niedziela, 11 grudnia 2016

Iwona Żytkowiak | O nadzwyczajności zwykłych świąt



Na te grudniowe dni czekamy przez cały rok. Dlaczego? Co magicznego jest w jednych z ostatnich dniach w roku? Na te pytania odpowiedź próbuje znaleźć Iwona Żytkowiak, pisarka, autorka między innymi powieści "Świat Ruty" i "Dokąd teraz?". Zapraszam na kolejny wpis ze świątecznego cyklu.


Święta Bożego Narodzenia… wydobyte ze wspomnień wciąż jawią się niesamowitą fuzją zapachów, smaków, obrazów i dźwięków, wielką synestezją. Jestem wciąż w owych wspomnieniach małą dziewczynką, która ubrana w specjalnie na tę okoliczność uszytą przez panią Chudzikową sukienką z wielkimi kokardami w czarne grochy, z wyczesaną na środku głowy mikrą palmą owiązaną szyfonowymi wstążkami, które wciąż straszyły, że przy byle ruchu zsuną się z cienkich włosków ku niepociesze mamy. Ta zaś – wysztafirowana – piękniejsza niż kiedykolwiek, ponaglała tatę, by jeszcze spakował do torby prezent dla Luci i dzieciaków, bo ona nie zdążyła, by jeszcze wyglansował Krzysiowi buciki, bo to przecież nie do pomyślenia, by w święta nosić unurane buty, by jeszcze podsypał pod paleniskiem w piecu, bo wprawdzie nie będzie nas całe święta, ale dobrze, by choć trochę się w domu nagrzało i kiedy już wrócimy – cieplej będzie i przyjemniej. I jeszcze posprawdzał, czy gaz wyłączony, czy okna podomykane…. Bo święta w moich wspomnieniach zawsze były białe, śnieżne i mroźne. A potem spieszyliśmy się. Mama, stukając cienkimi szpilkami po wyszczerbionym betonie, ciągnęła mojego brata za rękę, ja zaś przyczepiona do tatowego palta, wdychałam zapach wody kolońskiej i tuliłam się do gładkiej – po goleniu twarzy. Oczywiście, mama stukała, gdy chodniki  były odśnieżone, bo jak nie, to zatrzymywała się co rusz, bo buty więzły jej w śniegu, musiała więc przystanąć, by otrzepać obcasy i śnieg z cienkich stilonowych pończoch, bo i bez tego zimno jej było jak jasna pogoda. Za nic jednak nie posłuchała taty, który napominał, by założyła kozaki, a buty dała do toreb, które i tak musiał dźwigać jak wielbłąd i żadnej różnicy – jedne buty wte i wewte. Mama, nie zważając zupełnie na taty gadanie, drobiła kroczki, nie puszczając ręki Krzysia. Najpierw do babci Kazi, dziadka Józia i cioci Heni ( na którą zresztą podobnie jak na do pewnego momentu na siostry mamy nigdy „ciocia” nie powiedziałam). Niespecjalnie lubiłam tam chodzić na święta. Było cicho, a dziadek mało co się odzywał i niezbyt przyjaźnie spoglądał na mojego brata ( kiedyś mi mama mówiła, że to przez Henię, która była nieco „inna”, a dziadek nie bardzo mógł to przeżyć, że Krzysiu – to taki mądruś i filozof, a Henia – niekoniecznie). Mniejsza o to. W każdym razie po krótkim przełamaniu opłatkiem, życzeniach wszelkiego powodzenia i oby kolejny rok nie był gorszy niż poprzedni – zbieraliśmy nasze „sakwojaże” i schodząc ostrożnie po wyrobionych, drewnianych schodach, trzymając się sękatych poręczy, ruszaliśmy dalej. Do Pełczyc. Czasem było zbyt późno, by gnać na pociąg na koniec miasta. A jeszcze te szpilki mamy i te torby! I ja na rękach! Wówczas, tata silił się na gest! I mijając rynek – zupełnie nieświąteczny, z  jedną nieokazałą choinką ( nie tak ja dzisiaj – istna feeria barw i świateł), fundował taxi. I choć do Pełczyc było niespełna sześć kilometrów, to czułam, jak mi serce rośnie, jak potężnieją emocję, jak przyciskam się coraz mocniej do taty, który raz po raz rzuca pytanie: A ciekawe, co tam nasza Gosia znajdzie dziś pod choinką? Czy to będzie lala ze szklanymi oczami, które zamykają się i otwierają, czy może spódniczka z falbankami? A może to będzie rózga? Mama trącała ojca, by nie wygadał się.  A mnie było wszystko jedno! Chciałam tak jechać i jechać przez białą połać łąk, przylgnięta do taty, zerkając na moją piękną niczym Rita Hayworth mamę i mądrego brata.
Dom moich dziadków był niewielki i mieścił się przy ulicy nomen omen może nie Niewielkiej, ale Krótkiej. W środku już było ludnie. Pachniało cynamonem, grzybami, pastą po podłogi i klejami szewskimi. ( Te ostatnie zapachy to stąd, że dziadek Stanisław był szewcem i zimową porą pod schodami prowadzącymi do górnej części domu miał swój warsztat). Zanim się spostrzegłam już do obfitych piersi zagarniała mnie babcia Stasia, wytarłszy wcześniej ręce oblepione pierogowym ciastem o fartuch, który zdradzał wcześniejsze specjały szykowane przez babcię. Za nią z góry zwisał wujek Kaziu, który przyjechał z ciocią Ulą wcześniej, by się ulokować na górze z małym dzieckiem. Z malutkiego podwórka, mieszczącego się niejako w środku domu ( niczym szumne patio, ale w rzeczy samej było niewielkim poletkiem pod gołym niebem, osłoniętym z każdej strony innymi budynkami) wybiegała zziębnięta ciocia Lucia, przywoływana niecierpliwym głosem swojego męża – Jerzyka. Rwetes, zamieszanie, gwar… Spuszczona z oczu, zdjęta z ojcowych rąk przemykałam niespostrzeżenie do „stołowego”. Tu było cicho. Tu z radia ustawionego na toaletce sączyła się jakaś kolęda śpiewana przez chór polskiego radia. Tu stały połączone stoły przykryte białym obrusem, tak sztywnym od krochmalu, że można było palce skaleczyć o jego rant. Tu pachniało sernikiem, makowcem, ciastem drożdżowym, które to wiktuały stały poukładane w piramidy na paterach, porozstawiane na kredensach, z szybkami odbijającymi kolorowe światełka choinkowych lampek. I lasem tu pachniało. Bo tu też stała choinka, którą dziadek dostał w zamian za zwężenie cholewek i podzelowanie butów okolicznego leśniczego. Wielka i strojna. Spowita anielskim włosiem (co to Ela powiadała, że się lameta nazywa, ale nie wiedziałam, czy ma racje, czy nie). Ciężka od czerwonym jabłuszek, które jedno w jedno wisiały na cienkich sznureczkach, od orzechów włoskich, w które dziadek powbijał teksiki, by było na czym je uwiązać, od pierników wypiekanych przez ciotki – Ulkę i Elkę, od długich lizaków w pozłotkach, które z lubością podkradaliśmy, bo mamiły i kusiły, lecz potem rzucaliśmy gdzie bądź, bo okazywało się, że co innego patrzeć, a co innego lizać i istotnie – to zgoła nie to samo. Z pierwszą gwiazdką, której znalezienie i obwołanie jej obecności światu należało do mojego brata Krzysztofa, gromadziliśmy się przy stole. Babcia Stasia z dziadkiem Stasiem, ciocia Lucia z Jerzykiem i małym Wojtusiem, Ela z Waldkiem i Kasią, Wujek Stasio z Krysią, Mirkiem i Halinką, wujek Rysio z ciocią Halinką, Jareczkiem i bliniakami, które wcale nie były jak dwie krople wody, ale całkiem inni – Bogusiem i Mieciem, Ula z Kaziem i Anią, no i my ( A iluż jeszcze nie było, bo dopiero miało przyjść się im narodzić, całkiem jak małemu Jezuskowi: Pawełkowi, Łukaszkowi, Robciowi, Dorce i Asi)
I Bóg się rodzi szło pod niebiosa, i  Jezu malusieńki, i Lulajże Jezuniu… – jak kto umiał tak Boga nowonarodzonego wychwalał… Ciocia Zosia – falsetem, bo głos miała wyrobiony po miejscowych chórach, mama moja fałszowała nieco, bo to Bóg – owszem urodę jej dał, ale talentu do śpiewania odmówił, wujek Stasiu trąbił głosem silnym, wyrobionym w tancbudach i po weselach, babcia zawodziła, czasem wpadając w drażniące ucho jodłowanie.
 Tata przygrywał nam wszystkim na akordeonie, wujek Stasiu wtórował mu na swoim, który był proporcjonalnie w stosunku do postury większy od tatowego. ( Tata był filigranowy i drobny i miał weltmeistra osiemdziesiątkę. Był na strychu dziadków. Wujek Stasiu – słusznej postury, wołaliśmy na niego Pasibrzuch i w zabawie przewalaliśmy się po jego krągłym jak piłka brzuchu – grał na sto dwudziestce i nie wiem, jak ją przytargał aż z Kudowy, bo tam chyba mieszkał wówczas). Dom trząsł się w posadach od wychwalania i podziękowań za Pańskie Narodzenie.
O północy chmarą całą, jak szeroka Krótka szliśmy na pasterkę. Całą rodziną. Ramię przy ramieniu. W powietrzu unosiły się śpiewy, w oknach mijanych domów błyskały światełka, śnieg skrzypiał pod butami, mróz skrzył się na płotach, drzewach…Wujek Waldek rzucał nam pod stopy kapiszony. Szliśmy więc w podskokach. I czuliśmy, że jesteśmy Rodziną, która silniejsza jest niż cokolwiek na świecie.
A któregoś lata stało się: odszedł dziadek, potem babcia. A innego listopada…stało się odszedł Tata, a kolejnego męża mama, a potem jeszcze jego tata…I już nic nie było takie samo. I naraz stałam się bardzo dorosła. Teraz na mnie spoczywa owa powinność tworzenia świat, tworzenia magii, tkania materiału na wspomnienia dla moich dzieci, wnuków….
I tego, by on – ten materiał – był piękny i bogaty – tego sobie, jak i Wszystkim – moim Przyjaciołom, Czytelnikom, Znajomym i Nieznajomym – życzę

Gośka Żytkowiak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz