Dzisiaj do pełnych magii, wyjątkowych wspomnień zaprosiłam Annę Klejzerowicz, autorkę m.in. powieści "Czarownica", "List z powstania", "Sąd ostateczny" i "Cień gejszy".
Jakie znaczenie dla autorki mają Święta Bożego Narodzenia?
Co pamięta z dzieciństwa?
I jak obchodzi ten czas obecnie?
Święta Bożego Narodzenia to… magia. Taka rodzinna, domowa. Za
czasów mojego dzieciństwa była to magia pełna zapachów, tajemniczych szeptów, gorączkowej
krzątaniny. Wielka choinka wystrojona niczym królewna z bajki, śnieg sypiący za
oknem, listy pisane do św. Mikołaja – obowiązkowo zielonym atramentem! Dźwięki
ludowych kolęd: z płyty, z radia. Telewizji się u nas w święta nie włączało. Ale
zapachy pamiętam przede wszystkim: pierników, prawdziwej czekolady, orzechów i
pomarańczy. Potem wigilijna kolacja: te barszcze – grzybowy i czerwony, z
uszkami, nie kupionymi, tylko lepionymi przez Babcię z pomocą całej rodziny już
kilka dni wcześniej. Kapusta z grzybami, kompot z wędzonych śliwek, rybki
przyrządzane na najrozmaitsze sposoby – specjalność Taty marynarza, jego
kulinarna tajemnica. Do dziś polskie potrawy wigilijne uważam za najwspanialsze
na świecie. Ale wtedy… przy stole ledwie mogłam usiedzieć. Bo przecież pod
choinką czekało już mnóstwo pięknie opakowanych w kolorową bibułkę prezentów!
Wiadomo było, że przyniósł je Mikołaj, rumiany dziadek z białą brodą –
próbowaliśmy go przecież podejrzeć, podsłuchać… przyłapać choć raz na „gorącym
uczynku”. Jednak nigdy nam się to nie udało. Zawsze tak się jakoś wślizgnął
sekretnym sposobem, że umknął naszej uwadze. Ale paczki przecież były, zjawiały
się pod choinką nie wiadomo kiedy: widomy znak, że święty darczyńca naprawdę
istnieje…
Wśród tych prezentów obowiązkowo musiała znaleźć się
książka. Zabawki, owszem, jakieś lalki, misie, płyty z bajkami, słodycze. Ale
najważniejsza była książka. Bez niej nie byłoby świąt. Do dziś większość z nich
zachowałam: „Baśnie” Andersena w kultowym wydaniu z ilustracjami Szancera, „Akademia
Pana Kleksa”, „Pinokio”, „Dziadek do orzechów”... z odręcznym napisem (zielonym
atramentem!): ANUSZCE OD ŚWIĘTEGO
MIKOŁAJA. Dopiero wiele lat później zorientowałam się, że to pismo Mamy.
A potem, nocą, gdy już pierwsze emocje opadły, głośne
czytanie w łóżku. Najpierw czytał nam ktoś z dorosłych, niby na dobranoc, potem
już sami czytaliśmy – a choćby przy latarce, ukrytej pod kołdrą… do świtu.
Z upływem lat nasze święta zmieniały swój rodzinny charakter
na… jeszcze bardziej rodzinny. Rodzina się poszerzyła: ja wyszłam za mąż, brat
się ożenił. Każde z naszych współmałżonków przyprowadzało teraz własnych
bliskich krewnych. Przy wigilijnym stole zrobiło się tłoczno i gwarno. Ale magiczna
atmosfera pozostała. Już wprawdzie nie śledziliśmy świętego Mikołaja, jednak on
i tak zawsze był razem z nami. Obecny niewidzialny Dobry Duch. Z tego okresu
zapamiętałam głównie… zapach wody kolońskiej mojego Ojca. Może dlatego, że
teraz tak bardzo go brakuje.
Dziś pozostało nas już niewielkie grono. Część bliskich
odeszła tam, gdzie Mikołaj także ma swoje królestwo. Przybyło za to młode
pokolenie: ukochana bratanica Magda. I zwierzaki, Szczególnie odkąd
zamieszkaliśmy na wsi – czworonogi zawsze są razem z nami. I mówią do nas.
Każdego dnia, nie tylko w wigilijną noc.
Przysłowiowe ocieplenie klimatyczne zabrało nam w święta
śnieg. Mikołaj przylatuje teraz bardziej z Ameryki niż z niezidentyfikowanej
czarodziejskiej krainy, zawieszonej gdzieś w czasoprzestrzeni.
Ale co tam! Magia wciąż żyje w naszych sercach.
Anna Klejzerowicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz