Mam wrażenie, że dopiero wczoraj opublikowałam pierwszy wpis z tegorocznego cyklu świątecznego, tymczasem jutro już Wigilia i pora zakończyć ten pełen magii, wyjątkowy cykl poświęcony wspomnieniom i przemyśleniom polskich autorek na temat Świąt Bożego Narodzenia.
Zanim to jednak nastąpi chciałabym zaprosić was do lektury wpisu jednej z najpopularniejszych autorek polskich kryminałów - Katarzyny Puzyńskiej. I życzyć wam wszystkim, kochani, świąt wśród lasów, wielkich śnieżnych zasp... Może za rok się spełni? Wesołych Świąt!
Wkładam grube rękawice i czapkę. Szyję owijam szalikiem, który nijak nie pasuje do reszty. A już na pewno nie do za dużej kurtki, którą mam od jakiegoś czasu. Kto by się tam przejmował. Tym bardziej, że na zimę jest idealna (chociaż do najpiękniejszych nie należy). Mieści się pod nią sweter, czy nawet dwa (w temperaturze poniżej dwudziestu stopni mrozu dwa są jak znalazł!). Jeden z nich zrobiła dla mnie na drutach moja babcia. Jest niebieski, a na przodzie ma renifera (nikt wtedy jeszcze nie słyszał o Bridget Jones, Marku Darcy’m i pulowerze, który dostał od matki!).
Wkładam buty. Są nadal mokre po tym, jak biegałam rano po lesie z koleżankami. Stały przy kaloryferze, ale nie zdążyły jeszcze wyschnąć. Nic się tym nie przejmuję. Kto by się martwił takimi rzeczami!
Zmierzcha, bo zimowe dni są krótkie. Słońce ledwo wystaje zza koron drzew, kiedy przedzieramy się przez las w stronę leśniczówki. Skarpetki są już całkiem mokre, bo śniegu uzbierało się prawie do pasa i ciągle wpada mi do butów. Pomiędzy drzewami jest już mroczno i trochę strasznie, więc śpiewamy kolędy, żeby dodać sobie otuchy. Powinno się to robić dopiero jutro, w Wigilię, ale kto by sobie odmówił tej przyjemności. Większość z nas fałszuje, ale leśnym stworzeniom jakoś to nie przeszkadza.
W oddali widać już światła ukrytej wśród lasów leśniczówki. To tam zamierzamy kupić choinkę. Obok jest szkółka, gdzie rosną drzewka. Można sobie wybrać każde z północnej części, bo te z południowej czekają na kolejny rok. W zapadających ciemnościach szukamy tej jedynej choinki. Zapach igieł jest obezwładniający. Topniejący w butach śnieg i przemarznięta twarz zupełnie nie przeszkadzają.
W końcu jest! Ta jedyna. Nie za duża, nie za mała. Idealna. Idziemy z nią z powrotem do domu. Teraz jest już zupełnie ciemno. Mimo to wybieramy drogę przez las. Światło księżyca, które odbija się od śniegu, rozjaśnia trochę mrok. Mróz szczypie w twarz, każdy oddech jest jak ukłucie małych igiełek. Gdzieś w oddali przebiega zwinna sarna, a w koronach strzelistych sosen buszuje jakieś zwierzę, które nie znalazło sobie jeszcze nocnej kryjówki.
Choinkę ubieramy dopiero następnego dnia. Zwyczaj każe, żeby zrobić to w Wigilię i mimo moich namów, rodzice i dziadkowie nie zgadzają się, żeby zrobić to od razu. Warto czekać! Kiedy wreszcie nastaje ranek, radość jest tym większa. Choinka trafia na zielony metalowy stojak. Teraz trzeba znieść ze strychu ozdoby świąteczne. Trochę strach, bo przez rok pewnie ukrył się tam pająk albo dwa. Poza tym droga na poddasze jakoś zawsze wydaje się trochę straszna.
W końcu jednak się udaje. Pogniecione przez lata kartony znajdują się pod choinką. Trzeba sobie przypomnieć, co gdzie jest, rozplątać światełka i łańcuchy, przymocować nitki do bombek, bo stare w magiczny sposób zginęły. Dziadek zapala w kominku i ogień trzaska na wilgotnych jeszcze nieco polanach.
Potem oczekiwanie pierwszej gwiazdki. Ciemność zapada już przed szesnastą, ale czekamy jeszcze trochę. Na stole pyszni się dwanaście wigilijnych potraw, które przygotowały moja babcia, mama i ciocia. Pod obrusem pachnie siano. Dostaliśmy je od sąsiadów. Wszyscy zastanawiają się, czy o dwunastej psy zaczną mówić!
Siadamy przy stole i rozmowom nie ma końca. Jest śmiech, może trochę łez. Wspomnienia i rozmowy o przyszłości. Jestem zbyt mała, żeby zwracać na to szczególną uwagę. Czekam na susz! To moja ulubiona „potrawa” wigilijna od najmłodszego dzieciństwa. Do tej pory mogę go pić litrami! ;)
Przed podaniem ciast ktoś woła: „Czas na prezenty”. Biegnę na piętro, gdzie ustawiliśmy choinkę. Podarunki już tam są. Wszystkie w kolorowych papierach. Sama pakowałam (nadal wszyscy się z tym zgłaszają do mnie!), więc wiem, który jest dla kogo. Najbardziej czekam aż obdarowani przeze mnie zobaczą swoje prezenty. Próbuję ocenić, czy im się spodobały. To radość jeszcze większa niż otwieranie własnych.
Robi się już późno, ale przecież i tak czekamy do jedenastej, żeby ciepło się ubrać i wyruszyć na pasterkę. Potrzeba aż godzinę, bo kościół jest po drugiej stronie wsi. Pewnie można by dojść tam szybciej, ale dorosłym nie chce się spieszyć po sutym posiłku.
Ze wszystkich stron nadchodzą już ludzie. Z uśmiechem składają sobie nawzajem życzenia. O północy w Wigilię nikt się nie kłóci! Ramię w ramię idą nawet najwięksi wrogowie. Nie wiem, co tam chodzi im po głowach, ale uśmiechy mają szerokie.
Tak wyglądały moje Wigilie w dzieciństwie. Jeździłam do dziadków, którzy mieszkali wtedy w niewielkiej wsi położonej tuż przy jeziorze Bachotek. To właśnie to miejsce stało się potem książkowym „Lipowem”! Święta tam, wśród lasów, wielkich śnieżnych zasp i w temperaturach dobiegających minus dwudziestu stopni do tej pory są w moich wspomnieniach magiczne!
To Wigilia rodzinna. A co ze szkolną? Najbardziej kojarzy mi się ona z zapachem mandarynek i pomarańczy. Kiedy byłam dzieckiem nie tak łatwo było je dostać i do domów trafiały głównie na Święta. Nawet teraz, kiedy idę na zakupy i czuję ich zapach, przenoszę się do początku lat dziewięćdziesiątych i widzę połączone w długi stół szkolne ławki w naszej klasie :)
W pamięci utkwiła mi szczególnie jedna szkolna Wigilia. Najpierw próbowaliśmy (oczywiście pod okiem naszej wychowawczyni) podgrzać barszcz, który przyniosła moja koleżanka. Jej przezorna mama zaopatrzyła nas w tym celu w niewielką kuchenkę turystyczną. Kuchenka została w mig podłączona do prądu. Zdaję się, że nasza wychowawczyni, znając naszą klasę, kilka razy najpierw się przeżegnała (wkrótce się okazało, że się nie pomyliła). Wszyscy bardzo uważali... do czasu, kiedy jedna z koleżanek nie potknęła się o kabel od kuchenki. Barszcz wylany, kuchenka spadła na ziemię. Jak mówi prawo Murphy’ego, kanapka upada zawsze masłem do dołu. Kuchenka elektryczna spada zaś zawsze rozgrzaną częścią do dołu, wypalając w starej wykładzinie swój ślad (był tam do czasu, kiedy nie skończyliśmy ósmej klasy!).
Kiedy niebezpieczeństwo pożaru zostało wreszcie zażegnane, przyszedł czas na ciasta (te zdawały się znacznie bezpieczniejsze niż zupy i inne potrawy). Jeden z moich kolegów oznajmił, że przyniósł dwa pierniki. Bardzo był dumny! Oba zostały szczelnie opakowane w sreberko. Pora na pierwszy. Nauczycielka (nauczona poprzednimi doświadczeniami z barszczem) nie zamierzała dopuścić nikogo do krojenia. Sama chwyciła za nóż. Niestety szybko okazało się, że piernik jest tak twardy, że nie da się go w żaden sposób pociąć. Nie znam receptury, ale chyba miał coś z cegły, bo oparł się nawet połączonym wysiłkom kilku osób - w tym wuefisty, który został w tym celu wezwany jako najroślejszy nauczyciel w całej szkole.
Kolega nieco zakłopotany zaproponował, że w takim razie możemy zjeść drugi z jego wypieków, może będzie trochę bardziej miękki. Nie mylił się. Piernik numer dwa okazał się tak miękki, że formą przypominał raczej budyń. Kiedy tylko sreberko zostało rozwinięte, wypłynął swobodnie na biurko naszej wychowawczyni. Po tamtej sławetnej Wigilii, już żadna nie była równie udana!
A co teraz? Obecnie święta spędzamy całą rodziną u mojej cioci. Cześć osób mieszka za granicą, więc jest to czas, kiedy wszyscy nareszcie możemy się spotkać. Niestety tym razem zabraknie jednej ważnej osoby i mojego wielkiego Przyjaciela. Odeszli w tym roku. Mam jednak nadzieję, że gdzieś tam nad nami czuwają i będą nam towarzyszyć przy wigilijnym stole.
Wesołych Świąt!
Katarzyna Puzyńska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz