poniedziałek, 7 grudnia 2015

Agnieszka Olejnik | Cudowne dni, kiedy czas zwalnia i pozwala smakować życie w szczyptach

Agnieszka Olejnik z bratem


Zasiadając do napisania tych paru słów uświadomiłam sobie, że z dzieciństwa pamiętam przede wszystkim magię oczekiwania. W tamtych czasach dekoracje świąteczne nie pojawiały się w witrynach sklepów już w listopadzie. Albo nie było ich wcale, albo cieszyły oczy dopiero od połowy grudnia. Właśnie tak powinno być – bo przecież cierpliwe czekanie na coś, co kochamy, ma szczególny smak. 

Począwszy od końca listopada wyglądaliśmy z bratem przez okno każdego poranka – czy spadł śnieg? Bo jeśli tak, jeśli na dachach sąsiednich budynków widać choć trochę bieli, to może już niedługo nadejdzie „Pod Poduszkę”. Tak nazywaliśmy mikołajki. Rodzice nigdy nam nie mówili, że ten dzień to konkretnie 6 grudnia; chyba sądziliśmy, że prezenty pojawiają się, kiedy akurat Mikołajowi wypadnie droga przez nasze miasto, dlatego co dzień rano odbywały się poszukiwania – pod poduszkami, za łóżkiem (bo przecież mogło gdzieś wpaść), na podłodze i tak dalej. Szczególnie zapamiętałam jedno przebudzenie, kiedy okazało się, że to już – „Pod Poduszkę!”, ale świętemu się pokićkało i mnie dał komplet samolocików, zaś mojemu bratu – parasolkę w kwiatki. Ja się cieszyłam, ponieważ już od najmłodszych lat kochałam lotnictwo, natomiast Bartek był zrozpaczony. Ostatecznie zamieniłam się z nim; zawsze miałam miękkie serce.

Z sentymentem wspominam tak zwane „choinki” – zabawy dla dzieci organizowane przez zakłady pracy rodziców. Podczas tych „choinek” należało być przebranym, najchętniej za postać z baśni (nie z kreskówki, bo kreskówek (poza Reksiem, Wilkiem i zającem oraz Bolkiem i Lolkiem) właściwie nie znaliśmy. Ja najczęściej bywałam Czerwonym Kapturkiem, Cyganeczką albo Śnieżynką. Podczas takich zabaw obowiązkowo odbywał się taniec z kotylionami (strrraszne napięcie – kto będzie moją parą?), a po tych wszystkich wygibasach pojawiał się wreszcie Mikołaj, któremu należało wyrecytować jakiś wierszyk lub zaśpiewać piosenkę, by otrzymać tak zwaną „paczkę” – torbę wypełnioną słodyczami.

Kiedy założyłam własną rodzinę, bardzo pragnęłam, żeby dla moich dzieci Boże Narodzenie także było czasem magicznym. Dlatego dbam o to, żeby już od początku grudnia w powietrzu unosiła się ta nieuchwytna atmosfera oczekiwania na coś nienazwanego, tajemniczego, pełnego cudów. Powoli przygotowujemy dom – gruntownie sprzątamy, usuwamy pozostałości po mijającym roku, jakbyśmy szykowali pole do popisu dla kolejnych przeżyć i przygód. Zawieszamy w oknach wykonane przeze mnie drobiazgi – lubię czasem pobawić się w decoupage, więc jest tego sporo. Nakłuwamy pomarańcze goździkami, suszymy plastry cytrusów i jabłek. Pieczemy specjalne świąteczne ciasteczka – nie pierniki, tylko kruche ciastka z orzeszkami w kolorowej polewie (tak zwanymi „kamykami”). Mamy taki swój rytuał – podczas spacerów wymieniamy potrawy, które w tym roku pojawią się na naszym stole i zawsze liczymy z niepokojem, czy nie jest ich za mało. Zabawne jest to, że to absolutnie stały zestaw, nic się w nim nie zmienia od lat – ale my co roku z całkowitą powagą już od początku grudnia omawiamy wigilijne menu. Czasem przygotowujemy też ozdoby na choinkę – z masy solnej, wydmuszek, żarówek – co nam wpadnie w ręce. Nie muszą być piękne, muszą być NASZE. 

Jedyne, czego w naszym domu nie ma, to kolędy. Z bardzo prostego powodu – ja się przy nich strasznie rozklejam. W ogóle mam oczy na mokrym miejscu, beczę nawet przy „Rocie” i hymnie państwowym, ale kolędy to już naprawdę… Kiedy się zbierze te wszystkie nasze rodzinne rytuały, zapach choinki, płonące świece – i do tego kolędowe Dzieciątko, które płacze z zimna… To dla mnie za dużo. Beczę jak bóbr. 

Najważniejszą potrawą jest dla nas barszcz z uszkami. Na nim właściwie mogłoby się skończyć, bo wszyscy go tak lubimy, że objadamy się po dziurki w nosie i pozostałe potrawy traktujemy już jako tradycyjny dodatek. Ja i najstarszy syn kochamy także śledzie w oleju – pozostali mniej. Najmłodszy rzuca się na słodkości, zwłaszcza keks i wspomniane ciasteczka; średni uwielbia kluski z makiem. Mąż czyha na dokładkę uszek.

Pod koniec Wieczerzy przeważnie daje się słyszeć podejrzany dźwięk – wówczas moi mężczyźni wybiegają na dwór, żeby sprawdzić, czy to przypadkiem nie nadjeżdża Mikołaj – a ja jeszcze muszę koniecznie sprawdzić coś w kuchni. Po chwili wołam ich, żeby nie zmarzli. Nie, to nie Mikołaj, mówi z żalem najmłodszy, ale na wszelki wypadek sprawdzę pod choinką… Potem jest cała masa okrzyków radości, zabawa, niedowierzanie, że naprawdę, akurat o tej książce marzyłem i właśnie ten ludzik Lego jest moim ulubionym…

Cudowne dni, kiedy czas zwalnia i pozwala smakować życie w szczyptach, a nie wielkim haps! – jak na co dzień. Trochę śmiechu, nieco łez i wzruszeń, mnóstwo miłości, łagodności i ciepła w sercu... 

…czego i Wam życzę. Wesołych Świąt!


2 komentarze:

  1. Pięknie, tak powinno być u każdego. Dużo miłości, śmiechu. Wesołych Świąt

    OdpowiedzUsuń
  2. Gdy się czyta takie opisy nawet sprzątanie i gotowanie wydają się atrakcją i wyczekiwanym momentem :) Pięknie opowiedziana cząstka codzienności :)

    OdpowiedzUsuń