Rose jest dumą swojej matki. Dziewczyna ma dziewiętnaście lat i przed sobą obiecującą karierę muzyczną. Iris prowadzi samotne życie po śmierci męża i tylko sukcesy córki rozświetlają jej szarą rzeczywistość. Iris wciąż nie może zapomnieć złożonej konającemu mężowi obietnicy - obiecała odnaleźć biologiczną matkę Rose. Minęły dwa lata, jednak kobieta wciąż nie rozpoczęła poszukiwań. Impulsem do zmian okazuje się być dzień, w którym Iris odbiera telefon od swojej lekarki. Obawiając się o swoje życie i zdrowie, postanawia odszukać rodzinę Rose, aby dziewczyna nie została sama na świecie. Trop prowadzi do Bostonu. Podążając śladem biologicznej matki Rose, Iris odkryje o wiele, wiele więcej niż mogłaby przypuszczać.
Od jakiegoś czasu namiętnie czytam wszystko, co ukazuje się w serii Leniwa Niedziela Wydawnictwa Świat Książki. Część książek jest lepsza, inne - gorsze, zdarzają się i wyjątkowe perełki. "Na imię jej Rose" zdecydowanie plasuje się gdzieś w połowie rankingu, nie jest to książka wybitna, ale nie można też powiedzieć, by była słaba. Jest dobra i z pewnością spodoba się wiernym czytelniczkom wszystkich wydawanych w serii powieści. Ogólnie rzecz biorąc jestem raczej zadowolona, chociaż mam kilka zastrzeżeń. Może zacznijmy od samej fabuły, która - chociaż ciekawa i wcale niegłupia, nie porwała mnie w szaleńczym tempie. Powołując się na nazwę serii, w której książka została wydana, muszę przyznać, iż momentami powieść jest zbyt leniwa, a akcja toczy się w powolnym tempie. Mam tutaj na myśli wątki związane z karierą muzyczną Rose, które - moim zdaniem - nie dodają lekturze smaku.
Całość wymaga usystematyzowania. W powieściach, w których występuje kilku bohaterów zazwyczaj autorzy wprowadzają określony rytm i częstotliwość, z jaką pojawiają się poszczególne postacie, tutaj tego nie ma, czasem pięć rozdziałów dotyczy tego samego bohatera, nagle pojawia się kolejny tylko po to, by znów zniknąć na pół książki. Posłużę się tutaj przykładem innej powieści z serii Leniwa Niedziela, "Mamifest". Mieliśmy trzy główne bohaterki, które pojawiały się w sposób cykliczny, każdy poszczególny rozdział dotyczył życia innej postaci, a po zakończeniu cyklu wracaliśmy do życia pierwszej bohaterki i znowu po kolei. Tutaj tego nie ma, przez co książka wydaje się być nieco chaotyczna. I właśnie to by było na tyle, jeśli chodzi o zalety. "Na imię jej Rosa" nie zachwyciła mnie, ale muszę przyznać, że spędziłam przyjemnie czas i nie żałuję, że przeczytałam tę powieść, chociaż chyba spodziewałam się po książce więcej, dlatego skupiłam się przede wszystkim na wadach.
"Na imię jej Rose" to przyjemna, nieskomplikowana powieść, która zapewnia nie tylko rozrywkę, ale też ciekawe refleksje po lekturze. Nietuzinkowe, odmienne spojrzenie na temat rodzicielstwa biologicznego oraz adopcyjnego. Chociaż sposób przedstawienia rzeczywistości czasem pozostawia sporo do życzenia, to sama treść jest inspirująca oraz ciekawa.
Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!
Christine Breen "Na imię jej Rose"
Wydawnictwo Świat Książki, 2016
liczba stron: 320
data premiery: 20.01.2016
Mam jedną książkę z tej serii (albo dwie) i czytając recenzję widzę że część z nich jest dobra, a część nie. Ale takie książki mają coś w sobie i je bardzo lubię :)
OdpowiedzUsuńPodzielam Twoją opinię. Ale na powieść o Rose chętnie się skuszę.
UsuńPowieść w moim typie. Będę jej poszukiwać.
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie: http://www.szeptyduszy.blog.onet.pl
Cieszę się gdy mogę odkryć coś nowego. Dziękuję za ciekawą recenzję i pozdrawiam ;]
OdpowiedzUsuńKolekcjonuję serię Leniwej Niedzieli, więc chętnie przeczytałabym "Na imię jej Rose", choć nie będę jej stawiać na pierwszym miejscu, robiąc zakupy w księgarni.
OdpowiedzUsuńWidziałam ją ostatnio na promocji, na pewno przeczytam bo też lubię książki z tej serii
OdpowiedzUsuń