We współpracy z Michaliną Kłosińską-Moeda oraz Wydawnictwem Replika zaprosiłam czytelników bloga do udziału w konkursie. Zaproponowałam Wam, abyście to Wy postawili autorkę w ogniu pytań. Okazało się, iż rasowi z Was dziennikarze! Zapraszam do lektury wywiadu, który powstał dzięki czytelnikom. A na sam koniec najważniejsze - rozwiązanie konkursu!
Dlaczego zdecydowała się Pani pisać? To piękne, ale trudne.
Pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej… że tak sparafrazuję słowa znanej piosenki. A znalezienie czytelnika jest łatwiejsze niż trafienie do słuchacza. Można prezentować swoje utwory na którymś z licznych portali literackich, można rozprowadzać je w formie e-booków, można wreszcie spróbować szczęścia w mniej lub bardziej tradycyjnym wydawnictwie. Już w podstawówce dostawałam sygnały, że piszę trochę lepiej niż gorzej, więc w końcu sama w to uwierzyłam. No i stukam w klawiaturę, co jednocześnie daje mi odskocznię od codzienności i, paradoksalnie, jakiś ułamek środków potrzebnych, by tę codzienność podtrzymywać.
Czytając wywiad z Panią wywnioskowałam, że pisze Pani z potrzeby serca. Czy był taki moment (np. na spotkaniach autorskich albo w gronie rodzinnym), że przepełniona dumą i świadomością docenienia przez czytelników powiedziała sobie Pani: „Jestem dobra w tym, co robię!”?
Powtórzę: piszę zarówno z potrzeby serca, jak i kieszeni. Owszem, miewam momenty samouwielbienia, gdy, po dłuższym czasie, przeglądam wyrywkowo własne książki i stwierdzam, że dana sytuacja czy dowcip wciąż mnie śmieszą, ale natychmiast zostaję sprowadzona na ziemię przez świadomość, że bez odbiorcy autor praktycznie nie istnieje. A reakcje moich czytelników na szczęście są różne. Nie ukrywam, że chciałabym kiedyś dorównać popularnością najbardziej znanym polskim pisarkom, ale nic na siłę. Jeżeli czytelnicy nie stwierdzą gremialnie, że MK-M jest dobra w tym, co robi, żadna ilość samouwielbienia nie zmusi mnie, żebym produkowała kolejne „moedy”.
Hanna Krall mówi, że pisze się z myślą o jednym konkretnym czytelniku. (…) Jak jest w Pani przypadku – czy pisze Pani mając w głowie konkretnego odbiorcę – „słuchacza” pisanych opowieści?
Ach, ten kochany przez wydawców „target”! Nie cierpię tego słowa i nie cierpię określać grupy docelowej swoich książek. Piszę intuicyjnie i trochę po omacku. Założenie jest takie: mam dostarczyć czytelnikowi lekką komedię romantyczną, w myśl dewizy „klient nasz pan”. Jednocześnie pozostaję wierna własnym gustom czytelniczym, na przykład, skoro jestem znudzona wszechobecnym seksem, moi bohaterowie mogą o seksie myśleć na okrągło albo nawet oddawać mu się z zapamiętaniem, ale ja tego nie opiszę. Przynajmniej nie w „moedach”. A zatem wygląda na to, że wciąż piszę przede wszystkim „pod siebie”. Wynika to z tego, że jeszcze nigdy nie miałam okazji stanąć twarzą w twarz ze swoimi czytelnikami. Mam nadzieję, że kiedyś to się zmieni, bo czym innym są recenzje i, często anonimowe, opinie na LubimyCzytać, a czym innym kontakt z żywym człowiekiem. Myślę, że da się wypracować kompromis między oczekiwaniami takich ukonkretnionych czytelników a moimi „potrzebami serca”.
Jak ustosunkuje się Pani do opinii, że Pani książki są „harlequinowate”. Czy to ujma, czy walor? (…) Ciekawi mnie, jak autor reaguje na krytykę swojej twórczości.
Nie mam pojęcia, czy „harlequinowatość” moich książek to zarzut czy pochwała, z tej prostej przyczyny, że nigdy nie czytałam rasowego harlequina. Wymyśliłam dla swoich książek pewien schemat (mniej lub bardziej zwariowana komedia romantyczna) dlatego że ludzie lubią – mam nadzieję – czytać o miłości, a ja lubię o niej pisać. Jeżeli obowiązkowy happy end i pewna przewidywalność fabuły automatycznie plasują „moedy” na półce z „harlequinami”, niech i tak będzie. Dodam tylko, że w „moedach” oprócz pary zakochanych zawsze musi się też pojawić jakiś senior. Starsze osoby są niezwykle wdzięcznymi bohaterami. Nie dość, że mają zazwyczaj ciekawą historię, to jeszcze mogę sobie za ich pośrednictwem pozrzędzić na to i owo, jeśli najdzie mnie taka ochota.
A jak autor reaguje na krytykę swojej twórczości? Podejrzewam, że podobnie jak szewc, do którego przychodzi klientka z pretensjami, że te śliczne czółenka okazały się strasznie niewygodne. Przeprasza, ale po cichu myśli sobie, że na takie giry powinno się zakładać wyłącznie chodaki. Natomiast jeśli reklamacja dotyczy podłej gatunkowo skóry lub odpadających po dwóch krokach obcasów, powinien bezwzględnie ją uznać. Niestety, w przeciwieństwie do szewca, nie mogę naprawić książki, która już się ukazała, a jedynie uwzględnić uwagi czytelników przy pisaniu kolejnej powieści. Dlatego bardzo lubię recenzje, w których wytyka mi się konkretne błędy.
Czy przy pisaniu książki ma Pani wszystko poukładane w głowie i przelewa myśli na papier (bądź na klawiaturę), czy pisze Pani a następnie wprowadza miliony poprawek?
Po pierwsze zdradzę, że używam wyłącznie komputera. Nie umiem pisać odręcznie, a przez skąpstwo i świadomość ekologiczną nigdy nie drukuję swoich powieści. Na papierze widzę je po raz pierwszy już w formie gotowej książki. Waldemar Łysiak ma do takich autorów odpowiedni stosunek i… cóż, sporo racji.
Nim zacznę stukać w klawiaturę, mam ogólny pomysł na książkę: fabułę, miejsce akcji i bohaterów, ale nie byłabym w stanie napisać szczegółowego konspektu. Dlatego tak naprawdę nie wiem, dokąd się zapędzę w ramach ogólnego zamysłu. Niekiedy sama sobie się dziwię po przeczytaniu danego fragmentu, ale przeważnie nie wprowadzam zmian w treści, no, chyba że na życzenie wydawnictwa. Jeżeli zaś chodzi o poprawki czysto językowe, staram się dbać o styl na bieżąco i wyłapywać wszelkie powtórzenia, rymy lub aliteracje, gdy tylko się pojawią.
Czy w swoich książkach opisuje Pani własne życie, czy raczej historie całkiem wymyślone… może wymarzone?
Oczywiście, że pisząc, czerpię z własnego życia. Nie tworzę przecież fantastyki. Ale dotyczy to raczej miejsc niż zdarzeń, ogólnych obserwacji niż konkretnych osób. Wątek celebrycki z Kota… powstał w okresie, gdy, zmęczona intensywnymi weekendami, zalegałam przed telewizorem w niedzielne wieczory. Najpierw leciał któryś z kolei sezon popularnego serialu, a potem program plotkarski. No i skrzętnie to wykorzystałam. Wykorzystuję również fragmenty czyichś historii, podsłuchanych rozmów, wygląd przypadkowo spotkanej osoby, nigdy jednak żywcem i w całości. Zawsze wszystko przetwarzam po swojemu.
Teraz obmyślam „moedę”, w której dam upust własnemu sentymentowi do wczasów FWP, z wieczorkami zapoznawczymi i kaowcem, ale nie będą to moje przygody, bo w tamtym okresie byłam dzieckiem. Przypiszę swoją nostalgię obowiązkowym staruszkom.
Czy w Pani życiu był choć jeden dzień, w którym by Pani stwierdziła, że mi się po prostu nie chce i zrezygnowała z dalszego pisania?
Chyba każdy autor ma takie dni, w które komputer przejawia silne właściwości odpychające. Niestety, skoro piszę nie tylko z potrzeby serca, staram się nie ulegać własnemu – ogromnemu zresztą – lenistwu. Dopóki są chętni (wydawcy i czytelnicy) na kolejne „moedy”, nie daję sobie prawa do „niechceniamisię”.
Jak się Pani przygotowała do pisania książki osadzonej w takim egzotycznym miejscu? Jak zbierała Pani informacje o tym kraju?
Sprostuję od razu – akcja Kochaj i jedz, Brazyliszku jest osadzona w fikcyjnej wsi niedaleko Świebodzina. Kto jednak spojrzy na mapę tych okolic i sprawdzi nazwy miejscowości położonych na wschód od drogi S3, zrozumie, dlaczego nazwałam ją Nocznikiem.
Jeżeli chodzi o Brazylię, wiedzę na jej temat nabywałam latami przez osmozę. Teraz po prostu nie zawahałam się jej użyć, zwietrzywszy mundialową koniunkturę. A ponieważ główni nauczyciele brazylijskiej kultury zdążyli zniknąć z mojego życia, w razie wątpliwości musiałam prosić o konsultacje ciocię Wiki, wujka Google i kilku innych „krewnych”.
Tytuł Pani książki kojarzy mi się z powieścią Elizabeth Gilbert "Jedz, módl się, kochaj". Czy pisząc swoją powieść, wzorowała się Pani na jej twórczości?
Niestety nie poznałam dogłębnie twórczości pani Gilbert. Tytuł oczywiście kojarzę, dlatego pozwoliłam sobie na tę aluzję przy nazywaniu trzeciej „moedy”. Lubię wszelkie przebieranki, skojarzenia i puszczanie do czytelnika wypacykowanego oka zza odpustowego wachlarza, ale o tym poniżej.
Regularnie zaglądam na Zagadki Michatki na FB. Skąd u Pani zamiłowanie do zagadek i skąd czerpie Pani na nie tyle pomysłów?
Nic tak nie usprawnia umysłu jak wszelkiej maści łamigłówki, rebusy i krzyżówki. Kiedy zabrakło moich ukochanych jolek w „Wyborczej”, zajęłam się układaniem własnych. Kto wie, może kiedyś je opublikuję. A zamiłowanie do lingwistycznych wygibasów wzięło mi się chyba z nauki języków obcych. Wtedy zaczęłam patrzeć na polskie słowa z pewnego dystansu i zobaczyłam na przykład, że taka literatura to wisiorek w kształcie litery dyndający na szyi wymarłego zwierza. Niestety pomysły stopniowo zaczynają mi się wyczerpywać. Jeszcze przegrzebuję słowniki w poszukiwaniu interesujących okazów, ale chyba w rocznicę powstania Zagadek Michatki przyjdzie mi je zamknąć. Tym bardziej więc, póki jeszcze hulają, zapraszam do wspólnej zabawy.
Dziękuję wszystkim za udział w tworzeniu tego wywiadu. Pozdrawiam serdecznie!
Książki "Kochaj i jedz, Brazyliszku" otrzymują: Edyta Chmura oraz Aniela Muszalska. Gratulacje!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz