niedziela, 31 stycznia 2016

Renata Kosin "Sekret zegarmistrza" | Recenzja



Zapraszam was na niesamowitą podróż. Podróż do przeszłości. Najnowsza powieść Renaty Kosin, "Sekret zegarmistrza" to historia kobiety, która w rodzinnym domu trafia na ślad tajemniczej, zapomnianej postaci z przeszłości. Kim była Emilie de Fleury i dlaczego w rodzinie Śmiałowskiej nie wypowiadano jej imienia? Główna bohaterka powieści, Lena wyrusza do Prowansji, aby odkryć sekret, nie spodziewając się, że odpowiedź znajdzie we własnym domu.

Lena prowadzi dość nietypowe życie. Mąż na stałe mieszka i pracuje w Białymstoku, natomiast Lena zaszyła się w odziedziczonym po dziadkach urokliwym dworku w Bujanach. Ukochana babcia i dziadek byli dla niej najważniejszymi osobami na świecie, dlatego nawet teraz, kilkanaście lat po ich śmierci, Lena nie może pogodzić się z myślą, że już ich przy niej nie ma. Spokój kobiety zostaje zaburzony, kiedy natrafia na tajemniczy dziennik pochodzący z 1884 roku. Wszystko wskazuje na to, że autorką zapisków była Emilie de Fleury, jednak Lena nigdy o niej nie słyszała. Dlaczego więc pamiętnik znalazł się w rodzinnym domu Śmiałowskich? Ślad prowadzi do słonecznej Prowansji. Lena wraz z córką wyrusza w niesamowitą podróż, aby poznać przeszłość swojej rodziny.

Renata Kosin prezentuje swoim czytelnikom doskonały warsztat pisarski. Jej twórczość charakteryzuje się niebywałą lekkością pióra oraz swobodą wypowiedzi. Fabuła momentami pozostawiała wiele do życzenia, była zbyt mało dynamiczna, ale to, co trzymało mnie przy tej lekturze to styl autorki. Jak się okazało, wraz z rozwojem wydarzeń akcja nabrała tempa i powieść zakończyła się w nieoczekiwany sposób, jednakże przez pierwsze 100-150 stron miałam ochotę odłożyć książkę na półkę. Nie żałuję, że tego nie zrobiłam. "Sekret zegarmistrza" to rozpoczynająca się nieco leniwie, ale nabierająca rozmachu powieść o poszukiwaniach własnych korzeni. Są takie pytania, które przynoszą odpowiedzi z gatunku tych najtrudniejszych, najbardziej bolesnych. Są takie pytania, na które lepiej nie znać odpowiedzi.

Autorka umiejętnie połączyła akcję rozgrywającą się w czasach współczesnych z wydarzeniami z końca XIX wieku. Rodzinna tajemnica Śmiałowskich pochodzi z czasów powstania listopadowego. Renata Kosin stopniowo odkrywa kolejne sekrety, podsuwa czytelnikowi mylne tropy i - niczym w najlepszym kryminale - trzyma w napięciu do samego końca. Niezbyt udany początek z pewnością zrekompensuje wam świetne zakończenie. "Sekret zegarmistrza" to nie tylko tajemnica z przeszłości. To także kapitalny obraz Podlasia, gdzie autorka mieszka od urodzenia. Z kart jej powieści dostrzegalna jest miłość, jaką Renata Kosin darzy swoje rodzinne okolice. W "Sekrecie zegarmistrza" Podlasie jest jednym z głównych bohaterów, niemym obserwatorem opisywanych w książce wydarzeń.

"Sekret zegarmistrza" to moje pierwsze spotkanie z Renatą Kosin. Zachwycił mnie dojrzały warsztat autorki, niebanalny sposób wypowiedzi i lekkość, z jaką opisuje kolejne wydarzenia. Preferuję bardziej dynamiczne opowieści, a jednak "Sekret zegarmistrza" skradł moje serce, mimo nie do końca udanego początku i momentami rozleniwienia akcji. Jeśli lubicie rodzinne tajemnice z przeszłości, musicie przeczytać tę książkę.

Dziękuję Wydawnictwu Znak za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!

Renata Kosin, "Sekret zegarmistrza"
Wydawnictwo Znak, 2016
liczba stron: 416
data premiery: 03.02.2016

sobota, 30 stycznia 2016

Patronat medialny: Agata Kołakowska "Niewypowiedziane słowa" | Recenzja przedpremierowa



Najbardziej doskwiera samotność wśród ludzi. Przekonują się o tym bohaterowie najnowszej powieści Agaty Kołakowskiej, nieco rozczarowani prozą życia, nie do końca przekonani o słuszności swoich wyborów – może trochę znudzeni? Przypadkowe spotkania sprawią, że poczują powiew świeżości, uwierzą w możliwość zmian. 
Zapraszam do fenomenalnej lektury! Agata Kołakowska w swojej szczytowej formie.


Łucja i Andrzej. Hanna i Mariusz. Dwie pary, które mijają się gdzieś na ulicach Warszawy. Łucja jest lekarzem, Andrzej prowadzi rodzinną aptekę teścia. Hanna nie potrafi zrozumieć entuzjazmu ukochanego wobec pracy w orkiestrze muzycznej, zasypia ze znudzenia na jego koncertach. Mariusz, mimo iż bardzo kocha Hannę, nie umie zdecydować się na sformalizowanie ich związku. Łucja z kolei kocha operę i nie może zrozumieć fascynacji swojego męża filmami science-fiction. Pragnie nauczyć go obcowania z "prawdziwą" kulturą. Mariusz rozpieszczony przez matkę nie chce bądź nie potrafi skupić się na potrzebach innych osób niż on sam. Łucja poznaje Mariusza w muzeum sztuki, Hanna wchodzi do apteki prowadzonej przez Andrzeja. Przypadkowe spotkania szybko dają początek nowym znajomościom. Czy te okażą się próbą dla stałych związków, a może szansą na rozpoczęcie czegoś nowego?

Chyba każdy z nas poznał smak rozczarowania i znudzenia prozą życia. Życiowe zmiany, nowe znajomości - to wywołuje w nas pobudzenie do działania, uczucie ekscytacji. Tylko co z... tym poprzednim życiem? Agata Kołakowska testuje swoich bohaterów. Wystawia ich na ciężką próbę, w miejsce nieco nadszarpniętej, mocno zużytej relacji stawia nowych ludzi, którzy zdają się rozumieć naszych bohaterów w stu procentach, jednocześnie stanowiąc obietnicę lepszego, bardziej ekscytującego życia. "Niewypowiedziane słowa" są wynikiem wnikliwych obserwacji autorki. Taką historię napisałoby samo życie. To dojrzała i niebanalna opowieść o dokonywaniu tych najtrudniejszych wyborów oraz o najważniejszej z wierności. Wierności własnej osobie i wierności składanym przez siebie obietnicom.

Najnowsza powieść Agaty Kołakowskiej zachwyca świetnymi portretami psychologicznymi głównych bohaterów. Autorka stworzyła wiarygodne, wielobarwne postacie, z którymi aż żal się rozstawać, kiedy lektura dobiegnie końca. To jedna z tych książek, o których potem długo myślimy, zastanawiając się "a co ja bym zrobiła na miejscu bohaterów?". "Niewypowiedziane słowa" wciągają już od pierwszej strony i nie pozwalają odetchnąć aż do samego końca. To doskonała uczta dla miłośników dobrej polskiej powieści obyczajowej, niekoniecznie tylko dla kobiet. Agata Kołakowska tworzy uniwersalne historie, w których każdy może znaleźć chociaż cień własnej osoby w głównych bohaterach. Na tym polega niesłabnąca popularność jej powieści.

Spędziłam dwa cudowne wieczory z lekturą "Niewypowiedzianych słów". Agata Kołakowska w wiarygodny sposób przedstawiła swoich bohaterów w momencie próby, zapewniając tym samym czytelnikowi doskonałą rozrywkę. Mocno zachęcam was do lektury, jestem przekonana, że nie poczujecie się zawiedzeni.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Agata Kołakowska "Niewypowiedziane słowa"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2016
data premiery: 04.02.2016
liczba stron: 408

czwartek, 28 stycznia 2016

Patronat medialny: Joanna Szarańska "I że ci nie odpuszczę" | Recenzja przedpremierowa



Kryminalno-romantyczna komedia pomyłek w najlepszym wydaniu! Doskonale nakreślone portrety bohaterów, jakich pozazdrościć autorce mogą doświadczeni pisarze – autorski debiut Joanny Szarańskiej to soczysta, wielobarwna opowieść o porzuconej przed ołtarzem pannie młodej. Polecam!


To miał być ślub jak z bajki. A potem, oczywiście, "i że cię nie opuszczę aż do śmierci", które Kalina wiązała z obietnicą szczęśliwego życia. Kiedy jednak Kalina przed ołtarzem dowiaduje się, że jej narzeczony wkrótce zostanie ojcem dziecka jednej z jej koleżanek, wzburzona wybiega z kościoła i owszem, zaczyna całkiem nowe życie, ale nie takie, jakiego się spodziewała. Nie dość, że musi poratować swoje złamane serce to jeszcze sąsiedzi i ekspedientka z osiedlowego sklepiku dziwnie się na nią patrzą. Wtedy Kalina otrzymuje voucher do spa, który miał być jej prezentem ślubnym, a że narzeczony przepadł wraz z najlepszą koleżanką, Kalina postanawia sama skorzystać z karty podarunkowej. Niestety (a może stety?) zamiast do luksusowego ośrodka, trafia do podupadłego dworku, który co prawda w planach ma być gabinetem spa, ale w rzeczywistości w ogóle go nie przypomina. Wkrótce okazuje się, że na Kalinę czeka więcej niespodzianek...

"I że ci nie odpuszczę" to autorski debiut Joanny Szarańskiej, który debiut przypomina tylko z nazwy. Autorka prezentuje czytelnikom kapitalny, dojrzały warsztat, który pozwolił na stworzenie komedii na bardzo wysokim poziomie. W Polsce współcześnie pisze (i wydaje!) wielu doświadczonych pisarzy, których twórczości daleko do "I że ci nie odpuszczę". Joanna Szarańska jest niesamowitą szczęściarą, gdyż została obdarzona nieprzeciętnym, wrodzonym talentem narracyjnym i nieograniczoną wyobraźnią do tworzenia żartów sytuacyjnych. Precyzyjnie żongluje dowcipem i rzuca niezwykle ciętymi ripostami, a stworzone przez nią dialogi rozbawią nawet najbardziej ponurego czytelnika. Dawno nie czytałam tak dobrej komedii obyczajowej z lekkim zabarwieniem kryminalnym, a przecież to dopiero autorski debiut Szarańskiej!

Moją zdecydowaną faworytką jest Szparka - nowo poznana, sympatyczna znajoma Kaliny, a scena, w której bohaterki spotykają się po raz pierwszy powinna przejść do kanonu literatury komediowej. To postać, która zapada w pamięć na długo, a samo jej pojawienie się na scenie wywołuje szeroki uśmiech. Mam wrażenie, że Joanna Szarańska nie tworzy rzeczywistości, a jedynie ją opisuje. Jest doskonałą obserwatorką, potrafi wyciągnąć z codziennych sytuacji najbardziej soczyste kąski, dodać szczyptę absurdu i... otrzymać humor na doskonałym poziomie. Nie lubię porównywać autorów, uważam, że każdy z pisarzy ma swój indywidualny styl, ale gdybym miała przyrównać Joannę Szarańską do innej polskiej autorki, bez wątpienia byłaby to Natasza Socha - obie mają genialne poczucie humoru.

Rzadko zdarza się taki dobry, wypełniony po brzegi debiut, który nie pozostawia po sobie niedosytu. Joannie Szarańśkiej udała się ta trudna sztuka, stworzyła świetną powieść, będącą obietnicą udanej kariery na rynku wydawniczym. Czekam na więcej!

Dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Joanna Szarańska "I że ci nie odpuszczę"
Wydawnictwo Czwarta Strona, 2016
liczba stron: 314
data premiery: 03.02.2016

wtorek, 26 stycznia 2016

Patronat medialny | Zapowiedź: Agata Kołakowska "Niewypowiedziane słowa"




Najbardziej doskwiera samotność wśród ludzi. Przekonują się o tym bohaterowie najnowszej powieści Agaty Kołakowskiej, nieco rozczarowani prozą życia, nie do końca przekonani o słuszności wyborów - może trochę znudzeni? Przypadkowe spotkania sprawią, że poczują powiew świeżości, uwierzą w możliwość zmian. 
Zapraszam do fenomenalnej lektury! Agata Kołakowska w swojej szczytowej formie.

Magdalena Majcher, przeglad-czytelniczy.blogspot.com

4 lutego pod patronatem Przeglądu czytelniczego ukaże się najnowsza powieść znanej i lubianej przez czytelniczki autorki - Agaty Kołakowskiej, "Niewypowiedziane słowa".


Państwo Szulc wiodą spokojne życie. Łucja jest okulistką. Andrzej prowadzi rodzinną aptekę żony. Ona - wychuchana przez rodziców jedynaczka, on od zawsze w cieniu młodszego brata. Łucja interesuje się malarstwem i pasjonuje się muzyką operową, której on nie cierpi. On przepada za filmami science-fiction, których ona nie uznaje. Duży dom, w którym mieści się apteka „Pod Jesionem” dzielą z rodzicami Łucji.
Hanna i Mariusz żyją w niesformalizowanym związku. Ona jest pedagogiem szkolnym. On muzykiem, gra w orkiestrze na instrumentach perkusyjnych. Hanka lubi pomagać, ma duszę społecznika. Stawia potrzeby innych nad swoimi, bo przez całe życie czuła się jak zastępcze dziecko po zmarłej siostrze. Mariusz nie ma takich problemów. Był i jest oczkiem w głowie matki, która wychowała go samotnie. To wieczny kawaler owładnięty własną pasją i potrzebą społecznego uznania.
Życie par toczy się przewidywalnie i spokojnie. I byłoby tak dalej, gdyby los nie skrzyżował ich dróg. Hanna przypadkowo wstępuje do apteki prowadzonej przez Andrzeja. Mariusz zagaduje Łucję w muzeum sztuki. Nowe znajomości przeradzają się w fascynacje. Rozpoczyna się poufna gra. Nowa sytuacja jest źródłem wiedzy nie tylko o własnych związkach, ale i o sobie samych. 
Czy to, co im się przytrafia, to tylko próba, a może szansa? I wreszcie, czy niewypowiedziane słowa mogą wpłynąć na ich życie i związki?


Agata Kołakowska "Niewypowiedziane słowa"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
premiera: 4 luty 2016
Patron medialny: Przegląd czytelniczy

sobota, 23 stycznia 2016

Socha & Witkiewicz "Awaria małżeńska" | Recenzja



Natasza Socha - mistrzyni ciętego humoru oraz Magdalena Witkiewicz - specjalistka od happy endów. Co powstaje z tego iście wybuchowego połączenia? Skrząca się humorem, błyskotliwa komedia o dwóch tymczasowo samotnych ojcach, zmuszonych ogarnąć dzieci i dom, a przy okazji zadbać o to, aby całe towarzystwo nie umarło z głodu, ewentualnie nie zachorowało od nadmiaru McDonalda i KFC. Co by się nie działo, i tak muszą dać radę! No cóż, nie mają innego wyjścia.

Wszystko zaczęło się od kota. Sierściuch wybiegł pod koła kierowcy autobusu, którym zupełnie przypadkiem podróżowały wspólnie Justyna i Ewelina. Bliskie spotkanie autobusu z kotem kończy się wezwaniem karetki pogotowania i odtransportowaniem dwóch spanikowanych kobiet na oddział chirurgii urazowej. Spanikowanych bynajmniej nie swoim stanem zdrowia, a koniecznością pozostawiania dzieci pod opieką mężów, którzy nie do końca rozróżniają suszarkę od pralki. Mateusz i Sebastian muszą zmierzyć się nie tylko z perspektywą nastawienia prania i przygotowania obiadu. Co tam obiad, kiedy nie mają pojęcia, do jakich szkół chodzą ich dzieci, no i pod jakim adresem zlokalizowane jest przedszkole najmłodszej latorośli? Z pomocą dwóm dotychczas zupełnie obcym sobie mężczyzną przyjdzie Dżesika - ekscentryczna prostytutka, która jak każda kobieta potrafi też wysprzątać mieszkanie i ugotować obiad.

"Awaria małżeńska" to przede wszystkim kapitalny humor. Nawet jeśli nie lubicie obyczajówek, a historie miłosne wywołują u was alergiczną wysypkę, musicie przeczytać tę książkę dla fenomenalnych żartów sytuacyjnych oraz błyskotliwych, zabawnych dialogów. Socha i Witkiewicz udowadniają, że granice absurdu nie istnieją, a ich bohaterowie, chociaż mocno stereotypowi i nieco przerysowani, wzbudzają ciepłe uczucia pomimo świadomości wszystkich ich wad. Autorki w genialny sposób opisały awarię małżeńską i domową, jaka wkradała się w życie Mateusza i Sebastiana. Zarówno Natasza Socha, jak i Magdalena Witkiewicz są doskonałymi obserwatorkami i potrafią przedstawić spostrzeżenia w krzywym zwierciadle, wprawiając czytelnika w doskonały humor.

Jeszcze przed rozpoczęciem lektury obawiałam się przesłania tej książki - bo niby wszyscy faceci są źli i przerasta ich odwiezienie dzieci do szkoły czy do przedszkola? Już się chciałam kłócić, przecież sama mam w domu faceta, który zawozi syna do przedszkola, gotuje stokroć lepsze obiady ode mnie, a do tego bawi się z dziećmi. Ale nie, Socha i Witkiewicz wcale nie są zatwardziałymi feministkami i potrafią docenić swoich męskich bohaterów. Zakończenie książki wcale nie jest banalne, a autorkom udało się połączyć doskonałą komedię z niegłupim wcale przesłaniem i mądrą lekcją dla wszystkich kobiet. Nie zdradzę wiele, aby nie zepsuć wam frajdy z lektury, ale zapewniam, że duet Socha i Witkiewicz zachęci was do tego, abyście... spojrzały mniej krytycznie na swoich mężczyzn!

Natasza Socha i Magdalena Witkiewicz prywatnie są przyjaciółkami. Dzięki świetnej relacji, jaka ich łączy, udało im się napisać w duecie bardzo dobrą komedię i żadna z pań nie zepchnęła z piedestału tej drugiej. W "Awarii małżeńskiej" widać zarówno typowe cechy prozy Magdaleny Witkiewicz, jak i humor oraz cięty język Nataszy Sochy. Polecam na długie, mroźne wieczory, kapitalna rozrywka.

Dziękuję Wydawnictwu Filia za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Magdalena Witkiewicz, Natasza Socha "Awaria małżeńska"
Wydawnictwo Filia, 2016
liczba stron: 376
data premiery: 20.01.2016

Manula Kalicka "Dziewczyna z kabaretu" | Recenzja



Motyw wojenny często pojawia się we współczesnej literaturze, dlatego na autorów podejmujących wątek czeka nie lada wyzwanie - nie jest łatwo stworzyć coś oryginalnego i innego. Manula Kalicka w swojej powieści "Dziewczyna z kabaretu" nie pisze o obozach koncentracyjnych, łapankach na ulicach Warszawy i zrywach powstańczych. Przedstawia zupełnie inne oblicze II wojny światowej, widzianej przez pryzmat zniszczonych, jedwabnych pończoch.

Irenka w dniu wybuchu wojny jest młodą, atrakcyjną tancerką z kabaretu. Ucieka z bombardowanej Warszawy wraz ze swoim sąsiadem i jego szoferem. Niestety, towarzysze podróży giną w drodze, a Irenka jest zdana tylko na siebie. Na dodatek ma na głowie cenny obraz Rembrandta i małego żydowskiego chłopca, który dopiero co stracił matkę. Irenka próbuje dotrzeć do granicy, lecz kiedy dowiaduje się o inwazji sowieckiej, zawraca do Warszawy. Tam musi stawić czoło zainteresowanym obrazem Rembrandta Niemcom, którzy wojnę wykorzystują do własnych, niecnych planów. Jej skomplikowanej sytuacji wcale nie ułatwia fakt, iż ukrywa żydowskie dziecko. Tymczasem w Krakowie zostaje zamordowany znany antykwariusz, który w swoich zbiorach posiadał niezwykle cenną książkę.

Co łączy autoportret Rembrandta i Biblię Gutenberga? Tego nie mogę wam zdradzić, ale jestem pewna, że spodoba wam się sposób, w jaki poszczególne elementy układanki wskakują na swoje miejsce. Doceniam samą historię, jaką stworzyła Manula Kalicka i kapitalnych, zapadających w pamięć głównych bohaterów. Irenka jest genialna, wzbudza sympatię i swoją obecnością wywołuje uśmiech na twarzy czytelnika. To wielka sztuka - napisać powieść o tematyce wojennej, wykazując się przy tym niebanalnym poczuciem humoru oraz sporą dawką ironii. Podoba mi się świeże spojrzenie Manuli Kalickiej na trudną problematykę i jej nienaganny język oraz znakomity styl. Ale! No właśnie.

Zdecydowanie wolę bardziej dynamiczne opowieści, były momenty, że lektura dłużyła mi się i pomstowałam na opieszałość głównych bohaterów. Może trafiła na zły czas i przemęczenie? Spróbuję wam to wytłumaczyć - wiem, że "Dziewczyna z kabaretu" to bardzo dobra powieść i literatura z doprawdy wysokiej półki, jednak nie potrafiłam zatracić się w lekturze i wciągnąć w kapitalnie opisany przez autorkę świat. Najpierw irytowała mnie ilość wątków pobocznych, potem, gdy w końcu zapoznałam się z każdym z bohaterów, nie mogłam wsiąknąć w ich środowisko, a kiedy już mi się to udało, powieść się skończyła. Bardzo możliwe, że książkę przeczytam w przyszłości ponownie, dam jeszcze jedną szansę, gdyż "wina" co do braku porozumienia pomiędzy nami może leżeć po mojej stronie.

"Dziewczyna z kabaretu" to ambitna i oryginalna powieść, którą delektuje się powoli. Cięższy kaliber, chociaż sama autorka jest przekonana, że napisała powieść lekką i rozrywkową, ja nie potrafię się z nią zgodzić i nie polecam osobom poszukującym łatwostrawnej historii do poduszki. Byłam chyba zbyt przemęczona, rozpoczynając swą przygodę z powieścią, aby wycisnąć z niej wszystkie smaki, więc spróbujcie zmierzyć się z tą lekturą, kiedy będziecie mieć trzeźwy umysł.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Manula Kalicka "Dziewczyna z kabaretu"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2016
liczba stron: 528
data premiery: 07.01.2016

wtorek, 19 stycznia 2016

Remigiusz Mróz "Przewieszenie" | Recenzja



Tatry jeszcze nigdy nie były tak groźne i... tak piękne! Jak Mróz to robi, że nawet kiedy z zimną krwią morduje niczego nieświadomych turystów na szlakach, zachwyca zapierającymi dech w piersi krajobrazach i kapitalnymi portretami głównych bohaterów? Ironia, cięte riposty, gęste trupy i zaskakujący finał - to u Mroza lubię najbardziej.

Na górskich szlakach giną ludzie. Początkowo domniemane wypadki nie budzą zainteresowania policji, tym bardziej, że w każdym przypadku na miejscu zdarzenia byli świadkowie. Szybko jednak okazuje się, że seria nieszczęśliwych zdarzeń tak naprawdę jest wynikiem działania mordercy, który dopiero się rozkręca. Dochodzeniem zajmuje się komisarz Wiktor Forst. Odkrywa związek pomiędzy serią zabójstw w Tatrach i sprawą, nad jaką pracował z Olgą Szrebską. Forst rusza tropem mordercy, nie podejrzewając nawet, że niebawem znajdzie się po drugiej stronie barykady, a ze ścigającego stanie się ściganym. Morderca nie jest jego jedynym wrogiem.

Ta książka stała się bestsellerem na długo przed premierą, tak jak i wszystkie inne powieści Remigiusza Mroza. To jest zdecydowanie jego czas. Nie dziwi mnie to. Twórczość Mroza charakteryzuje rzadko spotykana lekkość pióra, swego rodzaju naturalność, z jaką przychodzi mu tworzenie historii. Odnoszę niepokojące wrażenie, że on nie wymyśla tych opowieści, dlatego z niepokojem przejrzałam portal informacyjny w poszukiwaniu wzmianki o morderstwach na szlakach. Bo... czy można być aż tak genialnym? Każdą swoją kolejną książką Mróz udowadnia, że owszem, można. Jego powieści wciągają od pierwszej strony i nie puszczają do zaskakującego zakończenia. "Przewieszenie" nie jest wyjątkiem.

Remigiusz Mróz stworzył fenomenalny portret głównego bohatera. Uwielbiam podszyte wcale nie taką lekką ironią dialogi pomiędzy Forstem a Edmundem Osicą, jego przełożonym. A wszystko to w siejącej grozę scenerii najwyższych polskich szczytów i najbardziej niebezpiecznych górskich szlaków. Nie można sobie było wymarzyć lepszego miejsca do przedstawionych wydarzeń. Tatry są niemym, ale jakże ważnym bohaterem tej książki. Mróz kocha góry i zaraża czytelnika swoją pasją. Nawet ja, totalna ignorantka, dostrzegłam w jego opisach coś pięknego i wyjątkowego.

Cokolwiek bym nie napisała o "Przewieszeniu", i tak ją przeczytacie. Nie chciałam się powtarzać, pisać o skomplikowanych intrygach, genialnych detektywach, wielowątkowych śledztwach, dlatego skupiłam się na tych niuansach, które dodają całości smaku. Przeczytałam jednym tchem i gorąco polecam waszej uwadze nową książkę Mroza. No, i oczywiście czekam na trzeci tom!

Dziękuję Wydawnictwu Filia za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Remigiusz Mróz, "Przewieszenie"
Wydawnictwo Filia, 2016
liczba stron: 464
data premiery: 13.01.2016

Wywiad | Agnieszka Lis: "Pomysłów dostarcza mi życie"



Agnieszka Lis jest autorką powieści obyczajowych. Jej najnowsza książka, "Pozytywka" ukazała się na rynku 13 stycznia i zbiera ciepłe opinie recenzentów. Kim jest kobieta, która tworzy dojrzałe, życiowe historie? Czy tytuł jej powieści związany jest z konkretnym, szczególnym dla niej przedmiotem? Skąd autorka czerpie inspiracje? Przekonajcie się sami.

W konkursie, w którym do wygrania jest egzemplarz Pani powieści, zapytałam czytelników, komu podarowaliby swoją pozytywkę i jaką melodię wybrali dla tej osoby. Ciekawa jestem, jak Pani odpowiedziałaby na to pytanie?

To byłaby długa odpowiedź (śmiech). Jestem muzykiem z wykształcenia, i uczę muzyki w szkole muzycznej. Stąd też z muzyką jest mi bardzo po drodze... Nie mogłabym wybrać jednego utworu muzycznego. Nie potrafiłabym.

A gdyby Pani musiała?

To pewnie skłoniłabym się w stronę Bacha. Jest ponadczasowy, transcendentny, intelektualny… Bach zawiera w sobie wszystko, więc pewnie byłby to Bach. Tylko czy akurat Jan Sebastian nadaje się na pozytywkę?

Dlaczego właśnie „Pozytywka”? Skąd pomysł na tytuł? Czy ma Pani jakieś wspomnienie związane z pozytywką?

W moim domu lubimy jedną pozytywkę. Jest świąteczną, spokojną melodią, przy której chętnie zasypiały kiedyś moje dzieci. Dzisiaj rzadko ją otwieramy, może szkoda. Myślę, że to pudełko zwiera w sobie pamięć tamtych spokojnych godzin, w którym dziecko usypia… wie Pani swoją drogą, że to też tytuł utworu muzycznego?

Dziecko usypia?

Tak. To jedna z części cyklu Roberta Schumanna. Ot, belfer ze mnie wychodzi.

A komu podarowałaby Pani taką wymarzoną, bachowską pozytywkę?

Jak to komu? Mężowi, oczywiście! I to własnemu!

Jak narodził się pomysł na fabułę „Pozytywki”?

Przez wiele lat pracowałam w korporacyjnym kieracie i długi czas byłam przywiązana złotym łańcuchem do swojej pracy. Dużo we mnie i moim rozumieniu świata zmieniły narodziny moich dzieci. Po powrocie z macierzyńskiego do razu dostałam wypowiedzenie, i to w obydwu przypadkach. Zaczęłam myśleć, że może w tym błyszczącym świecie jednak coś nie gra. Z ostatniej korporacji zostałam zwolniona – i to był jeden z najlepszych momentów w moim życiu. W którymś momencie zebrałam obserwacje z tych kilkunastu lat. Okazało się, że ten brutalny świat, pozbawiony empatii i ludzkich uczuć, nastawiony wyłącznie na wynik, jest tematem do opisania. Jednak nie był tematem wystarczającym. Kiedy wymyśliłam bohaterkę, ona musiała być kimś, nie chciałam mieć bohaterki – karierowiczki, bo to byłaby książka o niczym. I tak powoli rodziła się osoba, która zaczęła mieć życie, zaczęły ją otaczać inne postaci… powstała Monika, Monique.
Tak naprawdę pewnego dnia przyszła do mnie podczas zmywania. Usiadła na blacie, wydęła usta i powiedziała zirytowana – idź, zapisz mnie. Cóż miałam robić? Po prostu zakręciłam wodę, wytarłam ręce i chwyciłam pierwszą lepszą kartkę. Tak powstał wstępny konspekt powieści.

Skąd czerpie Pani inspirację? Zastanawiam się, czy zapisuje Pani gdzieś pomysły, które wpadną do głowy?

Pomysłów dostarcza oczywiście życie. Uwielbiam jeździć autobusem. Albo wejść w tłum ludzi spieszących gdzieś w centrum miasta w godzinach szczytu. Mnóstwo się tam dzieje, mnóstwo można „podejrzeć”. Stety-niestety mieszkam w miejscu, gdzie nie ma autobusów. Więc tylko czasami zażywam tej rozkoszy podsłuchiwania… ale nie nagrywam, do razu dodam, żeby nie tworzyć żadnych powiązań (śmiech).
I oczywiście, zapisuję. Kiedyś usłyszałam, że każdy pisarz musi mieć swój kajecik, który zawsze powinien mu towarzyszyć. Taki notatnik na pomysły, gdzie zapisywać trzeba „flesze”, błyski, takie obrazy – inspiracje. Ja kajecik mam oczywiście, markowy i legendarny kajecik z gumką i zapisuję tam pomysły, ale nie noszę go ze sobą. Jeśli wpadnie mi do głowy pomysł, staram się go zapamiętać. Czasem się udaje, czasem nie, ale mam przekonanie, że jeśli go nie zapamiętałam przez parę godzin, to nie był tego wart.
Inaczej trochę jest z pomysłami, które przychodzą tuż przed snem. W takim stanie ni to snu, ni jawy. W jakimś granicznym świecie. Jeśli wtedy przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł, z całą pewnością go nie zapamiętam. I rano bardzo tego żałuję, bo mam przekonanie, że to był dobry, świetny pomysł. Muszę je więc zapisywać. Stąd też brulion leży właśnie przy łóżku. Niemniej, życie weryfikuje te przekonania o cudowności nocnych pomysłów. Rano często okazuje się, że to była jakaś bezładna projekcja pomieszanych wrażeń z całego dnia. Ale czasami… cóż, czasami jest to pomysł warto uwagi i dlatego warto zapisywać.
Chociaż niestety, jeśli wybudzę się ze snu i zapiszę pomysł, to potem mam problemy z zaśnięciem. Muszę liczyć książki na półce… a to zawsze długo u mnie trwa. Mam ich po prostu dużo. :)

Kto był pierwszym czytelnikiem „Pozytywki” i jaką opinię otrzymała Pani od tej osoby?

Moja przyjaciółka. Nie była obiektywna i jej się podobało. Potem był mąż przyjaciółki i ten to pojechał! Był dla mnie dużym wsparciem. Zwrócił mi uwagę na niektóre postaci, uznał je za martwe. Pomógł mi zauważyć, że w kilku miejscach w fabule brakowało sensownego łącznika… bardzo mi pomógł. Nie mogę niestety dawać książek do recenzji mojemu mężowi, bo jemu się po prostu podobają. To cudowne, ale na etapie redagowania książki potrzebna jest konstruktywna krytyka.

Czy lubi Pani spotykać się ze swoimi czytelnikami? Jakie sygnały do Pani docierają?

Nie wyobrażam sobie, żeby się z Czytelnikami nie spotykać! Bardzo, bardzo to lubię. Ja w ogóle lubię rozmawiać z ludźmi. Jestem gotowa pojechać na spotkanie nawet daleko, byle móc porozmawiać…
Mam bardzo dobre doświadczenia z takich spotkań. Oczywiście, jest spora grupa osób, która tylko przytakuje. Wszystko jest „ładne” i jest to dla nich wystarczające. Spotykam także ludzi bardzo krytycznych, dla których z kolei nie było istotne, co mam do powiedzenia, i tak byłam i jestem niewystarczająco dobra, moje powieści są płytkie, a opowiadane historie banalne. Jednak największa grupa Czytelników to ludzie, od których dostaję żywy, emocjonalny przekaz. Potrafią dyskutować, czy bohater powinien postąpić tak czy inaczej. Czy tak by postąpił? Pytają: dlaczego? Mówią, że książka kosztowała ich dużo emocji… albo że nie rozumieją, dlaczego coś – wątek, wydarzenie - wygląda, potoczyło się tak, a nie inaczej. Zdarzyło mi się także usłyszeć, że nie zgadzają z wyborem bohatera, albo postać była ich zdaniem skonstruowana niewłaściwie… To są piękne, bogate dyskusje, nie tylko o książkach. Kiedyś z takiej dyskusji wyszedł mi cykl spotkań warsztatowych z kreatywnego pisania. To było fantastyczne doświadczenie.

„Pozytywka” to Pani trzecia powieść. Która z nich była dla autorki najtrudniejsza, obciążona największym ładunkiem emocjonalnym?

Oczywiście pierwsza, ale ta się nie ukazała i nie ukaże. Jest po prostu niedobra. Wrzuciłam w nią wiele różnych osobistych doświadczeń, pewnie przerobiłam różne smutki i niedobre doświadczenia, jednocześnie ucząc się trochę warsztatu. Trochę. Czytając później tę powieść widziałam i słyszałam, że fabuła nie gra, narracja się sypie, sceny są źle skonstruowane, a język jest naiwny… Zaczęłam wtedy szukać, uczyć się, podglądać, słuchać innych, czytać o pisaniu… Każdy piszący powinien przejść podobną drogę, oczywiście dostosowaną do własnych oczekiwań i możliwości.
Dzisiaj z całą pewnością nie piszę już o sobie, jednak zawsze jakieś elementy osobiste w książce się znajdą. Bardzo to będzie odkrywcze, jeśli powiem, że pisarz jest też człowiekiem, z całym bagażem swoich doświadczeń J. Dlatego nie mam problemu na przykład z tym, żeby część akcji powieści umieścić w moich rodzinnych stronach. Tak jest zresztą i w „POZYTYWCE”.
Niemniej ładunek emocjonalny jest w każdej powieści. Nie może go nie być, inaczej historia byłaby nudna.

Proszę opowiedzieć czytelnikom o planach zawodowych na przyszłość.
Pisać, pisać, i jeszcze raz pisać. Mam napisane kilka rzeczy – cykl bajek dla dzieci, zbeletryzowaną historię muzyki dla dzieci, jednoaktową sztukę teatralną… piszę kolejną powieść, jedna czeka na przeróbkę, jedna czeka na korektę. Tak, pisanie to jest to, co lubię najbardziej. 

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Jill Anderson "Dotrzymana obietnica" | Recenzja przedpremierowa




Paul Anderson cierpiał z powodu zapalenia mózgowo-rdzeniowego oraz zespołu ustawicznego zmęczenia przez wiele lat. Podjął kilka rozpaczliwych, nieudanych prób samobójczych. Zawsze obok była jego żona, Jill Anderson, która nie pozwoliła mu odejść. Ta sama, która w 2005 roku stanęła przed sądem, oskarżona o zabójstwo męża. Swoje wspomnienia i przeżycia opisała w wydawanej właśnie w klubie "Kobiety to czytają" publikacji "Dotrzymana obietnica".

Podstawowy problem z tą książką polega na tym, że... tej obietnicy tak naprawdę nie było. Relacja Jill jest niepełna. Nie mam pojęcia, czy jest spowodowane to szokiem, który skutecznie wymazał z pamięci ostatnie chwile życia jej męża, czy chęcią wybielania samej siebie, ale odczuwam nieprzyjemne wrażenie, że Jill Anderson nie mówi całej prawdy. Spodziewałam się raczej uroczyście składanej deklaracji, obietnicy żony, która w końcu ulega błaganiom wycieńczonego bólem i chorobą męża. Wiązałam z tą publikacją duże nadzieje, liczyłam na wzruszającą i zapierającą dech w piersiach historię. Ale po kolei.

Pewnego dnia Paul wykorzystuje nieobecność swojej żony i zażywa śmiertelną dawkę leków. Ma już dość przedłużającego się cierpienia i agonii, jaką stało się jego życie. Kiedy Jill wraca do domu Paul informuje ją, że tym razem wziął wystarczającą ilość leków i zasypia głębokim snem, jednak Jill nie wzywa pomocy. Nie wzywa pomocy także wtedy, gdy rano Jill sinieje na całym ciele. Dzwoni po karetkę dopiero gdy Paul wydaje ostatnie tchnienie. Pozwala odejść ukochanemu na jego własnych warunkach.

Ława przysięgłych uznała Jill Anderson za niewinną zarzuconego czynu. Nie znam kulisów sprawy, poznałam historię jedynie z perspektywy Jill, ale mam wrażenie, że nie mówi ona całej prawdy. Lwią część publikacji stanowią zapisy przesłuchań Jill Anderson, w pewnym momencie pada pytanie o to, dlaczego kobieta nie wezwała pomocy. "Nie wiem" - tak brzmi odpowiedź. I właśnie tak powinna nazywać się ta książka - "Nie wiem, dlaczego to zrobiłam". Tytuł "Dotrzymana obietnica" nijak ma się do treści, gdyż nie ma nawet wzmianki o jakiejkolwiek obietnicy, którą Jill złożyłaby mężowi. Jeśli taka rozmowa faktycznie miała miejsce, a Anderson nie miała zamiaru jej opisywać, to po co w ogóle napisała książkę? W moim odczuciu była to próba zagłuszenia wyrzutów sumienia, mam wrażenie, iż nie do końca udana.

Temat intrygujący, jakby specjalnie stworzony na potrzeby klubu dyskusyjnego, ale sposób jego przedstawienia... cóż, pozostawia wiele do życzenia. Najbardziej podobały mi się fragmenty z zapisami przesłuchań. Niestety, publikacja nie przyniosła odpowiedzi na najważniejsze pytanie - "dlaczego?", a tytułowa obietnica w ogóle nie padła. Nie przekonała mnie ta historia, nie do końca uwierzyłam w wersję Jill Anderson, a książka nie spełniła moich oczekiwań. Ot, miło było przeczytać, ale bez rewelacji.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Jill Anderson "Dotrzymana obietnica"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2016
liczba stron: 428
data premiery: 21.01.2016

niedziela, 17 stycznia 2016

Największa zagadka w historii polskiej powojennej kryminalistyki - "Wampir z Zagłębia"




Zdzisław Marchwicki 28 lipca 1975 roku został uznany winnym zabójstwa 14 kobiet i usiłowania zabójstwa kolejnych 6. Skazany na karę śmierci, wyrok wykonano 26 kwietnia 1977 roku. Dzisiaj, niemal czterdzieści lat później nadal nie mamy pewności, czy stracono właściwego człowieka, jesteśmy ostrożniejsi w wydawaniu sądów. W najpopularniejszej internetowej encyklopedii obok nazwiska Zdzisława Marchwickiego czytamy "domniemany seryjny morderca", musimy jednać opierać się na jedynym prawomocnym wyroku sądu wydanym w tej sprawie - Zdzisław Marchwicki był "Wampirem z Zagłębia". Na rynku właśnie ukazała się publikacja Przemysława Semczuka, która szczegółowo opisuje jedno z najtrudniejszych śledztw, z jakim przyszło się zmierzyć polskim organom ścigania.

7 listopada 1964 roku. W Dąbrówce Małej zostają odnalezione zwłoki Anny Mycek, uznanej za pierwszą ofiarę seryjnego mordercy, który w polskiej kryminalistyce zapisał się jako "Wampir z Zagłębia". Wampir działa na terenie Śląska i Zagłębia do 1970 roku, kiedy ginie ostatnia z jego ofiar, Jadwiga Kucianka. Sprawę o kryptonimie "Anna" prowadzi Wojewódzka Komedia Milicji Obywatelskiej w Katowicach, a grupą śledzczych kieruje Jerzy Gruba. Dochodzenie nabiera rozpędu, kiedy z rąk Wampira ginie bratania Edwarda Gierka, ówczesnego  I sekretarzem KW PZPR w województwie katowickim. Przemysław Semczuk z dokładnością stara się odtworzyć przebieg śledztwa, które szybko stało się elementem propagandy PRL-owskiej. Kim był Zdzisław Marchwicki? Najokrutniejszym zbrodniarzem w historii polskiej powojennej kryminalistyki czy największą ofiarą systemu?

Wbrew szumnym zapewnieniom, nie uzyskamy ostatecznej odpowiedzi. I chyba już nigdy jej nie poznamy, niestety. Przemysław Semczuk ma w tej sprawie własną hipotezę, którą całkiem sensownie argumentuje, chociaż - jak sam przyznaje - nie jest w stanie stwierdzić jednoznacznie, czy Marchwicki był "Wampirem z Zagłębia" czy padł ofiarą manipulacji milicji obywatelskiej. Przyznam, że publikacja Semczuka nie zmieniła moich poglądów na sprawę, jedynie umocniła mnie w przekonaniu o słuszności mojej opinii, którą - jak się okazało - podziela autor. To, czy książka "Wampir z Zagłębia" zmieni wasze zdanie, tak naprawdę zależy od tego, w jakim stopniu interesujecie się tą sprawą i ile o niej wiecie. Swego czasu czytałam sporo o Marchwickim, przestudiowałam jego pamiętnik, o którym pisze Semczuk i już wtedy wyrobiłam sobie własny pogląd, w którym autor publikacji dzisiaj mnie umocnił.

Dla mnie "Wampir z Zagłębia" był szalenie interesującą lekturą, którą przeczytałam w jeden dzień. Po pierwsze - mieszkam na Zagłębiu. Chociaż sama nie pamiętam tych czasów, znam historię z przekazów rodziny. Czytając "Wampira z Zagłębia" przeniosłam się w czasie, ale nie w miejscu. Pozostałam w dzielnicy, w której Wampir zamordował jedną ze swoich ofiar, zaledwie kilometr od miejsca znalezienia zwłok. Ale to nie jedyny powód, dla którego pochłonęłam lekturę jednym tchem. Przemysław Semczuk jest świetnym dziennikarzem śledczym. Przygotował staranną, dopracowaną publikację, przedstawił na tyle dokładnie, na ile było to możliwe, losy wszystkich tych, których sprawa dotyczyła osobiście. Wykonał ogrom doskonałej pracy. Dotarł do archiwów, przedstawił przepaść, która dzieli publikacje z czasów PRL-u z pierwszymi doniesieniami z lat 90., kiedy na nowo zainteresowano się sprawą Marchwickiego. A na zakończenie - smakowity kąsek. Zapisy przesłuchań, fragmenty pism, jakie Marchwicki kierował między innymi do prokuratury, notatki służbowe Jerzego Gruby. To właśnie jego osoba jest jedną z najbardziej nieoczywistych person w tej sprawie.

"Wampir z Zagłębia" to kapitalna publikacja, kompendium wiedzy na temat sprawy o kryptonimie "Anna", a sam Przemysław Semczuk daje popis brawurowego dziennikarstwa śledczego. Chociaż nie przynosi ostatecznej odpowiedzi na to jedno najważniejsze pytanie, rozwiewa szereg innych wątpliwości, dociera do niepublikowanych faktów i korzysta z rozmaitych, cennych materiałów źródłowych. Ostatni rozdział jest podsumowaniem całej książki i wysunięciem odważnej, chociaż wysoce prawdopodobnej hipotezy. Jestem pod ogromnym wrażeniem.

Dziękuję Wydawnictwo Znak za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Przemysław Semczuk "Wampir z Zagłębia"
Wydawnictwo Znak, 2016
liczba stron: 384
data premiery: 11.01.2016

sobota, 16 stycznia 2016

Marta Zaborowska "Gwiazdozbiór" | Recenzja



Podkomisarz Julia Krawiec musi rozwiązać sprawę brutalnych morderstw dokonywanych na uczniach podwarszawskiej szkoły dla wybitnie uzdolnionych uczniów, zanim zginie kolejne dziecko. "Gwiazdozbiór" to mocna, bezkompromisowa, napisana z rozmachem powieść kryminalna utalentowanej, młodej autorki.

Jeden z uczniów szkoły, do której uczęszczają szczególnie uzdolnione dzieci, zostaje zamordowany. Na miejscu zjawia się młoda podkomisarz Julia Krawiec, której w końcu udało się poukładać zagmatwane życie prywatne. Mężczyzna, z którym związała się po rozwodzie, szanuje ją oraz jej córkę i zdaje się być odpowiednim kandydatem na męża i ojca. Julia sprawę zamordowanego chłopca odbiera bardzo osobiście. Ofiara była w podobnym wieku, co córka policjantki... To jednak dopiero początek szaleńczego planu zabójcy. Giną kolejne dzieci, a policja bezradnie rozkłada ręce. Tymczasem do ASP ktoś wysyła tajemniczą przesyłkę, w której znajdują się rysunki zamordowanych uczniów. Nadawcą listu może być morderca lub osoba, która przebywała na miejscu zbrodni - z ogromną starannością oddano sposób ułożenia ciał i inne detale. Julia musi znaleźć autora rysunków, zanim dojdzie do kolejnego zabójstwa.

Żałuję tylko jednego, a mianowicie że rozpoczęłam swoją przygodę z twórczością Marty Zaborowskiej dopiero od jej trzeciej powieści. To niezwykle uzdolniona autorka, która po mistrzowsku kreuje rzeczywistość i kreśli wyraźne szkice psychologiczne swoich bohaterów. Dawno nie czytałam kryminału, który wywołałby we mnie aż tak silne emocje. Marta Zaborowska potrafi przenieść czytelnika na miejsce zbrodni, chyba nie spotkałam się dotychczas z tak dokładnymi i sugestywnymi opisami terenu, ciała oraz pozostałych detali. "Gwiazdozbiór" to prawdziwa gratka dla miłośników dobrego kryminału, Zaborowska potrafi zmrozić krew w żyłach i... cholera, przecież podczas lektury naprawdę poczułam odór rozkładającego się ciała. Niesamowite. Autorka oddziałuje na wyobraźnię, a przy tym tworzy skomplikowane zagadki kryminalne.

Kto jest mordercą? W połowie lektury pomyślicie - tak jak ja - "wiedziałem! Eee, mogłaby się bardziej wysilić, nie ma tu niczego skomplikowanego...". Aż przychodzi zakończenie - moment, kiedy twarz zabójcy wyłania się z mroku... I wasza teoria pada. Marta Zaborowska trzyma swoje najlepsze karty na sam koniec i z miną pokerzysty blefuje, podsuwa fałszywe tropy i pozwala nam uwierzyć, że rozwiązanie zagadki jest tak blisko. Nic bardziej mylnego. Odpowiedź schowana jest głęboko pod powierzchnią. Wraz z rozwiązaniem, przychodzą refleksje. Bo "Gwiazdozbiór" to powieść napisana nie tylko po to, by zaskoczyć i zapewnić rozrywkę. Marta Zaborowska wbija kij w mrowisko, pisząc o bardzo ważnym problemie społecznym, z którym boryka się większość szkół w kraju.

"Gwiazdozbiór" to ponad 500 stron doskonałej literatury kryminalnej, które przeczytałam w jeden wieczór. Dzisiaj jestem niewyspana, ale nie mogłam odłożyć lektury na półkę, zanim nie poznałam rozwiązania skomplikowanej zagadki. Marta Zaborowska jest utalentowaną i niezwykle sugestywną autorką, polecam serdecznie.

Dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Marta Zaborowska "Gwiazdozbiór"
Wydawnictwo Czarna Owca, 2015
liczna stron: 520
data premiery: 04.11.2015

piątek, 15 stycznia 2016

Patronat medialny | Zapowiedź: "I że ci nie odpuszczę" Joanna Szarańska



3 lutego pod patronatem Przeglądu czytelniczego ukaże się debiutancka powieść Joanny Szarańskiej, "I że ci nie odpuszczę".


Kryminalno-romantyczna komedia pomyłek w najlepszym wydaniu! Doskonale nakreślone portrety bohaterów, jakich pozazdrościć autorce mogą doświadczeni pisarze – autorski debiut Joanny Szarańskiej to soczysta, wielobarwna opowieść o porzuconej przed ołtarzem pannie młodej. Polecam!
Magdalena Majcher, przeglad-czytelniczy.blogspot.com

To miał być najpiękniejszy dzień w życiu Kaliny. Długa, biała suknia, ukochany mężczyzna u boku i uroczyste słowa „I nie opuszczę cię aż do śmierci”. Piękny sen pryska, kiedy przed ołtarzem okazuje się, że pan młody wkrótce zostanie tatusiem… dziecka innej kobiety. Kalina, mimo niespodzianki, postanawia wykorzystać jedyny prezent ślubny, jaki otrzymuje po przerwanej ceremonii – voucher do spa w zabytkowym dworku. Uzbrojona w walizkę fatałaszków i powieść o Bridget Jones wyrusza, by zakosztować luksusów i wyleczyć złamane serce…
Niedoszła panna młoda trafia do niezwykłego miejsca, gdzie brakuje wanny z hydromasażem i drogich kosmetyków, zaś urodę poprawia się kozim twarożkiem i kąpielami w mleku. Niespodziewany splot okoliczności sprawia, że Kalina pojawia się w dworku w zupełnie innym charakterze niż planowała, a to dopiero początek niespodzianek…

Joanna Szarańska, "I że ci nie odpuszczę", Wydawnictwo Czwarta Strona, premiera 03.02.2016

środa, 13 stycznia 2016

Agnieszka Lis "Pozytywka" | Patronat medialny Przeglądu czytelniczego



Literatura kobieca to nie tylko przesłodzone historie z wymuszonym happy endem i przewidywalne romanse. "Pozytywka" jest najlepszym dowodem na to, że to, co zwykło się nazywać literaturą kobiecą nie musi być banalne, lukrowane i komercyjne. Agnieszka Lis napisała ważną, ambitną powieść o dojrzewaniu do... życia. "Pozytywka" dziś ma swoją oficjalną premierę.

Monika miała ślub jak z bajki. Piękna, długa suknia, bajecznie przystrojony kościół, kwiaty, wstążki i mnóstwo ozdób. Idealny ślub nie był jednak zapowiedzią idealnego życia. Monika po ślubie przenosi się do willi teściów na warszawskim Żoliborzu. Pochodząca z niewielkiej miejscowości początkowo nie potrafi odnaleźć się w dużym świecie, lecz przy pomocy teściowej szybko poznaje reguły panujące w wielkim mieście. Monika zaczyna inwestować w siebie - rozpoczyna studia, zapisuje się na kurs nauki języka angielskiego. Małżeństwo Moniki i Roberta nie jest udane, lecz łączy ich wspólne pragnienie dziecka. W końcu młoda kobieta zachodzi w ciążę, ku ogromnej uciesze całej rodziny, wszak małżeństwo, które nie ma dzieci, jest nieproduktywne. Monice jednak nie dane jest cieszyć się szczęśliwym macierzyństwem, czarne chmury zbierają się nad żoliborską willą.

"Pozytywka" to opowieść, która zaczyna się tam, gdzie kończą się wszystkie inne historie. Małżeństwo jest dopiero początkiem wspólnego życia, dlatego Agnieszka Lis rozpoczęła swoją opowieść w kościele, podczas bajkowego ślubu, bo, no cóż, dopiero później pojawia się proza życia. Listy pełne romantycznych wyznań, jakie przesyłali do siebie Monika z Robertem, oświadczyny i - w końcu - wspaniałe wesele, której zazdrości młodym cała wieś... Jak wygląda życie po "i żyli długo i szczęśliwie"? "Pozytywka" wyróżnia się doskonale nakreślonym portretem psychologicznym głównej bohaterki. Agnieszka Lis stworzyła intrygującą postać Moniki, która do ołtarza poszła w wieku zaledwie dwudziestu jeden lat, nie znając życia i jego realiów. Naznaczone wielką tragedią małżeństwo okazało się dopiero początkiem drogi do dojrzewania.

Styl i klimat opowieści jest podobny do tego, jaki stworzyła Karolina Wilczyńska w "Jeszcze raz, Nataszo". W "Pozytywce" fabuła schodzi poniekąd na dalszy plan, najważniejsza jest główna bohaterka i jej przeżycia. Agnieszka Lis napisała nieprzewidywalną, intrygującą powieść o poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca w świecie. To jedna z tych książek, których zakończenia nie jesteśmy w stanie w żaden sposób przewidzieć, zanim nie dobrniemy do ostatniej strony lektury. "Pozytywka" jest w stanie zaskoczyć nawet najbardziej wymagającego czytelnika. Ważna i potrzebna historia o młodej, zagubionej kobiecie - a wszystko to napisane nienaganną polszczyzną, w przepięknym stylu.

"Pozytywka" z pewnością przekona do siebie miłośników niebanalnej, ambitnej literatury obyczajowej. Intrygująca, wielobarwna postać i przepiękny język pisarki są niezaprzeczalnymi atutami tej historii. Z dumą zachęcam was do lektury powieści, która właśnie ukazała się na rynku pod patronatem medialnym mojego bloga.

Dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!

Agnieszka Lis "Pozytywka"
Wydawnictwo Czwarta Strona, 2016
liczba stron: 264
data premiery: 13.01.2016

wtorek, 12 stycznia 2016

Alex Marwood "Dziewczyny, które zabiły Chloe" | Recenzja



Sam Stephan King uznał thriller "Dziewczyny, które zabiły Chloe" za najlepszą książkę roku. Alex Marwood sięga po temat tabu - pisze o dzieciach-mordercach, dwóch jedenastoletnich dziewczynkach, które zabiły inne dziecko. Ale to nie jest książka o śledztwie w sprawie morderstwa czteroletniej Chloe. To książka o mozolnie zbudowanym na kłamstwie życiu, które może zniszczyć... pojawienie się psychopatycznego mordercy.

Bel i Jade zostały skazane za morderstwo czteroletniego dziecka. Kiedy zabiły małą Chloe, same były jeszcze dziećmi, miały zaledwie jedenaście lat. Nieletnie morderczynie zostały osadzone w oddalonych od siebie zakładach poprawczych i znienawidzone przez społeczeństwo. Miały się już nigdy nie spotkać - to był jeden z warunków przedterminowego zwolnienia. Los jednak zechciał inaczej...

W nadmorskiej miejscowości grasuje psychopatyczny morderca, który poluje na młode turystki. W mieście pojawiają się dziennikarze, a wśród nich Kirsty Lindsay, szczęśliwa żona i matka dwojga dzieci. Kiedy staje oko w oko z Amber Gordon, sprzątaczką, która znalazła ciało jednej z ofiar, oczom nie wierzy. Nie widziała jej od dwudziestu pięciu lat, kiedy razem zasiadły na ławie oskarżonych, a jednak nie ma żadnych wątpliwości. Jedno spotkanie po latach wywołuje lawinę zdarzeń. Amber i Kirsty są gotowe na wszystko, aby nie odkryto ich prawdziwej tożsamości. Tymczasem brutalny morderca ponownie atakuje, ginie kolejna młoda kobieta.

"Dziewczyny, które zabiły Chloe" to trzymający w napięciu, genialnie skonstruowany thriller psychologiczny. To także doskonałe studium ludzkiej psychiki. Amber i Kirtsy zmieniły tożsamość, wyjechały w inne części kraju, jednym słowem - wydaje się, że przeszłość zostawiły daleko za sobą. Jednak okazuje się, że jest coś, przed czym nie mogą uciec. Prawda. Bohaterki różnie radzą sobie z trudnymi wydarzeniami z przeszłości, czasem je wypierają, czasem akceptują, łączy je jedno - paniczny lęk przed odkryciem prawdy. Alexowi Marwoodowi udało się zaszczepić ten lęk czytelnikowi. Autor doskonale oddał emocje, jakie targają głównymi bohaterkami i sprawił, że podczas lektury poczułam to, co one.

Dwie sprawy - zabójstwo czteroletniej Chloe sprzed 25 lat oraz działający współcześnie morderca zabijający z zimną krwią młode kobiety - z pozoru nie mają ze sobą niczego wspólnego. Ale tylko, oczywiście, z pozoru. Akcja pędzi w zawrotnym tempie i, chociaż gdzieś jeszcze przed połową lektury, znałam tożsamość zabójcy turystek, nie zepsuło mi to zabawy. Wszystkie elementy układanki musiały wskoczyć na właściwe miejsce. I, co do cholery, robi tutaj ten przeklęty stalker? Przekonajcie się sami! Alex Marwood napisał wielowątkową, rozgrywającą się na kilku płaszczyznach, mrożącą krew w żyłach historię.

"Dziewczyny, które zabiły Chloe" to powieść, która wciąga już od pierwszych stron i nie daje odetchnąć czytelnikowi do zaskakującego zakończenia. Niezaprzeczalnym atutem książki jest ciekawe tło społeczno-obyczajowe. Autor opisuje mechanizm działania współczesnych mediów, sposób, w jaki brukowce potrafią zaszczuć człowieka i zniszczyć jego życie. Bardzo dobry thriller, zapraszam do lektury.

Dziękuję Wydawnictwu Albatros za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Alex Marwood "Dziewczyny, które zabiły Chloe"
Wydawnictwo Albatros, 2015
liczba stron: 448
data premiery: 04.11.2015

niedziela, 10 stycznia 2016

Marcin Grygier "Nie patrz w tamtą stronę" | Recenzja przedpremierowa




Nowy rok rozpoczyna się świetnie dla miłośników polskiej, dobrej powieści kryminalnej. Oto na rodzimej scenie wydawniczej pojawia się nowy, interesujący autor - Marcin Grygier. Jego debiut, powieść "Nie patrz w tamtą stronę" pojawi się w księgarniach już w najbliższy czwartek, 14 stycznia. 

Nadkomisarz Roman Walter budzi się z kacem z pewną styczniową niedzielę i - mimo nie najlepszej kondycji psychofizycznej - musi zmierzyć się z jedną z najtrudniejszych spraw w swojej zawodowej karierze. W Puszczy Kampinowskiej znaleziono zmasakrowane zwłoki młodej dziewczyny. To z pewnością nie było morderstwo w afekcie. Zabójca dokładnie zaplanował przestępstwo i każdy jego szczegół. Walter obawia się, że to dopiero początek działalności okrutnego mordercy. Rozpoczyna się wyścig z czasem, funkcjonariusze stołecznej policji zostają postawieni na nogi, ale mimo ogromnego zaangażowania nie udaje się szybko wyjaśnić sprawy. Tymczasem zabójca wciąga Waltera w swoją prywatną grę. Nadkomisarz będzie musiał zmierzyć się z własnymi demonami z przeszłości. Wyjaśnienie zagadki jest bliżej, niż mógłby się spodziewać.

"Nie patrz w tamtą stronę" to dobry, mocny debiut kryminalny. Ma wszystko to, co porządny kryminał mieć powinien - błyskotliwego, chociaż nie do końca idealnego detektywa, żądnego krwi zabójcę, zagadkę z przeszłości i bardzo gęstego trupa, który pojawia się już w pierwszej scenie powieści. Książka nie jest przegadana, akcja toczy się w zawrotnym tempie, a każdy z krótkim rozdziałów kończy się w kulminacyjnym  momencie, co sprawia, że czytelnik nie ma ochoty przerywać lektury. Przecież musi dowiedzieć się, co było dalej! Przyznaję bez bicia - zrezygnowałam z wielu moich obowiązków, aby przeczytać tę powieść. Wciągnęła mnie już od pierwszej strony, a kiedy musiałam oderwać się od lektury, moje myśli krążyły wobec bohaterów "Nie patrz w tamtą stronę". To nie jest tylko powieść kryminalna. To także opowieść o ludziach, którzy odwrócili głowę w drugą stronę, kiedy drugiemu człowiekowi działa się krzywda.

To kolejne, po Puzyńskiej i Lembergu gorące nazwisko polskiego kryminału w dorobku Prószyńskiego. A jeśli jesteśmy już przy Lembergu... Grygierowi zdecydowanie bliżej do niego niż do Puzyńskiej. Obawiam się kierunku, w którym podąży debiutujący autor. Lemberg jest świetnym autorem, ma w zanadrzu genialne historie, jednak z książki na książkę coraz bardziej odbiega od rzeczywistości, starając się zaszokować czytelnika. Obawiam się, że i Grygier może popełnić ten błąd, gdyż ma ku temu zadatki. Już teraz mocno poniosła go wyobraźnia przy tworzeniu kilku scen. Oczywiście, są gusta i guściki, jednak ja nie lubię, gdy autor trzyma się w ryzach, a prezentowane przez niego wątki nie kłócą się z rzeczywistością. Rozumiem, że Marcin Grygier chciał przyciągnąć tym czytelnika, jednak ma na tyle sprawy i lekki styl, a przy tym wrodzony talent narracyjny, że nie musi starać się za wszelką cenę wstrząsać czytelnikiem. Dla mnie nie było to niesmaczne, nie zrozumcie mnie źle, tutaj nie chodzi o moje wrodzone poczucie estetyki bądź jego brak, a przede wszystkim o silne poczucie rzeczywistości.

"Nie patrz w tamtą stronę" to bardzo dobry debiut i z przyjemnością poczekam na kolejne rezultaty pracy autora. Jest kilka niedociągnięć, uważam, że zbyt przesłodzony happy end kłóci się z całością, ale... Jestem w stanie wybaczyć te drobne błędy, gdyż całość wyszła naprawdę ciekawie. 

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Marcin Grygier "Nie patrz w tamtą stronę"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2016
liczba stron: 448
data premiery: 14.01.2016