piątek, 4 grudnia 2015

Liliana Fabisińska | Świąteczny obrazek? Nieśmiertelna dyskusja o tym, czy Krawczyk potrafi śpiewać kolędy




Święta dla Liliany Fabisińskiej zaczynają się już jesienią, a kiedy ma opowiedzieć o swoich rodzinnych świętach, do głowy przychodzi jej kilka obrazków. Nieśmiertelna dyskusja o tym, czy Krzysztof Krawczyk potrafi śpiewać kolędy, Kevin - obowiązkowo sam, nieważne, czy w domu, czy w Nowym Jorku, "Szklana pułapka" i zimny barszcz. No i bombki, które przetrwały wojnę. Dziś o swoich świętach opowiada autorka powieści obyczajowych - "Córeczki" i "Śnieżynek".


Moje Święta zaczynają się już jesienią, od kupowania kartek. Jestem maniaczką pisania listów... W liceum korespondowałam z 80 osobami z całego świata, w tej chwili jest ich znacznie mniej, osiem, może dziewięć... Ale nawet do znajomych, do których piszę niezbyt regularnie, obowiązkowo wysyłam przynajmniej krótki list i kartkę z życzeniami. Do środka wklejam zawsze świąteczne rodzinne zdjęcie. Bywa przy jego robieniu śmiesznie, wciąż pamiętam taką domową “sesję” sprzed kilku lat, kiedy to ubrałam całą rodzinę w grube czapy, wełniane albo futrzane, i w puchate sweterki… A to był wyjątkowo ciepły dzień z ostrym słońcem, więc wszyscy byliśmy nieziemsko zgrzani i spoceni. Ale zdjęcia wyszły przecudne! Tak, terroryzuję moich bliskich, zmuszając ich do robienia tych zdjęć raz do roku. Ale oni potem uwielbiają je oglądać! Mamy już pokaźną galerię… Powinnam chyba zrobić album z takimi zdjęciami?

Co roku staram się też na początku grudnia wyruszyć na małą wycieczkę. Miasta są wtedy tak pięknie udekorowane, no i te wszystkie jarmarki świąteczne! Wiedeń, Bruksela, Kraków, Wrocław… wszędzie jest wtedy bardzo klimatycznie. Chodzę więc między straganami, piję grzane wino, kupuję prezenty i ozdoby…

Kiedy próbuję znaleźć jakiś sposób, by opowiedzieć o moich rodzinnych Świętach, przychodzą mi do głowy przede wszystkim małe, czasami wzruszające, a czasami śmieszne obrazki, które zdarzają się co roku…

A więc najpierw, oczywiście, ubieranie choinki. I bombki, które przetrwały wojnę. Kilka, kruchych, cieniutkich, z wytartymi dawno wzorkami. Najważniejszy wśród nich jest dzwoneczek mojej babci. Podzwaniam nim delikatnie, wieszając go na gałązce. A po Świętach sama go zdejmuję i odkładam do pudełka. Nikomu nie wolno go dotykać. To mój symbol Świąt.

Kolejne świąteczne skojarzenie, naprawdę bardzo silne, to zimny barszcz. Bez względu na to, jak długo zupa stała na kuchence, moja babcia (druga, nie ta od dzwoneczka) zawsze podnosząc łyżkę do ust wzdychała „Zimny ten barszcz, oj zimny”. Dziś babci nie ma już z nami, ale tradycja trwa. Zawsze ktoś mówi: „Ale ten barszczyk to córcia trochę zimny w tym roku”. I cała rodzina wybucha śmiechem.

Jest jeszcze spór o to, czy prezenty przynosi Mikołaj, Aniołek czy może Gwiazdor. Powtarza się co roku, i angażuje kolejne pokolenia. Myślę, że takie rozmowy odbywają się przy wielu stołach w Polsce. Bo większość rodzin była przecież rzucana przez historię od Lwowa po Ziemie Odzyskane, od Rzeszowa do Poznania, Gdańska, Bydgoszczy… A więc i Gwiazdor, i Aniołek, i Mikołaj, mają przy tych stołach swoją szansę.

Jest też co roku nieśmiertelna dyskusja o tym, czy Krzysztof Krawczyk potrafi śpiewać kolędy, czy też raczej powinien ograniczyć się do „Parostatku”, a kolędy zostawić zespołom takim jak Śląsk czy Mazowsze.

I wreszcie – to już historia najnowsza mojej rodziny – jest Kevin… sam w domu, i sam w Nowym Jorku… Dzielny chłopiec, który zawsze rozśmiesza nas tak samo. A późny wieczorem, oczywiście, równie dzielny Bruce Willis i „Szklana pułapka”. Oraz mój osobisty faworyt, film bez którego nie ma dla mnie Świąt, czyli „To właśnie miłość”. Zaczynam płakać już na napisach początkowych. A więc zwykle nie oglądam go w Wigilię, ale tuż przed Świętami, albo tuż po nich, kiedy mogę posiedzieć spokojnie sama i powzruszać się do woli!

Są też książki, rzecz jasna… Zawsze znajdujemy je pod choinką, a Święta to dla mnie czas, gdy wreszcie mogę bez pośpiechu usiąść i poczytać. A także popisać listy, i poukładać rodzinnie puzzle… Ale książki są najważniejsze! Lubię ten moment, gdy kończy się Wigilia, wszędzie leżą podarte papiery po prezentach, goście znikają, a ja mogę spokojnie usiąść pod kocem i poczytać. Czasami odkładam miesiącami jakąś książkę, na którą mam wielką ochotę, np. nową powieść ukochanego pisarza. Czekam, bo chcę mieć taką świąteczną ucztę i przeczytać ją od deski do deski właśnie w Boże Narodzenie. Czasami wracam w Święta do ukochanej powieści sprzed lat, robiąc sobie taki mały prezent z ponownego obcowania z nią w tym szczególnym czasie. A czasami czytam coś niemal przypadkowo, i okazuje się, że zakochuję się w tej książce. Rok temu w Wigilię wieczorem zaczęłam czytać „Zbuki” Nataszy Sochy… Książkę, której właściwie nie można już nigdzie kupić… Wzięłam ją do ręki tylko dlatego, że byłam ciekawa, jak pisze ta zabawna, inteligentna dziewczyna, którą poznałam na targach książki. I, o matko, co za niespodzianka! Zwariowana historia w stylu Borisa Viana sprawiła, że mój śmiech obudził rodzinę o pierwszej w nocy. Śmiałam się do łez. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zaprzyjaźnię się z Nataszą… ale już to przeczuwałam, bo skoro ktoś pisze takie odlotowe, szalone książki, to musi być fantastyczny. To był mój gwiazdkowy prezent od losu. Ciekawe, jaki mnie czeka w tym roku?

No i jeszcze moje ukochane świąteczne płyty. Na co dzień nie słucham muzyki. Jestem uzależniona od informacji. Mam włączone na stałe radio TOK FM, a w telewizorze domyślnie TVN24. Ale przed Świętami odkurzam świąteczną składankę z serialu „Ally McBeal”, i dwie płyty radiowej Trójki, z „Karpiami” z kolejnych lat. Co roku czekam też na premierę nowego „Karpia” w radio jak na rozdanie Oskarów. To właśnie po wysłuchaniu najnowszego, świeżutkiego „Karpia” sezon świąteczny uważam za otwarty. I mogę włączyć tę piosenkę na cały regulator, i zabrać się za wałkowanie pierniczków…

Liliana Fabisińska


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz