w stanie przeniknąć do świata, z jakiego sam poniekąd się wywodzi. Może jestem nudna, rozprawiając tylko  o głównym bohaterze, ale to właśnie on nadał tej powieści charakteru i pazura. Z pozoru zwykła historia stopniowo nabiera rumieńców i nie pozwala o sobie zapomnieć. 

"Wampir" to jedna z tych powieści, których z pewnością nie odłożycie na półkę, dopóki nie zarwiecie dla niej wieczoru i wraz z Dawidem nie rozwiążecie zagadki śmierci Mateusza. A w tle - zimny, przemysłowy Śląsk jako niemy bohater opisywanych zdarzeń. Ta lektura wciągnęła mnie bez reszty. Polecam!

Dziękuję Wydawnictwo Czarne za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Wojciech Chmielarz "Wampir"
Wydawnictwo Czarne, 2015
liczba stron: 328
data premiery: 18.11.2015

Podsumowanie | Najlepsze książki 2015 roku: Świat

2015 rok dobiega końca. 
Koniec roku to najlepszy czas na podsumowanie, dlatego nie mogłam przegapić takiej okazji i odmówić sobie przyjemności wyłonienia najciekawszych lektur wydanych w 2015 roku.
Dzisiaj zapraszam na podsumowanie najlepszych zagranicznych książek 2015 roku, jutro ukaże się ranking najciekawszych polskich propozycji mijającego roku.




Kolejność niby przypadkowa, a jednak "Światło, którego nie widać" było właśnie pierwszą książką, jaka przyszła mi na myśl podczas tworzenia rankingu. To prawdziwe arcydzieło, zasługujące na zaszczytne miejsce w kanonie współczesnej literatury.




Jeśli miarą najlepszej powieści obyczajowej miałaby być ilość wylanych przy niej łez, "Mamifest" z pewnością wygrałby w tych zawodach. Książka, która wywołała we mnie lawinę emocji porównywalną do tej, którą wzburzyła lektura "Psa, który jeździł koleją" w dzieciństwie.
Całość recenzji: Linda Green "Mamifest"




Jedna z lepszych książek o książek spośród wszystkich, które przeczytałam, nie tylko w tym roku. Czysta finezja na każdej stronie powieści, niesamowita przyjemność i frajda płynąca z lektury.




Autorski debiut Dawn Barker powalił mnie na łopatki. Książkę czytałam kilkanaście dni po porodzie, może dlatego aż tak mną wstrząsnęła? Kapitalnie opisana historia młodej matki cierpiącej na depresję porodową zdecydowanie zasługuje na szerszą uwagę.
Całość recenzji: Dawn Barker "Pęknięte odbicie"



Czytam rocznie około 150 książek. Wiele szczegółów z przeczytanych książek zapominam już kilka miesięcy po lekturze, umykają mi imiona bohaterów, nie jestem w stanie odtworzyć dokładnie fabuły. Wyjątkiem są książki, które poprzez wzbudzenie we mnie totalnej fascynacji wyryją się w mojej pamięci i tam zostaną przez długi czas. Tak było właśnie z "Broadchurch". To jeden z lepszych kryminałów, jakie czytałam. Najpierw przeczytałam, potem obejrzałam. Tożsamość mordercy kapitalnie ukryta pośród mieszkańców małej miejscowości. Uwielbiam tę książkę.
Całość recenzji: Erin Kelly "Broadchurch"




Kolejna powieść wydana pod skrzydłami klubu Kobiety to czytają i kolejny fascynujący debiut autorski. Wzruszająca, przepiękna opowieść o sile rodziny oraz dokonywaniu najtrudniejszych wyborów. Co byś zrobił, gdyby choroba odbierała ci władzę nad ciałem i umysłem?




"Sekret O'Brientów" - podobnie jak opisane powyżej powieść "Ostatnie pięć dni" - opisuje życie z chorobą Huntingtona, określaną jako najokrutniejszą chorobą znaną człowiekowi. Lisa Genova potrafi zaszczepić w czytelniku dylematy natury moralnej, wzruszając nas przy tym do łez. Świetnie napisana, arcyciekawa i wciągająca lektura.
Całość recenzji: Lisa Genova "Sekret O'Brienów"




Kapitalna powieść kryminalna, w której ścigający staje się ściganym i musi dowieść swojej niewinności. Horst jest prawdziwym mistrzem norweskiego kryminału, każda jego kolejna powieść jest dla mnie nie lada gratką i ucztą literacką.
Całość recenzji: Jorn Lier Horst "Psy gończe"




Uwielbiam lektury w stylu Jodi Picoult, czego najlepszym dowodem jest powyższe zestawienie. Kolejna bardzo dobra powieść obyczajowo-społeczna o tym, że każdy z nas popełnia błędy, a najłatwiej jest ocenić i zaszczuć drugiego człowieka.
Całość recenzji: Heather Gudenkauf "Małe cuda"




And last but not least... Liane Moriarty i jej literacki Olimp. Najlepsza z dotychczasowych powieści australijskiej autorki bestsellerów. Chyba zdążyliśmy zauważyć, że bardzo lubię powieści wydawane w klubie Kobiety to czytają. ;) W styczniu ukaże się kolejna. Tym razem literatura faktu... Czekacie?

wtorek, 29 grudnia 2015

Krystyna Januszewska "Dziedzictwo" | Recenzja



Krystyna Januszewska w swojej najnowszej powieści "Dziedzictwo" skłania nas do refleksji na temat, ile sami wiemy o swojej najbliższej rodzinie. Znamy historię naszych rodziców, dziadków, ale... co dalej? To nie jest książka, która porwie was w zawrotnym tempie. To powoli tocząca się, niezwykle klimatyczna historia całkiem zwyczajnych, choć niezwyczajnych ludzi.

Czasy współczesne. Krystyna wybiera się na spotkanie z dawno niewidzianą koleżanką, jednak po drodze zostaje zmuszona, by zatrzymać się w niewielkiej miejscowości na Kielecczyźnie. W pobliżu nie zna nikogo, kto mógłby pomóc usprawnić jej samochód i umożliwić dalszą podróż. Całkiem przypadkiem trafia pochodzące z przeszłości ślady bytności swojej rodziny...
Przełom XIX i XX wieku. Janek próbuje ułożyć sobie życie na tle burzliwych wydarzeń historycznych. Wraz ze swoimi najbliższymi przeżywa swoje wzloty i upadki, troski oraz radości. Czterdzieści rodzin wyrusza w podróż, aby osiedlić się w ziemi obiecanej, której kształt jednak odbiega od wyobrażeń, a nowe miejsce przysparza kolejnych zmartwień oraz problemów. Praca była dla nich jednym sposobem do realizacji marzeń i odbudowy Polski na zgliszczach dawnych zaborów.

Powstanie styczniowe, represje carskie, wybuch I wojny światowej, walki niepodległościowe, odzyskanie niezależności po 123 latach niewoli, powstania wielkopolskie, śląskie, odbudowa Polski... Każdy z nas słyszał o tych wydarzeniach, uczył się o nich na lekcji historii, ale... kto z was wie, gdzie byli wtedy wasi przodkowie? Czy odegrali istotną rolę w kluczowych dla Polski zdarzeniach? Kim byli? Ja przyznam bez bicia - nie wiem. Wiem, że mój pradziadek walczył w II wojnie światowej, ale co było wcześniej - zabijcie mnie, nie mam pojęcia. "Dziedzictwo" obudziło we mnie tęsknotę za wiedzą. Krystyna Januszewska przekonuje nas, że warto poszukiwać i poznawać historie naszych przodków, bo żyjemy dopóki trwa pamięć o nas. Kim byli protoplaści naszych rodów? Januszewska opisuje, w jaki sposób sama dotarła do swoich korzeni i... wzbudza w czytelnik zazdrość! Każdy chciałby wejść w posiadanie tak fantastycznego materiału, który sam w sobie stanowi doskonały materiał do książki.

To nie jest łatwa książka. Opowieść toczy się pomiędzy początkiem XX wieku a czasami współczesnymi, jednak te przejścia nie są płynne, a powieść cały swój sens nabiera dopiero przy zakończeniu. Warto jednak przebrnąć przez czasami męczące i przydługie opisy, aby w końcu wszystkie pojedyncze elementy wskoczyły na swoją całość. "Dziedzictwo" nie jest powieścią, którą można przetrawić jeden wieczór. Czytam bardzo szybko, a lektura nowej książki Krystyny Januszewskiej zajęła mi 4-5 dni. Czasem odkładałam książkę na półkę, mimo iż akurat dysponowałam wolnym czasem, ale musiałam ją przemyśleć, przez chwilę odpocząć od bohaterów. Chwilami mnie denerwowała, czasem męczyła, ale moje ogólne wrażenia są jak najbardziej pozytywne. To bardzo dobra, ambitna powieść historyczno-obyczajowa.

Zatrzymajmy się na chwilę, poznajmy historie ludzi, którzy uczestniczyli w odbudowie Polski. Ludzi zupełnie innych niż my sami. Ludzi niezmanierowanych, ludzi, którzy do wszystkiego doszli pracą własnych rąk. A wszystko to opisane nienaganną, piękną polszczyzną. Polecam, warto na tę książkę zarezerwować więcej czasu.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Krystyna Januszewska "Dziedzictwo"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2015
liczba stron: 592
data premiery: 17.11.2015

środa, 23 grudnia 2015

Katarzyna Puzyńska | Święta wśród lasów, wielkich śnieżnych zasp...



Mam wrażenie, że dopiero wczoraj opublikowałam pierwszy wpis z tegorocznego cyklu świątecznego, tymczasem jutro już Wigilia i pora zakończyć ten pełen magii, wyjątkowy cykl poświęcony wspomnieniom i przemyśleniom polskich autorek na temat Świąt Bożego Narodzenia.
Zanim to jednak nastąpi chciałabym zaprosić was do lektury wpisu jednej z najpopularniejszych autorek polskich kryminałów - Katarzyny Puzyńskiej. I życzyć wam wszystkim, kochani, świąt wśród lasów, wielkich śnieżnych zasp... Może za rok się spełni? Wesołych Świąt!


Wkładam grube rękawice i czapkę. Szyję owijam szalikiem, który nijak nie pasuje do reszty. A już na pewno nie do za dużej kurtki, którą mam od jakiegoś czasu. Kto by się tam przejmował. Tym bardziej, że na zimę jest idealna (chociaż do najpiękniejszych nie należy). Mieści się pod nią sweter, czy nawet dwa (w temperaturze poniżej dwudziestu stopni mrozu dwa są jak znalazł!). Jeden z nich zrobiła dla mnie na drutach moja babcia. Jest niebieski, a na przodzie ma renifera (nikt wtedy jeszcze nie słyszał o Bridget Jones, Marku Darcy’m i pulowerze, który dostał od matki!).

Wkładam buty. Są nadal mokre po tym, jak biegałam rano po lesie z koleżankami. Stały przy kaloryferze, ale nie zdążyły jeszcze wyschnąć. Nic się tym nie przejmuję. Kto by się martwił takimi rzeczami!

Zmierzcha, bo zimowe dni są krótkie. Słońce ledwo wystaje zza koron drzew, kiedy przedzieramy się przez las w stronę leśniczówki. Skarpetki są już całkiem mokre, bo śniegu uzbierało się prawie do pasa i ciągle wpada mi do butów. Pomiędzy drzewami jest już mroczno i trochę strasznie, więc śpiewamy kolędy, żeby dodać sobie otuchy. Powinno się to robić dopiero jutro, w Wigilię, ale kto by sobie odmówił tej przyjemności. Większość z nas fałszuje, ale leśnym stworzeniom jakoś to nie przeszkadza. 

W oddali widać już światła ukrytej wśród lasów leśniczówki. To tam zamierzamy kupić choinkę. Obok jest szkółka, gdzie rosną drzewka. Można sobie wybrać każde z północnej części, bo te z południowej czekają na kolejny rok. W zapadających ciemnościach szukamy tej jedynej choinki. Zapach igieł jest obezwładniający. Topniejący w butach śnieg i przemarznięta twarz zupełnie nie przeszkadzają. 

W końcu jest! Ta jedyna. Nie za duża, nie za mała. Idealna. Idziemy z nią z powrotem do domu. Teraz jest już zupełnie ciemno. Mimo to wybieramy drogę przez las. Światło księżyca, które odbija się od śniegu, rozjaśnia trochę mrok. Mróz szczypie w twarz, każdy oddech jest jak ukłucie małych igiełek. Gdzieś w oddali przebiega zwinna sarna, a w koronach strzelistych sosen buszuje jakieś zwierzę, które nie znalazło sobie jeszcze nocnej kryjówki.    

Choinkę ubieramy dopiero następnego dnia. Zwyczaj każe, żeby zrobić to w Wigilię i mimo moich namów, rodzice i dziadkowie nie zgadzają się, żeby zrobić to od razu. Warto czekać! Kiedy wreszcie nastaje ranek, radość jest tym większa. Choinka trafia na zielony metalowy stojak. Teraz trzeba znieść ze strychu ozdoby świąteczne. Trochę strach, bo przez rok pewnie ukrył się tam pająk albo dwa. Poza tym droga na poddasze jakoś zawsze wydaje się trochę straszna. 

W końcu jednak się udaje.  Pogniecione przez lata kartony znajdują się pod choinką. Trzeba sobie przypomnieć, co gdzie jest, rozplątać światełka i łańcuchy, przymocować nitki do bombek, bo stare w magiczny sposób zginęły. Dziadek zapala w kominku i ogień trzaska na wilgotnych jeszcze nieco polanach. 

Potem oczekiwanie pierwszej gwiazdki. Ciemność zapada już przed szesnastą, ale czekamy jeszcze trochę. Na stole pyszni się dwanaście wigilijnych potraw, które przygotowały moja babcia, mama i ciocia. Pod obrusem pachnie siano. Dostaliśmy je od sąsiadów. Wszyscy zastanawiają się, czy o dwunastej psy zaczną mówić! 
Siadamy przy stole i rozmowom nie ma końca. Jest śmiech, może trochę łez. Wspomnienia i rozmowy o przyszłości. Jestem zbyt mała, żeby zwracać na to szczególną uwagę. Czekam na susz! To moja ulubiona „potrawa” wigilijna od najmłodszego dzieciństwa. Do tej pory mogę go pić litrami! ;)

Przed podaniem ciast ktoś woła: „Czas na prezenty”. Biegnę na piętro, gdzie ustawiliśmy choinkę. Podarunki już tam są. Wszystkie w kolorowych papierach. Sama pakowałam (nadal wszyscy się z tym zgłaszają do mnie!), więc wiem, który jest dla kogo. Najbardziej czekam aż obdarowani przeze mnie zobaczą swoje prezenty. Próbuję ocenić, czy im się spodobały. To radość jeszcze większa niż otwieranie własnych. 

Robi się już późno, ale przecież i tak czekamy do jedenastej, żeby ciepło się ubrać i wyruszyć na pasterkę. Potrzeba aż godzinę, bo kościół jest po drugiej stronie wsi. Pewnie można by dojść tam szybciej, ale dorosłym nie chce się spieszyć po sutym posiłku.  

Ze wszystkich stron nadchodzą już ludzie. Z uśmiechem składają sobie nawzajem życzenia. O północy w Wigilię nikt się nie kłóci! Ramię w ramię idą nawet najwięksi wrogowie. Nie wiem, co tam chodzi im po głowach, ale uśmiechy mają szerokie. 
Tak wyglądały moje Wigilie w dzieciństwie. Jeździłam do dziadków, którzy mieszkali wtedy w niewielkiej wsi położonej tuż przy jeziorze Bachotek. To właśnie to miejsce stało się potem książkowym „Lipowem”! Święta tam, wśród lasów, wielkich śnieżnych zasp i w temperaturach dobiegających minus dwudziestu stopni do tej pory są w moich wspomnieniach magiczne! 

To Wigilia rodzinna. A co ze szkolną? Najbardziej kojarzy mi się ona z zapachem mandarynek i pomarańczy. Kiedy byłam dzieckiem nie tak łatwo było je dostać i do domów trafiały głównie na Święta. Nawet teraz, kiedy idę na zakupy i czuję ich zapach, przenoszę się do początku lat dziewięćdziesiątych i widzę połączone w długi stół szkolne ławki w naszej klasie :)

W pamięci utkwiła mi szczególnie jedna szkolna Wigilia. Najpierw próbowaliśmy (oczywiście pod okiem naszej wychowawczyni) podgrzać barszcz, który przyniosła moja koleżanka. Jej przezorna mama zaopatrzyła nas w tym celu w niewielką kuchenkę turystyczną. Kuchenka została w mig podłączona do prądu. Zdaję się, że nasza wychowawczyni, znając naszą klasę, kilka razy najpierw się przeżegnała (wkrótce się okazało, że się nie pomyliła). Wszyscy bardzo uważali... do czasu, kiedy jedna z koleżanek nie potknęła się o kabel od kuchenki. Barszcz wylany, kuchenka spadła na ziemię. Jak mówi prawo Murphy’ego, kanapka upada zawsze masłem do dołu. Kuchenka elektryczna spada zaś zawsze rozgrzaną częścią do dołu, wypalając w starej wykładzinie swój ślad (był tam do czasu, kiedy nie skończyliśmy ósmej klasy!). 

Kiedy niebezpieczeństwo pożaru zostało wreszcie zażegnane, przyszedł czas na ciasta (te zdawały się znacznie bezpieczniejsze niż zupy i inne potrawy). Jeden z moich kolegów oznajmił, że przyniósł dwa pierniki. Bardzo był dumny! Oba zostały szczelnie opakowane w sreberko. Pora na pierwszy. Nauczycielka (nauczona poprzednimi doświadczeniami z barszczem) nie zamierzała dopuścić nikogo do krojenia. Sama chwyciła za nóż. Niestety szybko okazało się, że piernik jest tak twardy, że nie da się go w żaden sposób pociąć. Nie znam receptury, ale chyba miał coś z cegły, bo oparł się nawet połączonym wysiłkom kilku osób - w tym wuefisty, który został w tym celu wezwany jako najroślejszy nauczyciel w całej szkole. 

Kolega nieco zakłopotany zaproponował, że w takim razie możemy zjeść drugi z jego wypieków, może będzie trochę bardziej miękki. Nie mylił się. Piernik numer dwa okazał się tak miękki, że formą przypominał raczej budyń. Kiedy tylko sreberko zostało rozwinięte, wypłynął swobodnie na biurko naszej wychowawczyni. Po tamtej sławetnej Wigilii, już żadna nie była równie udana!

A co teraz? Obecnie święta spędzamy całą rodziną u mojej cioci. Cześć osób mieszka za granicą, więc jest to czas, kiedy wszyscy nareszcie możemy się spotkać. Niestety tym razem zabraknie jednej ważnej osoby i mojego wielkiego Przyjaciela. Odeszli w tym roku. Mam jednak nadzieję, że gdzieś tam nad nami czuwają i będą nam towarzyszyć przy wigilijnym stole. 

Wesołych Świąt!
Katarzyna Puzyńska

wtorek, 22 grudnia 2015

Vanessa Greene "Sekretna herbaciarnia" | Recenzja



Najnowsza powieść z serii Leniwa Niedziela Wydawnictwa Świat Książki jest doskonałą okazją do zaparzenia przepysznej herbaty o ulubionym smaku i ułożeniu się w wygodnym fotelu, złapania oddechu w przedświątecznej gonitwie. Czyta się łatwo, szybko i przyjemnie, a z kart powieści wydobywa się zapach świeżo parzonej herbaty. Zapraszam do "Sekretnej herbaciarni".

Charlotte zwana przez przyjaciół i rodzinę Charlie jest wspinającą się po szczeblach kariery dziennikarką. Właśnie rozstała się z narzeczonym, który wydawał się być mężczyzną jej życia, jednak zranił ją dotkliwie, więc Charlie poświęciła się pracy. Ma szansę otrzymać awans, dlatego z wielkim zapałem przystępuje do przygotowania materiału o najbardziej urokliwych herbaciarniach w Wielkiej Brytanii. W Scarborough trafia do niezwykłej herbaciarni, jednak stała klientka Nadmorskiej, Kat przekonuje Charlie, aby nie opisywała w swoim artykule herbaciarni, która jest swoistą enklawą dostępną dla wtajemniczonych. W zamian oferuje Charlie pomoc w wytypowaniu innych miejsc, które dziennikarka mogłaby zamieścić w swoim reportażu. Wraz z Seraphine, która w Anglii pracuje w charakterze au pair trzy kobiety podróżują po kraju i odkrywają warto opisania, urokliwe miejsca. Artykuł o herbaciarniach okazuje się przede wszystkim impulsem, jaki na zawsze odmieni życie Charlie, Kat i Seraphine.

"Sekretna herbaciarnia" jest lekkostrawną, przyjemną opowieścią o trzech kobietach znajdujących się na w przełomowym momencie życia. Kat musi poradzić sobie z kłopotami finansowymi, samotnym macierzyństwem i niedojrzałym ojcem swojego dziecka. Charlie spędzi nieco czasu z rodziną siostry, z którą nigdy się nie dogadywały, a Seraphine w końcu przestanie udawać kogoś, kim nie jest. Autorka porusza w swojej powieści szereg ważnych problemów społecznych takich jak samotne macierzyństwo, zdrada czy homoseksualizm. "Sekretna herbaciarnia" to ciekawa powieść o dojrzewaniu i drodze do samoakceptacji, w której wspierają nas nasi przyjaciele. To również afirmacja kobiecej przyjaźni, a wszystko to podane w scenerii urokliwej, nadmorskiej herbaciarni.

Co przeszkadzało mi w lekturze? Vanessa Grenne nie potrafi budować napięcia, wszystkie wątki zostały rozwiązane chwilę po ich rozpoczęciu, nawet tajemnica z przeszłości, jaka na zawsze zmieni życie bohaterów, jest jakby pominięta i tylko wspomniana. Podczas lektury pojawia się szereg tematów, jednak nie uzupełniają się nawzajem, a każdy wskakuje na miejsce poprzedniego. Książkę czyta się przyjemnie, nie mogę powiedzieć, by była to nieudana powieść, jednak uważam, że Vanessie Greene brakuje nieco umiejętności narracyjnych. Nie jest autorką sugestywną, nie potrafi kluczyć i wprowadzić tak ważnego elementu napięcia. Może z czasem zdobędzie te umiejętności? Warto obserwować jej rozwój i chętnie przeczytam kolejne książki spod pióra Greene. Nie do końca przekonuje mnie także język autorki, chociaż muszę przyznać, iż tworzy bardzo naturalne dialogi.

"Sekretna herbaciarnia" jest miłym sposobem na spędzenie leniwej niedzieli, jednak w serii zdarzały się lepsze lektury, jak choćby ostatnia - kapitalny "Mamifest". Czas, jaki poświęciłam "Sekretnej herbaciarni" będę przyjemnie wspominać, to odprężająca i lekka lektura, jednak daleka od ideału. 

Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Vanessa Greene "Sekretna herbaciarnia"
Wydawnictwo Świat Książki, 2015
liczba stron: 352
data premiery: 18.11.2015

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Joanna Opiat-Bojarska | Kto zabija ducha Świąt Bożego Narodzenia?



Dzisiaj ze swoim świątecznym felietonem w cyklu świątecznym pojawia się Joanna Opiat-Bojarska, autorka znanych i lubianych przez polskich czytelników kryminałów. Wspólnie z autorką zastanówmy się... kto zabija ducha Świąt Bożego Narodzenia?

Jak co roku świąteczne dekoracje na wystawach sklepowych: zielone choinki, kolorowe bombki i wszechobecne Gwiazdory (zwane także przez ludzi spoza Poznania Mikojałami) każą uświadomić sobie fakt, że wielkimi krokami zbliża się Boże Narodzenie. 
- Musimy przygotować się do świąt – w pewnym momencie oznajmia kobieta z uśmiechem na twarzy i zerka na swojego mężczyznę. 
Mężczyzna nawet na chwilę nie odrywa wzroku od telewizora (książki czy talerza). Oczywiście, dociera do niego komunikat informujący o rozpoczęciu świątecznego Armagedonu. Dociera, chociaż wolałby mieć problemy ze słuchem. Ze słuchem i z pamięcią. Nie pamiętałby wtedy zeszłorocznej masakry… przepełnionych parkingów, paraliżu komunikacyjnego, długiej listy zakupów, przymusowego krojenia tony cebuli , wciągania odkurzaczem niewidocznego kurzu i chowania kabli od kina domowego. 
- A może w tym roku podejdziemy do świąt minimalistycznie? – najdelikatniej jak tylko potrafi składa propozycję, uważnie obserwując twarz swojej kobiety. 
Tak naprawdę zależałoby mu na całkowitym wyeliminowaniu wszelkich przygotowań. Po co sprzątać, jak po wyjściu gości i tak zostanie bałagan? Po co lepić pierogi, skoro można je kupić?  Po co się spinać? 
Ale nie, pamięta przecież, że dla kobiety święta są bardzo ważne, dlatego też proponuje kompromis – ograniczenie przygotowań… Jest gotów nawet zrezygnować z prezentu.
- Minimalistycznie? –  Kobieta wykrzywia twarz i przyjmuje pozę boksera gotowego do walki. Przecież nie może podejść do Bożego Narodzenia bardziej minimalistycznie niż w zeszłym roku.
Mężczyzna zagryza usta usiłując poradzić sobie z narastającą agresją, a kobieta już wie, że świąteczny nastrój przepadł. Jak zwykle.
- Z której z dwunastu wigilijnych potraw chciałbyś zrezygnować? 
Mężczyzna wie, że takie pytanie zawiera w sobie bombę, nie odpowiada więc, tylko wzrusza ramionami. 
Wolałby widzieć kobietę: uśmiechniętą i wypoczętą zwłaszcza podczas Wigilii. Nawet gdyby miało to oznaczać, że usiądą do stołu na którym postawią tylko jedną potrawę. No dobra! Dwie. Karp dla niego, a dla niej groch z kapustą. 
- Co chciałabyś dostać od Gwiazdora? – mężczyzna próbuje złagodzić klimat.
- Cholera, jeszcze prezenty! Znowu muszę pomyśleć o prezentach dla wszystkich, bo na ciebie nie ma co liczyć. Ojcu kupię skarpetki, matce jakąś książkę, a naszemu dziecku….
No właśnie, dziecko.
Podczas gdy rodzice próbują, jak co roku, zaplanować idealne święta dziecko siedzi w swoim pokoju i korzystając z tego, że jest samo zagląda do kalendarza adwentowego. Za dziesięć dni będzie mogło w końcu otworzyć największe okienko z napisem „24”. Spodziewa się w nim znaleźć największą czekoladkę. Może uda mu się dziś podejrzeć jaki będzie miała kształt? 
Dziecko czeka na 24 grudnia nie tylko z dowodu czekoladki. Dobrze wie, że tego dnia w domu pojawią się goście w odświętnych nastrojach. Wszyscy będą wypatrywać pierwszej gwiazdki, krzywić się podczas picia okropnego kompotu z suszu, śmiać się, śpiewać kolędy, a później rozpakują prezenty i pójdą na pasterkę. Wszyscy RAZEM. Magiczne są te święta, prawda? 

Drodzy czytelnicy bloga „Przegląd czytelniczy” życzę Wam, żebyście nie zabijali ducha świąt Bożego Narodzenia. Postarajcie się w tym roku zapomnieć o tych wszystkich pełnych nerwowości przygotowaniach, wyścigu szczurów i dążeniu do idealności. Odszukajcie w sobie dziecko i cieszcie się tym co Was otacza. 

Ze świątecznymi pozdrowieniami, 
Joanna Opiat-Bojarska


Susan Jane Gilman "Królowa lodów z Orchard Street" | Recenzja




"Królowa lodów z Orchard Street" to jedna z tych powieści, którymi rozkoszujemy się stopniowo, niczym przepysznym rożkiem o smaku truskawkowym. Susan Jane Gilman stworzyła kapitalny, na długo zapadający w pamięć portret głównej bohaterki. To właśnie postać Lillian Dunkle, która z biednej córki rosyjskich imigrantów stała się właścicielką lodowej fortuny, sprawia, iż powieść mieni się w wielu kolorach tęczy.

1913 rok. Malka Treynovsky przybywa z rodziną do Ameryki, która ma im przynieść dostatnie życie i godne warunki. Niestety, na miejscu okazuje się, iż podobnych do rodziny Treynovskych, teraz już Bialystoker, jest w Nowym Świecie więcej, a amerykański sen spełnia się tylko u nielicznych. Niedługo po przyjeździe do Ameryki Malka ulega groźnemu wypadkowi, który na trwałe czyni z niej kalekę. Rodzina porzuca chorą dziewczynę z powodu jej kalectwa - Malka nie może pracować, a koszty utrzymania rodziny są ogromne. Dziecko przygarnia włoska rodzina producentów lodów, państwo Dinello. Malka z żydowskiej dziewczyny staje się ochrzczoną w kościele katolickim Lillian Dinello. Kiedy dorasta poznaje przystojnego Alberta. Wkrótce państwo Dinello umierają, a ich potomkowie z najbliższej rodziny stają się wrogami Lillian. Lillian Dunkle ze swoim świeżo poślubionym mężem wyrusza w podróż po Ameryce furgonetką z lodami, nie spodziewając się, iż oto tworzy historię.

"Królowa lodów z Orchard Street" to wielowymiarowa, zachwycająca swoim rozmachem opowieść o nieugiętej, nieco wyrafinowanej kobiecie, która zbudowała lodowe imperium. Obserwujemy wewnętrzną przemianę porzuconej córki rosyjskich imigrantów w inteligentną, pomysłową bizneswoman, jaka stanęła na czele wartej miliony dolarów firmy produkującej lody. Lillian Dunkle jest człowiekiem z krwi i kości, ma swoje wady oraz zalety, a jej urok tkwi właśnie w jej niedoskonałościach. Susan Jane Gilman zadbała o drobiazgowe przedstawienie historii Lillian, pozwoliła, by czytelnik uwierzył i zrozumiał, że postępowanie tej nieco ekscentrycznej kobiety nie jest przypadkowe, a emocje, jakimi kieruje się w życiu i w pracy, wywołane zostały przez traumatyczne zdarzenia z przeszłości. Wraz z Lillian przeżywamy jej wzloty i upadki, mocno trzymamy kciuki, kiedy przystępuje do kolejnego interesu i wydajemy jęk zawody, gdy ponosi klęskę. "Królowa lodów z Orchard Street" to jedna z tych powieści, jakie zostają z nami na dłużej.

Powieść autorstwa Susan Jane Gilman to obraz człowieka, który stanął oko w oko z Wielką Historią. Mamy wrażenie, iż to, co dzieje się w świecie nas nie dotyczy, ale... wszystko do czasu. Główna bohaterka "Królowej lodów z Orchard Street" jest najlepszym przykładem, że historia odciska piętno na każdym człowieku. Życie składa się z definiujących je momentów. Jak potoczyłyby się Malki Treynovsky, gdyby jej ojciec w tajemnicy przed żoną nie zamienił biletów do Afryki na miejsce na statku do Ameryki? Kim zostałaby dziewczynka, gdyby nie uległa wypadkowi i nie trafiła do rodziny producentów lodów? Czy zostałaby właścicielką lodowego imperium, gdyby Dinello nie odwrócili się od niej plecami? "Królowa lodów z Orchard Street" pokazuje, jaki wpływ na nasze życie mają poszczególne, pojedyncze zdarzenia. Czasem wzruszająca, czasem zabawna powieść jest doskonałym sposobem na spędzenie kilku długich, zimowych wieczorów. To niezwykle wartościowa i cudowna literatura.

To nie jest książka, którą przeczytacie jednym tchem. "Królowa lodów z Orchard Street" otwiera się powoli, stopniowo wtajemnicza czytelnika. Susan Jane Gilman zastosowała kapitalne rozwiązanie, klucząc pomiędzy teraźniejszością a przeszłością głównej bohaterki. Do naszej wyobraźni przemawiają przede wszystkim pojedyncze, mocne obrazy. Prawdziwa perełka.

Dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Susan Jane Gilman "Królowa lodów z Orchard Street"
Wydawnictwo Czarna Owca, 2015
liczba stron: 608
data premiery: 04.11.2015

sobota, 19 grudnia 2015

Katarzyna Kołczewska | Idą święta




Katarzyna Kołczewska - autorka dojrzałych powieści obyczajowych, między innymi "Wbrew sobie" i "Idealnego życia", przygotowała dla Was niesamowity felieton świąteczny. Koniecznie zajrzycie na bloga i raz jeszcze zastanówmy się, o co tak naprawdę chodzi w zbliżających się Świętach...

Zaczęło się. Last Christmas, All I want for Christmas i te wszystkie piosenki z dzwoneczkami atakujące uszy ze wszystkich stron. Korki na ulicach większe niż zawsze. Nawet w ubiegłym roku tak źle nie było. Tłumy w sklepach. Gonitwa myśli i liczne pytania w głowie: co zrobić na obiad na pierwszy dzień świąt? Jak ubrać dzieci? Czy Zosia wyrosła z tej granatowej sukienki? Kto miał kupić opłatek? Ile będzie osób na Wigilii? Czy aby nieparzyście? Cholera! Jak to zrobić, żeby było parzyście? Czy nieparzyście? Jak to było z tą liczbą osób przy wigilijnym stole? A może to chodziło o potrawy? Znowu mama będzie marudziła cały wieczór, że ściągamy na siebie pecha. Co kupić na prezent dla dziadka? No właśnie! Co kupić dziadkowi? Czego on może potrzebować? Książkę? Ostatnio dostał i jej nawet nie przeczytał. Wodę toaletową? Jak się nią spryska, to dom trzeba będzie tydzień wietrzyć. A mamie? Ciotce? A co ja dostanę? Tylko, błagam, nie kolejne kapcie czy bawełnianą koszulę nocną w chmurki!

Wszystko musi być przygotowane przed przyjazdem teściów. Szarlotka upieczona i makowce, pierogi gotowe, barszcz gorący i karp ścięty w galarecie. Śledzie tym razem takie dobre jak u mamy. Zapas jedzenia w lodówce mniej więcej na dziesięć dni dla całej rodziny razy dwa. A może nawet razy trzy. Dom wysprzątany i to na wysoki połysk. Odkurzone wszystkie dawno nie wyciągane szpargały.  Odpowiednio dobrane i porozstawiane po domu ozdoby świąteczne. Choinka, oczywiście też. Wielka, największa jaką się da. A jak nie największa to chociaż  najbardziej oryginalna. Na przykład przybrana w ekologiczno-naturalno – buro - paskudne ozdoby ręcznej roboty. Tancerki ze słomy, łańcuchy z papieru, pierniki zamiast bombek. Żadnych elektrycznych światełek. A może zupełnie odwrotnie? Drzewko uginające się pod kilometrami zielonego kabla łączącego ze sobą tysiące małych żarówek. Rozplątanie tego zajmie dwie godziny przy rozbieraniu choinki. Bogato zdobione bombki i bibeloty jakich nie powstydziłby się barokowy artysta. Brokat osypuje się po całym mieszkaniu i ubraniach domowników oraz gości. Poza tym w całym domu dużo stroików, świeczników, reniferów, Mikołajów, gwiazd betlejemskich i koniecznie szopka. Wycięta przez dzieci z gazety. Obok szopki kartki z pozytywką grającą kolędy. No właśnie kolędy! Przecież jeszcze trzeba przygotować podkład muzyczny do kolacji wigilijnej. Na początek kolędy, jeżeli już dziadek będzie chciał śpiewać, to przynajmniej niech śpiewa z podkładem a nie fałszuje na całe gardło przez pół wieczoru ku utrapieniu reszty rodziny. Potem może niech leci muza z Listów do M i M2? No właśnie! A czy on kupił już tą płytę? Koniecznie muszę mu przypomnieć! Tylko tyle miał do roboty!

Dzieci też trzeba przygotować. Umyć i uczesać. Zosia koniecznie zapleciony warkocz francuski, inaczej mama powie, że o nią nie dbam, a Kubuś nie może być w tych spodniach z ubiegłego roku! Może jeszcze zdąży się z nim do fryzjera podjechać? Nie, nie, muszę podjechać. Nie może z taką grzywą na święta zostać.

I jeszcze zakończenie roku w firmie. Wszystko winno być dopięte przed świętami, a już na pewno przed 31 stycznia. Każde zamówienie zrealizowane, projekty zakończone, pieniądze wydane. Ustalenia i plany ustalone i zaplanowane. Odpowiedzi na stare e-mejle wysłane.  Wyniki wykręcone, spotkania odbyte, wizyty zaliczone. Zupełnie tak jakby po 31 grudnia miał się świat skończyć. Wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. I w pracy i w domu.
I w końcu przyjdzie wigilijny wieczór. Wesołych Świąt i łamanie opłatkiem. Pociechy z dzieci, zdrowia i pieniędzy. Zamieszanie z podawaniem kolacji. Kiedy pierogi? A rybę już podgrzewać? Mamo, kiedy przyjdzie Święty Mikołaj? O! Jakie piękne kapcie! Marzyłam o takich! A Kubuś to nie za długie ma te włosy? U chłopca chyba tak nie wypada. Cicha noc i Przybieżeli do Betlejem. Dzieci, bo przewrócicie choinkę! No w tym roku, moja droga to barszcz za kwaśny ci wyszedł. Oj, czas się zbierać, dziadka trzeba odwieźć. Wesołych Świąt! Trzymajcie się! Pa!

W zlewie stos naczyń, na stole resztki, którymi można by wykarmić pół obozu dla uchodźców. Pod choinką śmieci z rozpakowanych prezentów, igły i brokat. Dzieci zasnęły przed telewizorem, a mąż w fotelu. Ból w plecach, w nogach i skroniach.
I znowu te same obietnice. Już nigdy więcej. Ostatni raz robię takie święta. Po co to wszystko?! Tylko przyszli, najedli się i po wszystkim. Za rok nie dam się już wkręcić w tą całą przedświąteczną gonitwę. Kto to powiedział, że to zawsze tak ma być? Na bogato, jak za dawnych czasów i świątecznie? A nie mogłoby być tak zwyczajnie? Po prostu obiad, jak w weekend? Może bez mięsa, może ze śledziem i karpiem ale bez tego całego wariactwa? Bez tej roboty, gonitwy, zamieszania?

Mija rok, zbliża się grudzień, i znowu zapominamy o obietnicach. Znowu zaczynamy marzyć o choince i blasku świec. O pojednaniu, refleksji, odkupieniu win i rodzinnej atmosferze przy stole. Uśmiechniętych oczach dzieci, kiedy rozpakowują prezenty. Pysznościach na talerzach. Wspólnym śpiewaniu kolęd. Idziemy do kina na ckliwą komedię romantyczną, gdzie w święta samotni odnajdują miłość swojego życia, osierocone dzieci nowych, bogatych rodziców, łobuzy sumienie, nieodpowiedzialni odpowiedzialność. I znowu chcemy w to wszystko wierzyć. Rok po roku chcemy wierzyć w magię Bożego Narodzenia.

Katarzyna Kołczewska

czwartek, 17 grudnia 2015

Karolina Wilczyńska | Czym są Święta Bożego Narodzenia?



Czas na kolejną odsłonę cyklu świątecznego. Dziś o swoich Świętach pisze dla Was Karolina Wilczyńska - autorka między innymi powieści obyczajowej "Jeszcze raz, Nataszo" oraz cyklu "Stacja Jagodno".

Czym są Święta Bożego Narodzenia?

Zacznę od tego,  czym dla mnie z całą pewnością nie są. Nie są kolorowymi światełkami rozwieszonymi na ulicach, po których spieszą ludzie opętani szałem zakupów. Nie są mieszanką świątecznych przebojów grzmiących ze sklepowych głośników w galeriach handlowych i tworzących taką kakofonię dźwięków, która zagłusza myśli. Nie są brokatem, sztucznym śniegiem i fałszywymi  kryształkami na seryjnych bombkach, ruszającymi głową reniferami, Mikołajami o twarzach niczym z horroru, hostessami w skąpych strojach nachalnie zachęcającymi do promocji, półżywymi karpiami stłoczonymi  w wielkich foliowych basenach i Kevinem w telewizji. Tym Boże Narodzenie na pewno nie jest.
                Moje Święta to smak opłatka mieszający się na języku ze słonawym posmakiem połkniętej łzy. Łzy wzruszenia, bo znowu możemy być razem, na kilka godzin oderwać się od pośpiechu, codzienności, zapomnieć o małych i większych problemach i wierzyć, że życzenia, te specjalne, z serca, składające się nie z utartych formułek, ale słów dobranych z namysłem, że te życzenia muszą się przecież spełnić.
                Boże Narodzenie w moim domu to radość najmłodszych członków rodziny z prezentów znalezionych pod choinką. Wspólne odkrywanie niespodzianek, wśród okrzyków radości, dziecięcego śmiechu i pełnych wyrozumiałości, dumy i miłości spojrzeń dorosłych. To plamy na białym obrusie, o które nikt nie ma pretensji, okruszki ciasta na zaróżowionych z emocji policzkach, uściski małych rączek i dotknięcie pomarszczonej, życzliwej dłoni na policzku.
                Święta dla mnie to także wspólnie śpiewane kolędy. Zebrane w jeden wspólny ton cienkie głosiki, męskie tenory i basy, kobiece soprany, głosy mocne młodością i drżące przeżytymi latami, wyraźnie wymawiające tekst i mruczące pod nosem, czysto wyciągające każdy ton i lekko załamujące się fałszywymi nutami.  Na tle pianina, gitary lub skrzypiec, połączone, choć tak różne. Dokładnie tak, jak rodzina – silna różnorodnością, z której potrafi stworzyć pięknie brzmiącą pieśń . I chociaż niektórych głosów już nie ma, to wszyscy o nich pamiętamy, czujemy, że w chórze naszych serc jest wesoły bas Dziadka i spokojny, niezbyt już głośny sopran Babci. A w przyszłym roku dołączy gaworzenie Zosi, wzbogacając rodzinne kolędowanie.
                Boże Narodzenie jest potrzebne i ważne. Pozwala zwolnić, spokojnie pomyśleć, znaleźć chwilę dla rodziny i przyjąć od niej dar wspólnoty, dobroci i życzliwości.  Potrzebne, żeby wspominać, planować i cieszyć się chwilą, żeby na nowo dostrzec to, o czym przez resztę roku często zapominamy – że nie liczy się sztuczny, wykreowany blask, nie ma znaczenia ilość przygotowanego jedzenia czy wartość prezentów, ale jedyne, co w życiu ważne, to dobro i miłość.
I tego świątecznie życzę wszystkim!

Karolina Wilczyńska 

środa, 16 grudnia 2015

Anna Karpińska "Rozważna czy romantyczna?" | Recenzja



"Rozważna czy romantyczna?" to lekka i przyjemna opowieść dla miłośniczek kobiecych powieści obyczajowych. W poszukiwaniu szczęścia oraz miłości przenosi nas z jesiennego Trójmiasta do malowniczej Chorwacji. Czy przepiękne plenery Dubrownika wystarczą, aby książka powtórzyła sukces bestsellerowej "Chorwackiej przystani" z 2012 roku?

Natalia jest mamą małego Krzysia i świeżo upieczoną rozwódką, która w końcu, mimo wielu przeciwieństw losu, zaczyna układać sobie życie. Nagle dociera do niej wiadomość o wypadku samochodowym. Wszystko wskazuje na to, że ofiarą mógł być ktoś jej szczególnie bliski, tylko... kto? Bruno, z którym dopiero zaczyna budować swoje szczęście czy Andrzej, ojciec jej synka? Czekają na jedną z najważniejszych decyzji w jej życiu, Natalia wspomina przeszłość - swój związek z Andrzejem, znajomość z Brunonem, okres ciąży, a także pierwsze miesiące macierzyństwa. Kobieta musi nie tylko odpowiedzieć sobie na pytanie "co dalej?", ale także zdecydować, jaka pragnie być: rozważna czy romantyczna?

Najnowsza powieść spod pióra Anny Karpińskiej wzbudziła moje ambiwalentne odczucia. Z jednej strony - przeczytałam ją błyskawicznie, to była lekka, łatwa, a przede wszystkim przyjemna lektura, jednak rzeczywistość przedstawiona w "Rozważnej czy romantycznej?" nieco mi trzeszczała, a pewne sytuacje zdawały się mocno naciągnięte. Nie mogę wybaczyć autorce jej liberalnego podejścia do spożywania alkoholu przez ciężarną kobietę. W czasach, kiedy dysponujemy wiedzą, że nawet najmniejsza ilość alkoholu może zaszkodzić nienarodzonemu dziecku, nie powinno się tworzyć postaci w stylu Natalii - wykształconej, inteligentnej kobiety wyznającej postawę "kieliszek wina jeszcze nikomu nie zaszkodził". To są bzdury, które bezskutecznie próbuje wyplewić się ze społeczeństwa przez szereg kampanii. Reaguje alergicznie na wszelkie postawy  w stylu "nie ma nic złego w piciu wina w ciąży", może dlatego tak uczepiłam się tego - z pozoru nieistotnego - szczegółu. Nie podoba mi się postawa Natalii ani szerzenie tego typu zachowań w literaturze rozrywkowej.

"Rozważna czy romantyczna?" będzie doskonałym rozwiązaniem dla kobiet, które w literaturze poszukują sprawdzonych rozwiązań. To nieskomplikowana powieść, która może nie zaskoczy, ale na pewno przyniesie oczekiwany relaks i zapomnienie o codziennych troskach. Konstrukcja powieści w zasadzie nie zaskakuje niczym nowym, a urzekająca jest przede wszystkim atmosfera stworzona przez Karpińską. Autorka ponownie zaprasza nas w podróż na Bałkany, do swojego ukochanego Dubrownika. Ciekawostka - Natalia, główna bohaterka "Rozważnej czy romantycznej?" będzie redagować... tekst "Chorwackiej przystani", jednej z poprzednich powieści Anny Karpińskiej. Sporo tu nawiązań do debiutanckiej, zdecydowanie najlepszej spośród jej dorobku powieści autorki.

"Rozważna czy romantyczna?" zapewniła mi miłe, nie zobowiązujące dwa wieczory i chociaż nie zostanie ze mną na dłużej, czas spędzony z powieścią uważam za udany. Może dlatego, że idealnie wpasowała się w mój nastrój, kiedy miałam ochotę na coś ultralekkiego?

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!

Anna Karpińska "Rozważna czy romantyczna?"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2015
liczba stron: 480
data premiery: 12.11.2015

wtorek, 15 grudnia 2015

Lucyna Olejniczak | Boże Narodzenie to najbardziej rodzinne ze wszystkich świąt





Dzisiaj o swoim Bożym Narodzeniu w... Chicago opowiada Lucyna Olejniczak, autorka między innymi sagi rodzinnej "Kobiety z ulicy Grodzkiej", której dotychczas ukazały się dwa tomy: "Hanka" i "Wiktoria".
Jedna z powieści pani Lucyny, "Opiekunka, czyli Ameryka widziana z fotela" zostanie wkrótce przeniesiona na duży ekran!

Boże Narodzenie to najbardziej rodzinne ze wszystkich świąt. Nie zdajemy sobie nawet sprawy, ile w tym prawdy, póki nie doświadczymy na własnej skórze, jak to jest spędzać je bez rodziny. Dopiero wtedy dociera do nas, że kiedy nie ma z kim dzielić radości, wszystko nagle  traci swój urok i magię.
Boże Narodzenie z końca lat osiemdziesiątych zastało mnie w Chicago, gdzie wyjechałam „za chlebem”, zostawiając na ten czas dzieci z mamą. Tęsknota za nimi zabijała mnie, nie pomagała nawet myśl o tym, że wszystko to było dla nich, że im właśnie chciałam poprawić byt. Nigdy wcześniej nie rozstawałam się z dziećmi, każde święta spędzaliśmy razem. Skromniej, biedniej, ale razem. Doceniłam to dopiero tam, na obczyźnie.
Nastrój przedświąteczny w Stanach w niczym nie przypominał naszego, w kraju. Nie było szarych, zabieganych kobiet stojących w kolejkach, żeby zdobyć coś na święta. Uśmiechnięci Amerykanie robili zakupy w bogato zaopatrzonych sklepach, przed którymi stali Mikołaje ze złotymi dzwoneczkami. Pięknie udekorowane wystawy sklepowe zachęcały do wejścia, ozdobione kolorowymi lampkami domy i ogródki wyglądały jak wyjęte z bajki o Bożym Narodzeniu. Ale to nie była moja bajka. Zabrakło w niej bliskich, z którymi mogłabym to wszystko przeżywać, komentować, cieszyć się.
Wigilię spędziłam z jedyną przyjazną mi duszą w Chicago. Siedzieliśmy przy bogato zastawionym stole w ponurym milczeniu, zastanawiając się, co w tym czasie robią nasi bliscy w Polsce. Z powodu różnicy czasu, nie mogliśmy nawet symbolicznie podzielić się z nimi w tej samej chwili opłatkiem. Kiedy my siedzieliśmy już przy stole, oni dopiero przygotowywali się do wieczerzy wigilijnej.
Na Pasterkę wybraliśmy się do polskiego kościoła. Kiedy wchodziłam do przyciemnionej świątyni wypełnionej po brzegi Polakami, nadal nie czułam żadnych emocji. Dopiero, kiedy o północy rozbłysły wszystkie światła i z całą mocą gruchnęła kolęda „Bóg się rodzi”, poczułam jak coś we mnie pęka. Nie byłam w stanie śpiewać, płakałam, a wraz ze mną wszyscy ci, którzy tego właśnie dnia byli z dala od swoich rodzin.
 To było najsmutniejsze Boże Narodzenie w moim życiu, ale dzięki tamtym chwilom nauczyłam się bardziej doceniać obecność najbliższych w swoim życiu. Naprawdę, trudno o większe szczęście.
Tego właśnie życzę wszystkim Czytelnikom z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Miłości i ciepła w rodzinnym gronie!

Lucyna Olejniczak