środa, 30 kwietnia 2014

Przedpremierowa recenzja: Michalina Kłosińska-Moeda "Kochaj i jedz, Brazyliszku"




Tegoroczny Mundial rozpocznie się w Brazylii 12 czerwca, tymczasem Wydawnictwo Replika dzień wcześniej odda w ręce czytelniczek powieść, jaka umili czas paniom, które za piłką nożną raczej nie przepadają, podczas gdy ich mężowie z zapartym tchem będą śledzić sytuację na południowoamerykańskich stadionach. Aby jednak nie rozminąć się zbytnio podczas dzielenia się wrażeniami, Replika zadbała o jeden wspólny mianownik - Brazylię.

Rzecz dzieje się w Noczniku, małej wiosce oddalonej kilka kilometrów od miasta, o którym jakiś czas temu było w Polsce - Świebodzinie. Dwudziestoletnia Edyta pracuje jako kelnerka w barze i po cichu marzy o tym, iż na jej drodze pojawi się przystojny Latynos. Bo Edyta jest zafascynowana kulturą Brazylii. Tak bardzo, że nie zauważa zakochanego w niej, uczynnego, aczkolwiek prostego i skromnego chłopaka z sąsiedztwa, Piotrka. 

Ku zaskoczeniu Edyty, okazuje się, że syn jej szefa związał się z Brazylijką. Kiedy młody Rafał Tokarz przyjeżdża ze swoją ukochaną do Nocznika by wziąć ślub w rodzinnej wiosce, Edyta szybko zaprzyjaźnia się z Edwiges. Wieś przeżywa prawdziwy najazd Brazylijczyków, a dwudziestolatka jest w siódmym niebie. Poznaje Marka, który ma swoje korzenie w Ameryce Południowej i szybko nawiązuje się między nimi nić sympatii. W tym samym czasie w Noczniku pojawia się César, kuzyn panny młodej, prosto z gorącej Brazylii. Mężczyzna jest ucieleśnieniem wszystkich marzeń Edyty, a na dodatek wykazuje spore zainteresowanie jej osobą. Nocznik za sprawą obecności Brazylijczyków zmienia się w ośrodek rekreacyjno-turystyczny. Jak w nowej rzeczywistości odnajdzie się Edyta? Czy César okaże się stereotypowym Latynosem czy może pomiędzy nim a dziewczyną zrodzi się prawdziwe, wierne uczucie? A może Edyta wybierze Marka? I jak w tym wszystkim odnajdzie się zakochany w kobiecie Piotrek?

Po książkę sięgnęłam z pełną świadomością jej przewidywalności, więc niesprawiedliwością byłoby teraz na tę cechę narzekać. "Kochaj i jedz, Brazyliszku" to lekka, łatwa w odbiorze i odprężająca powieść kobieca. Ma na celu przede wszystkim oderwać czytelniczkę od rzeczywistości, rozluźnić i przenieść do nieskomplikowanego, przyjemnego świata bohaterów. To wymarzona lektura na urlop! Jestem pewna, iż znajdzie wiele zwolenniczek, w czym nie zaszkodzi jej prostota i przewidywalność. Michalina Kłosińska-Moeda regularnie już wydaje w Replice swoje lekkie, kobiece, niezłożone powieści i zdążyła zgromadzić grono wielbicielek swojej rozrywkowej twórczości. Tą książką z pewnością nie rozczaruje entuzjastów swojej twórczości. "Kochaj i jedz, Brazyliszku" to idealna lektura dla kobiet, które od literatury wymagają przede wszystkim relaksu. Wysokiej kultury tutaj nie uświadczymy, jednakże przyjemnie jest czasem odpocząć przy niewymagającej lekturze.

Niewątpliwym atutem "Kochaj i jedz, Brazyliszku" jest obecność wątków pobocznych, takich jak funckjonowanie w wielonarodowym związku małżeńskim, zderzenie dwóch wydawałoby się zupełnie obcych kultur w małym Noczniku. Książka obrazuje życie małej miejscowości, zależności jej mieszkańców, nie pomijając aspektu plotki, którą żyją miejscowi. Sam wątek miłosny został wzbogacony, przez co powieść traci pozory monotonności, której nadaje historii Edyta i jej perypetie miłosne. 

No właśnie.. Edyta. Główna bohaterka jest zarazem największą wadą powieści. Bezpłciowa, byle jaka, nagminnie powtarzająca to swoje "jaa-cie". Czy autorka naprawdę wierzy, że dwudziestoletnie dziewczyny jako okrzyk zdziwienia wydają z siebie "jaa-cie"? Nie podważam wartości tej postaci, dawno nie spotkałam się w twórczości z dziewicą w jej wieku, wszechobecny seks raczej nie wpływa korzystnie na taki wizerunek kobiety w literaturze, ale ona przy tym jest tak pretensjonalna, tak nudna i irytująca, że psuje swoją osobą całą historię. Będąc przy temacie seksu, bardzo dobrze, że tego tematu tutaj nie ma. Ile można? I naprawdę, podoba mi się sam pomysł na doniosłość i znaczenie faktu bycia dziewicą dla bohaterki, ale litości.. Edyta jest tak nijaka, że jej cnotliwość i "tak, będę z tobą chodzić" nie dodają tej postaci animuszu.

Nie rozumiem też zamysłu autorki na spolszczenie imienia Brazylijki. Dziewczyna ma na imię Edwiges i tak powinna być nazywa! Tymczasem Kłosińska-Moeda robi z niej "Jadzię", czym strzela sobie w kolano. Jak bohaterka ma być autentyczna, skoro pochodzi z Ameryki Południowej i jednocześnie jest Jadwigą? Zakrawa mi to pod śmieszność, a autorka powieści nie chciała chyba uzyskać takiego efektu. Cały czas głowię się i troję, co to miało znaczyć.. Czy chciała dodać postaci trochę, hm, swojskości? Wyszło nie za ciekawie.

Pomimo tych dwóch poważnych błędów, powieść Michaliny Kłosińska-Meoda czytało mi się łatwo, szybko i przyjemnie. Ot, miła i niezobowiązująca lektura. Kiedy wasi mężowie odpłyną przed telewizorami w świat piłkarskich emocji, skorzystajcie z zaproszenia Michaliny Kłosińska-Meoda i przenieście się do małej miejscowości, która zacznie bić w rytm brazylijskiej samby.



Dziękuję Wydawnictwu Replika za przedpremierowe udostępnienie egzemplarza powieści!



Michalina Kłosińska-Moeda "Kochaj i jedz, Brazyliszku"
Wydawnictwo Replika, 2014
data premiery: 11.06.2014

wtorek, 29 kwietnia 2014

Dezaktywacja hejtera, czyli o histo(e)riach rodzinnych w wydaniu Izabeli Pietrzyk

Izabela Pietrzyk Histerie rodzinne,
Wyd. Prószyński i S-ka


Z rodziną podobno najlepiej wychodzi się na zdjęciach, głosi stare, polskie przysłowie. Grono ludzi spokrewnionych albo spowinowaconych ze sobą poprzez małżeństwo jest wszak podstawową komórką społeczną, jak utarło się za czasów PRL-u. Wszyscy tu zebrani chyba przyznają mi rację, gdy posunę się do stwierdzenia, iż ile rodzin, tyle jej modeli, chociaż możemy śmiało mówić o specyficznym wzorcu "polskiej rodziny".

I właśnie taką polską rodzinę poznajemy na kartach najnowszej powieści Izabeli Pietrzyk pod wiele mówiącym tytułem "Histerie rodzinne". Główna bohaterka, niespełna czterdziestoletnia kobieta po latach poniżeń, niezliczonej ilości siniaków i najgorszych wyzwisk w końcu decyduje się odejść od Pawła, z którym spędziła prawie dekadę. Podczas związku z mężczyzną na jego życzenie zerwała kontakty z całą rodziną i przyjaciółmi, została zamknięta przez oprawcę w koszmarze czterech ścian, gdzie cierpliwie czekała latami na to, aż on się w końcu zmieni.. Wszak po każdej awanturze żałował, kupował drogie prezenty, przepraszał! To dawało Wiktorii nadzieję. Nadzieję, którą żywiła się długimi miesiącami.

Z odsieczą przychodzi jej siostra Amelia, z którą nie rozmawiała od lat. Wiktoria przekonuje się, że nadal może liczyć na swoją rodzinę. Wprowadza się do rodzinnego domu, który niegdyś przepisał na córki Bernard, wpędzając tym swego szwagra w konsternację.. Nieźle to sobie ojczulek wymyślił, Sławek wyremontuje hawirę, wypieści, a prawnie żaden metr kwadratowy nie będzie do niego należał! No cóż, na razie Sławek dopiero co wypłynął na morze i wróci za kilka miesięcy. O to, że przyjdzie mu mieszkać pod jednym dachem z Wiktorią, z którą żywią do siebie wzajemną niechęć, siostrom przyjdzie martwić się później. Na razie Amelia woli utrzymać zmiany, jakie zaszły w życiu rodziny, w tajemnicy przed mężem. Wiktoria sprowadza się do domu, gdzie przyjdzie jej zmierzyć się nie tylko z widmem szwagra powracającego z dalekiej wyprawy, ale i mieszkaniu w czterech ścianach z formalnie dorosłymi, ale w praktyce jeszcze niedojrzałymi dziećmi swojej siostry. Dwudziestojednoletni Mirek i osiemnastoletnia Emilka, która posługuje się początkowo niezrozumiałym dla Wiktorii językiem, przysporzą matce i ciotce wielu zmartwień. W końcu jednak Wiktoria dowie się, co znaczy "dezaktywacja hejtera" i wraz z siostrą poznają odpowiedź na pytanie: czy Mirek jest gejem?



"Czemu ja nie mogę mieć rodziny jak z serialu? Mogłabym trafić 
na jakiegoś spolegliwego chłopa, rozsądną siostrę 
i dzieci ułożone jak owczarki niemieckie po policyjnym szkoleniu.
No, mogłabym? Mogła! A tymczasem co? Sprzedałeś mi wszystkowiedzącego
Sławka, maltretowaną Wiktorię, rozwydrzoną córkę i 
cynicznego syna. W Trójcy Jedyny! Ja nie wymagam, żeby wszyscy
byli idealni! Ale żeby wszyscy byli popieprzeni, to już lekka przesada..."


"Histerie rodzinne" to dramat w krzywym zwierciadle. Wysoki poziom humoru utrzymuje się przez cały czas trwania powieści, co szczerze mnie zaskoczyło. Książka liczy sobie aż 640 stron, spodziewałam się, iż po jakimś czasie komizm się zatraci, gdyż trudno przez tak długi okres bawić słowem. Nic bardziej mylnego! Autorka imponuje zróżnicowanym poczuciem humoru, otrzymujemy zarówno żarty sytuacyjne, jak i śmieszność poszczególnych postaci. Pietrzyk wyśmiewa różnice pokoleniowe, ze sposobu mówienia współczesnej młodzieży czyni udany dowcip, a ośrodkiem tego żartu jest Emilka. Postać przeurocza tak na marginesie, której po prostu nie da się nie pokochać! Gruba warstwa podkładu, wysokie szpilki i różowe tipsy nastolatki wydają się być początkowo powodem, aby nie zapałać sympatią do dziewczyny. Autorka zrywa ze schematem krnąbrnej, plastykowej i głupiej dziewuchy z dobrego domu. Emilka pod swymi emblematami skrywa swoje prawdziwe "ja", które przyczyniło się do tego, iż jednomyślnie ogłaszam nastolatkę moją ulubioną postacią powieści.

Nie zapominajmy o tej drugiej stronie określenia "dramat w krzywym zwierciadle". Są takie momenty, gdy śmiech grzęźnie w gardle.. Bo pod przykrywką komiczności, autorka podejmuje się trudnych tematów. Pisze o inteligentnych, wartościowych kobietach, które wpadły w pułapkę patologicznego związku i padły ofiarami tyranów. Zrywa ze stereotypem podpitego, prostego mężczyzny, który znęca się nad swoją kobietą. Pokazuje, jak łatwo można stać się więźniem własnego domu i jak wiele potrzeba siły i determinacji, aby wyrwać się z tego domu. Izabela Pietrzyk traktuje o związkach, nie tylko tych damsko-męskich, ale najogólniej: międzyludzkich. Opisuje poszczególne relacje, wyciąga na wierzch tajemnice swoich bohaterów i celnie obnaża ich słabości. Wiktorii przyjdzie usystematyzować hierarchię wartości, zdecydować, kto rzeczywiście jest ważny w jej życiu, a kto tylko dodaje jej codzienności toksyn.

"Histerie rodzinne" to nie taka lekka, jakby się mogło wydawać, powieść kobieca. Bohaterowie mogą mieszkać za ścianą, są tak prawdziwi i ludzcy, że nie zdziwiłabym się, gdybym spotkała Wiktorię, Amelię czy Emilkę za rogiem, minęła na ulicy czy na zakupach.. Wysoki poziom humoru utrzymuje się przez cały czas trwania opowieści, jednak autorka dawkuje nam go w mądry sposób. Komizm nie zagłusza przesłania, jakie niesie za sobą książka. Myślę, że to interesujący sposób na spędzenie majówki! ;-)



Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie recenzyjnego egzemplarza powieści!



Izabela Pietrzyk "Histerie rodzinne"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2014
data premiery: 29.04.2014
ilość stron: 640

niedziela, 27 kwietnia 2014

Marta Łysek "Na uwięzi" [Recenzja]




Powieść polityczna zdaje się być pominięta na polskim rynku wydawniczym. Na świecie znana od lat, a do jej najwybitniejszych tytułów zaliczamy chociażby "Podróże Guliwera" z 1726 roku czy "Kandyda" datowanego na 1759 roku. W Polsce Prus i Żeromski nieco romansowali z kategorią political fiction, a w ramach tego romansu powstały takie dzieła, jak "Faraon" czy "Przedwiośnie".

W ostatnich latach trudno o powieść polityczną, a co dopiero dobrą powieść polityczną. Moje wymagania o dziwo zaspokoił w 2012 roku Tomasz Sekielski i jego "Sejf". Kiedy przeglądając zapowiedzi, natrafiłam na propozycję Wydawnictwa Zysk i S-ka pod tytułem "Na uwięzi", wiedziałam, iż jest to pozycja, której nie mogę pominąć. Książka autorstwa Marty Łysek wciągnęła mnie w swój świat bardzo szybko i gwałtownie. Nie czując upływającego czasu, przeczytałam 430-stronicową publikację praktycznie w jeden dzień.

Kobieta o poglądach proaborcyjnych, głęboko zakorzeniona w środowisku feministycznym, posłanka lewicowej partii, żona wpływowego biznesmena. Sylwia Golczyńska. Mężczyzna pochodzący z konserwatywnej krakowskiej rodziny, praktykujący katolik, poseł z prawej strony sceny politycznej, pracujący nad ustawą antyaborcyjną. Marcin Sawicki. I wielka polityka pomiędzy nimi. Spotykają się podczas debaty telewizyjnej na temat aborcji. Sylwia, najseksowniejsza kobieta w Sejmie, jest tylko pionkiem swojego męża i jego ojca. Tymczasem głośno wyrażane poglądy Marcina stają się niewygodne w kręgach bardzo ważnych i wpływowych ludzi. Postanawiając uciszyć posła.. Czy istnieje lepsza broń przeciwko młodemu politykowi niż jego całkowita kompromitacja?

Powieść Marty Łysek dotyka tematów trudnych i kontrowersyjnych. Główny męski bohater jest idealistą, wierzy, iż temu, co robi przyświeca słuszny cel. Jego przesłaniem jest przede wszystkim obrona życia nienarodzonego i w swoim postępowaniu kieruje się zasadami moralnymi. Autorka zbudowała ciekawy portret psychologiczny Marcina Sawickiego. W moim mniemaniu jest on o wiele bardziej barwną postacią aniżeli Sylwia, chociaż wydawałoby się, iż moje poglądy bardziej popchną mnie w stronę sympatii do Golczyńskiej. Wewnętrzny konflikt, jaki mężczyzna prowadzi sam ze sobą, jest intrygującym studium emocji i zachowań bohatera. Wychowany w duchu żelaznych zasad i wartości, musi zmierzyć się z twardymi regułami politycznego światka. Czy ocali swoje ideały czy może biernie podda się kanonom rzeczywistości, w jaką wkroczył?

Wydawca reklamuje książkę jako "sensacyjną powieść w konwencji political fiction". Obiecuje, iż w aferę będą zamieszani zarówno emerytowani wojskowi, osoby z ABW, WSI i CBA, jak i wpływowi dziennikarze. Po takiej zapowiedzi spodziewałam się wręcz walki na śmierć i życie.. Nie pomyliłam się. Wprawdzie ludzie, którym nie podoba się Sawicki nie bawią się, jak w innych powieściach sensacyjnych w ganianie za swoją ofiarą z bronią, lecz postanawiając zniszczyć jego reputacją tak, aby ten zamilkł. Gra toczy się o najwyższą stawkę, a najbardziej niebezpieczną bronią są uczucia. Autorka gra na emocjach swoim bohaterom, wystawia ich na liczne próby. Sprawdza, czy są pewni swego i swoich poglądów.

Jestem jak najbardziej na "tak". Marta Łysek napisała wysoce prawdopodobną, realistyczną opowieść osadzoną w klimatach III RP. Ukazuje zależności świata polityki i mediów, demonstrując rolę wpływowych ludzi, którzy pociągają za sznurki. "Na uwięzi" to mocna, momentami brutalna, czasem poruszająca historia o tym, jak zachować swoje poglądy w okrutnym świecie.

"Na uwięzi" to również ciekawy reaserch polskiej sceny politycznej. Wprawdzie postacie są fikcyjne, ale ich poglądy jak najbardziej prawdziwe. Wszelkie metody działań, kampanie, korelacje zdają się być prawdopodobne. Autorka obnaża wszystkie powiązania, relacje, jakie rządzą tym hermetycznym światem. Kontrowersyjne poglądy na tematy takie jak aborcja, feminizm, transwestytyzm, homoseksualizm tylko dodają całości smaczku.


Dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie recenzyjnego egzemplarza powieści!

Marta Łysek "Na uwięzi"
Wyd. Zysk i S-ka
ilość stron: 430
data premiery: 14.04.2014

piątek, 25 kwietnia 2014

Na razie autor, może kiedyś pisarz. Rozmowa z Joanną Szwechłowicz

Autorka zadebiutowała "powieścią flirtującą z gatunkiem retro", jak określił "Tajemnicę szkoły dla panien" wydawca. Na co dzień Joanna Szwechłowicz wykłada na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego i prowadzi badania na temat amatorskiej krytyki literackiej, czyli mówiąc prostym językiem - blogów recenzenckich. Postanowiłam porozmawiać z kobietą, która jak sama przyznaje na swoim profilu na Facebooku "na razie jest autorem, może kiedyś pisarzem" oraz zapytać, kiedy zostanie pisarzem i czy uważa, że kobieta wyzwolona jest przyczyną tragizmu mężczyzny. Tak w temacie jedwabnych pończoch, które coraz śmielej zakładają bohaterki "Tajemnicy szkoły dla panien".



Pani Joanno, bardzo dziękuję, ze zgodziła się Pani na wywiad. Zaintrygowała mnie kategoria, a raczej opis Pani strony na Facebooku: „na razie autor, może kiedyś pisarz”. Kiedy autor staje się pisarzem?

Myślę, że cezurą może być dopiero druga książka. Autorów jednej, przeczytanej przez kolegów z pracy i rodzinę, jest w dzisiejszych czasach chyba zbyt wielu, by nazywać ich "pisarzami". A i ta druga niekoniecznie musi być wyznacznikiem awansu do roli "pisarza", choć daje już pewne nadzieje.

Rozumiem, że Pani aspiruje do bycia pisarzem i możemy się spodziewać następnych powieści Pani autorstwa?

Nie jestem pewna, jak to się dokładnie potoczy, ale pracuję nad drugą książką i mam pomysł na kolejne. Gdyby jednak same dobre pomysły wystarczały, to świat pełen byłby doskonałych literatów. Tylko czytać nie byłoby komu. Ponieważ mam też równoległy żywot akademicki na polonistyce UW oraz inne zajęcia, nie jestem pewna, na ile wszystkie te aktywności da się pogodzić. Jednak pisać chciałabym dalej.
A jak na Pani autorski debiut zareagowali Pani studenci na polonistyce?


Kilka osób przyniosło mi książki do podpisu, więc nie udało się tej "tajemnicy" zachować w tajemnicy. Głosy były oczywiście pozytywne, choć myślę, że negatywnymi raczej nikt wolałby się nie dzielić: końcu trzeba dostać zaliczenie . Ale kilkoro znajomych z uczelni (nie studentów, a wykładowców oczywiście) pytało, czy komercyjnej powieści nie należałoby wydać pod pseudonimem. Jak Maciej Słomczyński w roli Joe Alexa. Ale ja nie jestem tłumaczem Szekspira, a skromną badaczką odbioru literatury w internecie, więc nie mam problemu z tą "podwójnością" roli.
J. Szwechłowicz "Tajemnica szkoły dla panien"
Wyd. Prószyński i S-ka

Fabuła „Tajemnicy szkoły dla panien” toczy się w czasach trudnych dla państwa polskiego, które niepodległość dopiero co odzyskało i nie za bardzo wie, co z tą niepodległością zrobić. Dlaczego zdecydowała się Pani umieścić bohaterów swojej pierwszej powieści w latach 20. XX wieku?

Bardzo lubię ten właśnie okres, przedstawiany często przez pryzmat kultury amerykańskiej jako wesoły czas big bandów i rozprężenia obyczajów, ale w gruncie rzeczy będący przecież jednym wielkim chaosem. Ideologicznym, ekonomicznym i politycznym. Lata dwudzieste w Wielkopolsce nie są często opisywane w literaturze - by nie rzec, że nie są opisywane prawie wcale - bo nie były specjalnie efektowne. Zamiast tańczyć charlestona, obywatele byłego zaboru pruskiego raczej żmudnie odbudowywali instytucje państwowe, jednocześnie mając duży problem z tym, że rządzić nimi będzie Warszawa, kojarzona z niezbyt rozwiniętą Kongresówką i niesympatycznym dla wielu Piłsudskim. Często się o tym zapomina, bo Historia pisana jest z perspektywy Warszawy. A historie były przecież różne.

To również czasy rodzącego się poczucia wyzwolenia pośród kobiet, czasy jedwabnych pończoch.. Świadome swojej seksualności panie kontra konserwatywne mężatki, gotowe popędzić nierządnice gdzie pieprz rośnie, a wszystko to w tle powieści z mocno zaakcentowanym wątkiem kryminalnym. Uważa Pani, że kobieta wyzwolona może być przyczyną tragizmu mężczyzny?

Uważam, że w  większości przypadków mężczyźni to autorzy swych własnych tragizmów. Rola kobiet w tej materii wydaje mi się demonizowana. To oczywiście "wina" literatury, że kobieta nawet nie wyzwolona, a tylko świadoma siebie, jest w naszej kulturze pokazywana jako źródło nieszczęść wszelakich. Ale literaturę przez wieki tworzyli prawie wyłącznie mężczyźni.

„Tajemnica szkoły dla panien” to wielowątkowa powieść, ile opinii, tyle analiz, często zupełnie skrajnych. Niektórzy twierdzą, że to kryminał, inni – że raczej powieść obyczajowa osadzona w przeszłości. A jak Pani scharakteryzowałaby swoją książkę?

Też zauważyłam zróżnicowanie wniosków i bardzo jestem z niego zadowolona, bo dzięki temu książka "żyje" i zaskakująco - przynajmniej dla mnie - dużo się o niej mówi. Choć to przecież debiut. A sama powiedziałabym, że to powieść obyczajowa w stylu retro z wątkiem kryminalnym i elementami literackiej zabawy... zbyt skomplikowane? Czyli będę musiała stworzyć swoją nazwę gatunkową.

Wydawca z kolei promuje książkę jako „powieść flirtująca z gatunkiem kryminału retro”. Lubi Pani tak flirtować z różnymi gatunkami?

Cóż, wydawcy tak mają, że potrzebują etykiet, by swój produkt sprzedać. Trudno czynić im z tego powodu zarzut. Przynajmniej, dopóki ów produkt rzeczywiście się sprzedaje . A teraz pracuję nad bardzo "kryminalnym kryminałem", nie będzie to w żadnym razie flirt z czymkolwiek. Tym bardziej, że głównym bohaterem (jednym z dwojga) jest ksiądz i flirtować nie powinien.

Podczas lektury wiele razy uśmiechałam się pod nosem, Pani doskonale operuje ironią, a powieść momentami bywa satyrą. To Pani pierwsza książka, dlatego bardzo ciekawi mnie owa kolejna powieść autorstwa Joanny Szwechłowicz. Czy ta kpina była zamierzonym działaniem, czy jest to po prostu cechą Pani stylu?

Obawiam się, że jest to moja cecha osobnicza, niezwiązana nawet z obraną konwencją. Początkowo chciałam z tym walczyć, ale chyba lepiej z takiej "słabości" zrobić siłę i element rozpoznawalnego stylu.

Po intensywnych poszukiwaniach wiem już, że żadne Mańkowice nie leżą pod Poznaniem, ewentualnie Wikipedia nic o nich nie wie. Czy istnieje jakiś pierwowzór Mańkowic?

Nie tylko Wikipedia, ale i wszelkie znane mi źródła. Istnieją Mańkowice, jednak w zupełnie innej części kraju. Ponieważ sama pochodzę z małej miejscowości w Wielkopolsce, to w nieunikniony sposób część jej cech przeniosłam na karty powieści. Ale, oczywiście, policja działa tam współcześnie lepiej, a bolszewiccy agenci omijają miasteczko szerokim łukiem. Tak mi się przynajmniej zdaje.

Rzeczywiście, znalazłam tylko Mańkowice w opolskim. Na kartach powieści spotykamy wielu mieszkańców, przez co książka zdaje się nie mieć spersonalizowanego głównego bohatera, chociaż prym wiedzie podkomisarz Ratajczak. Kto w opinii autorki jest najważniejszą postacią powieści?

Najważniejszą bohaterką, gdyby akcja powieści toczyła się dziś, byłaby Łucja. I to chciałam zasugerować czytelnikowi. Niezbyt chwalebny, choć widowiskowy, koniec jej książkowej egzystencji miał symbolizować to, że w owych czasach kobieta nie była równoprawną bohaterką życiową i literacką, choć w wielu współczesnych "retropowieściach" pomija się ten aspekt, przebierając w stroje „z epoki” współczesne feministki. A najsympatyczniejszą główną postacią byłaby Klara, której życzę wielu sukcesów na niwie literacko-dziennikarskiej.

Bardzo zainteresował mnie fakt, że prowadzi Pani badania na temat amatorstwa w materii krytyki literackiej. Czego można dowiedzieć się z takich badań o blogach recenzenckich?

Podstawowym wnioskiem jest to, że powoli zastępujecie Państwo "oficjalną", dziennikarsko-akademicką krytykę, która znika z mediów głównego nurtu. Wielu blogerów jest świetnie przygotowanych merytorycznie i staje się autorytetami, cytowanymi i rozpoznawanymi także poza blogosferą. Zauważają to chyba już wszyscy zainteresowani - wydawcy, literaci i czytelnicy. Tylko wydziały polonistyki mają jeszcze wątpliwości.

Chętnie Pani podejmuje współpracę z blogerami?

Jak wynika z tego wywiadu, tak. Myślę, że obecnie jest to nie tylko przywilej, ale i konieczność. Blogi książkowe to obok Facebooka i kilku portali najważniejsze medium, w którym czytelnicy szukają wiedzy oraz opinii na temat literatury. Tym milej, że mogę z Panią porozmawiać.

I na koniec dość banalne, ale jakże ważne w moim odczuciu pytanie.. Czy jest Pani zadowolona ze swojego literackiego debiutu?

Nie do końca, z wielu przyczyn. Druga książka będzie więc doskonałą okazją, by wszelkie błędy i niedociągnięcia poprawić.

W takim razie z niecierpliwością czekam na kolejną powieść Pani autorstwa i bardzo dziękuję za rozmowę oraz poświęcony czas!



Recenzja "Tajemnicy szkoły dla panien" autorstwa Joanny Szwechłowicz tutaj.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Jeffery Deaver "Październikowa lista" [Recenzja]



Jeśli chcesz ustalić, co się stało, musisz zacząć od końca...

Porwanie ukochanej córki Sarah burzy spokojne, ułożone życie Gabrieli McKenzie. Jeszcze dwa dni temu była samotną, aczkolwiek szczęśliwą matką, miała satysfakcjonującą pracę i właśnie poznała Daniela Reardona, przystojnego mężczyznę łudząco podobnego do pewnego hollywoodzkiego aktora. Między nimi zdążyło zaiskrzyć. Teraz Gabriela drży z niepokoju i czeka na jakąkolwiek wiadomość o ukochanej córce. Sprawa wydaje się być na ostatecznym etapie, Daniel wraz ze swoim przyjacielem spotkali się z porywaczem, aby spełnić jego żądania. Gabriela czeka na rezultaty tego spotkania.. W końcu drzwi otwierają się. Nadzieja gaśnie, gdy kobieta odkrywa, że do mieszkania właśnie wtargnął mężczyzna, który uprowadził małą Sarah. Co stało się wcześniej? Dlaczego porwano córkę Gabrieli? I co takiego zawiera "Październikowa lista", o którą toczy się najwyższa stawka?

Autor zrywa z tradycyjnym schematem powieści i burzy chronologię w narracji. Książka rozpoczyna się od trzydziestego szóstego rozdziału, a kończy na pierwszym. Obawiałam się, iż taki układ może zepsuć całą przyjemność, jaką odczuwamy przy dobrej powieści kryminalnej. Nic bardziej mylnego! Historia opowiedziana od końca nadal jest pełna napięcia oraz zaskoczenia. Jeffery Deaver przedstawił bohaterów w momencie, kiedy ważą się losy Gabrieli i jej córki. Minął ostateczny termin wyznaczony przez porywacza na przekazanie okupu oraz tytułowej "Październikowej listy". Nie wiemy jednak, co doprowadziło postacie do miejsca, w którym obecnie się znajdują. Odkrywamy genezę zbrodni, zamieniamy się w śledczych, którzy otrzymali informację o popełnionym przestępstwie i po nitce do kłębka muszą dojść do prawdy. Odkryć, co się stało, docierając do samych początków przestępstwa. Wnioski mogą być zdumiewające.

"Październikowa lista" to świetnie napisana, emocjonująca i trzymająca w napięciu powieść. Stopniowo odkrywamy intrygę, która okazuje się dotyczyć wielu osób. Spisku, jakiego ofiarami padają kolejni bohaterowie, nie powstydziłby się sam Alfred Hitchock, a jego wielowarstwowość poznajemy krok po kroku, podążając za autorem w zaburzonej chronologii. Jeffery Deaver dawkuje nam informacje w intrygujący sposób - czytelnik odnosi złudne wrażenie, iż wszystko zostało wyjaśnione w pierwszym (ostatnim) rozdziale, wiemy, kto przetrwał, a kto ocalał, a jednak kolejne szczegóły zdają się burzyć całość konstrukcji. Podczas lektury wielokrotnie odczuwałam, jakoby autor mnie oszukał, poprzez swoje niedbalstwo pominął istotne kwestie. Nic bardzie mylnego! "Październikowa lista" to integralna,  spójna całość. Trzeba zaufać autorowi, który na pewno nie pozostawi swojego czytelnika w niepewności i zaprowadzi go do początku.

Atrakcyjną wstawką, która dodatkowo urozmaica fabułę, są zdjęcia przed każdym kolejnym rozdziałem. Obrazy mające na celu uzupełnić treść, a niektóre z nich same w sobie pozostają zagadką. Bohaterka jest pasjonatką fotografii, stąd zamysł wzbogacenia tekstu.


"Jest coś pociągającego w panowaniu nad rzeczywistością. Czasem przedstawiam jej wierny obraz, czasem zaczynam manipulować. Czasem efekt końcowy jest niejasny i abstrakcyjny; tylko ja znam prawdę."


Pozostawię was z tą chęcią odkrycia prawdy. Sam Deaver przyznał, iż "Październikowa lista" stanowiła zadanie znacznie trudniejsze od jego pozostałych powieści. Potwierdzam, iż również dla czytelnika stanowi większe wyzwanie. Kiedy autor wprowadza nas w treść stopniowo, od początku,  poznajemy bohaterów w sposób naturalny, jesteśmy w stanie zaaklimatyzować się w rzeczywistości postaci etapami, sukcesywnie krok po kroczku. "Październikowa lista" rzuca nas od razu na głęboką wodę, wymaga wielkiego skupienia i oddania lekturze, aby skierować maksymalną uwagę na nieznane nam osoby i próbować zrozumieć położenie, w jakim obecnie się znajdują. Jeffery Deaver od samego początku nie daje czytelnikowi odetchnąć i zaskakuje nieprzeciętnym punktem kulminacyjnym.


Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie recenzyjnego egzemplarza powieści!

Jeffery Deaver "Październikowa lista"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2014
data premiery: 22.04.2014
ilość stron: 344

środa, 23 kwietnia 2014

María Dueñas "Olvido znaczy zapomnienie" [Recenzja]



Kobieta po czterdziestce, porzucona przez męża po dwudziestu pięciu latach małżeństwa dla młodszego modelu. Brzmi znajomo? Jasne. Autorka rozpoczyna standardowo, jak wiele innych pisarek literatury kobiecej. Ale kiedy dodamy do tego kulturę i historię Hiszpanii oraz stanu Kalifornia uzyskamy już coś niesztampowego. Właśnie ta część kulturowa przemówiła za tym, że zdecydowałam przeczytać tę książkę. Ba! Czekałam na nią z niecierpliwością.

Koniec XX wieku, Hiszpania u schyłku milenium. Blanca Perea jest doktorem filologii, matką dwóch dorosłych synów i żoną Alberta. Kiedy mąż odchodzi do młodszej kobiety, Blanca postanawia wyjechać. Kiedy dowiaduje się, że kochanka małżonka spodziewa się dziecka, decyduje, że owszem, wyruszy w podróż, ale koniecznie dalej i na dłużej, niż planowała pierwotnie. I tak ląduje w Kalifornii, gdzie ma za zadanie zbadać i uporządkować spuściznę po tragicznie zmarłym hiszpańskim profesorze Andresie Fontanie. 

Opowieść toczy się trójwarstwowo. Jej początki sięgają lat 30. XX wieku, wojny domowej w Hiszpanii, a w konsekwencji reżimu generała Franco. Wielu literatów zamilkło, liczni wyemigrowali, część została i poddała się dyktaturze.. Cenzura nie pozwalała tworzyć w zgodzie ze swoimi poglądami i własnym zdaniem. Andres Fontana w tym czasie wyjechał do Stanów Zjednoczonych i nigdy nie wrócił do ojczyzny. 

"Olvido znaczy zapomnienie" okazuje się być świadectwem tęsknoty za krainą ojców, wiernym zapisem trudności, z jakimi przyszło trudzić się Hiszpanom w tamtych czasach. Hiszpania została zepchnięta na dalszy plan przez II wojnę światową i komunizm państw bloku wschodniego. Powstało wiele dzieł traktujących o reżimie stalinowskim, represjach, jakie spotykały przeciwników ustroju zza żelaznej kurtyny, ale życie mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego za dyktatury Franco zostało poniekąd zapomniane. W swoim najnowszej powieści przypomina nam o tym Maria Duenas.

Kolejnym przystankiem na historycznej mapie Hiszpanii są lata 50., gdy średni roczny dochód na mieszkańca wynosił 300 dolarów. Wraz z bohaterami zwiedzamy kraj pogrążony w regresji i niewyobrażalnej biedzie, a w tle rozbrzmiewają słowa pisarzy wyklętych. Pisarzy w Hiszpanii zakazanych, którzy wzdychają po cichu z drugiej strony Oceanu Atlantyckiego z tęsknoty za ojczyzną. 

W końcu jesteśmy obserwatorami teraźniejszości Blanci, która podążą śladami bohaterów z lat ubiegłych. Porządkując archiwum zmarłego profesora uprzątnie nie tylko dokumenty Fontany, ale i dokona hierarchii swoich wartości, zrozumie niezrozumiałe i odnajdzie siebie. 

Część kulturowa i historyczna jest zdecydowanie najciekawszą częścią książki. Z pewnością wszyscy pasjonaci Hiszpanii będę usatysfakcjonowani. Obecność tychże wątków stanowi o wartości całej powieści, bo, no cóż, sama historia porzuconej po 25 latach małżeństwa kobiety nie jest zbyt oryginalna i odkrywcza. Ten temat był tak często wałkowany przez wszelaką literaturę obyczajową i kobiecą, że zdawało się, iż zacznę krzyczeć, gdy tylko znów ujrzę taki opis wydawniczy. W tym przypadku przekonała mnie jednak "kulturówka", a już tym bardziej Hiszpanii. I ten element jest jak najbardziej satysfakcjonujący.

"Olvido znaczy zapomnienie" to zdecydowanie kobieca literatura, która miała zainteresować kulturą i historią Hiszpanii. Przyznam, że ja już od lat jestem zafascynowana tym krajem, moje studia są mocno związane z tym językiem i cywilizacją, więc byłam zachwycona tematyką. Wydaje mi się jednak, iż również osoby, które z innych powodów sięgają po dzieło, będą usatysfakcjonowane. María Dueñas pisze językiem przystępnym, część historyczna nie jest zlepkiem dat i wydarzeń, a jedynie mocno zaakcentowanym, atrakcyjnym tłem życia bohaterów. 

Trudno mi było wejść w świat bohaterów. Nie miałam przyjemności czytać wcześniej debiutanckiej powieści autorki "Krawcowe z Madrytu", więc nie będę posuwać się do daleko idących wniosków, jednak w "Olvido znaczy zapomnienie" narrację odczułam jako monotonną i momentami nieożywioną. Pierwsze sto stron było moim "być albo nie być" dla tej lektury, nie powaliła mnie od razu na kolana. Ale.. kiedy zaczęłam wnikać głębiej, zachłysnęłam się. Nie przeszkadzała mi już narracja bez życia, trudności z zaaklimatyzowaniem się w rzeczywistości postaci. 

Niesmak jednak pozostał przez przewidywalność powieści, gdzie dwie ostatnie strony rozczarowały mnie. Oceniłabym książkę wyżej, gdyby autorka zerwała z tradycyjnymi schematami literatury kobiecej. Wszelkie oczekiwane zachowania bohaterów sprawdzają się tu w stu procentach i to odbiera powieści wiele z jej atrakcyjności. Już miałam nadzieję, że autorka nie pójdzie w tak utarte wzory.. ale jednak. 

Reasumując, część kulturowo-historyczna: TAK, TAK, TAK! Część fikcyjna: pozostaje niesmak. Za dużo mam za sobą lektur literatury kobiecej, aby tak standardowy wzorzec mógł mnie powalić na kolana. Wystarczyłoby nie dopisywać ostatnich kilkunastu zdań zakończenia.. Tak niewiele, a tak dużo.


Dziękuję Wydawnictwu MUZA SA za udostępnienie recenzenckiego egzemplarza powieści!

María Dueñas "Olvido znaczy zapomnienie"
Wydawnictwo MUZA SA, 2014
ilość stron: 432
data premiery: 16.04.2014

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

"Chyba poflirtuję jeszcze trochę". Wywiad z Joanną Marat

Joanna Marat (zdjęcie dzięki uprzejmości autorki)


"Bardziej komedia czy kryminał?" - wydawca tą wątpliwością zaintrygował wielu czytelników. Okazuje się, że ilu odbiorców, tyle refleksji i to, co dla jednej osoby będzie powieścią kryminalną, dla drugiej okaże się historią z mocno zarysowanymi elementami komediowymi. Jak do tych wątpliwości odnosi się sama autorka? "Monogram" (recenzja tutaj) to druga książka Joanny Marat. Autorka zadebiutowała powieścią obyczajową "Grzechy Joanny". Skąd ta zmiana gruntu? Postanowiłam porozmawiać z pisarką i zasięgnąć informacji u źródła.


Dziękuję, że zgodziła się Pani porozmawiać ze mną na temat swojej najnowszej powieści. Akcja "Monogramu" rozpoczyna się 10 kwietnia 2010. Ja byłam zachwycona ironią i dystansem, z jakim pisze Pani o tamtych dniach, ale czy nie bała się Pani reakcji pewnych środowisk?

Oczywiście, że się bałam. Tego przede wszystkim, że czytelnik rzuci książkę, jak tylko się zorientuje, że akcja powieści rozgrywa się w tym szczególnym momencie. Że będzie o Smoleńsku. Najbardziej typowa reakcja to: Smoleńsk - tylko nie to!

Bohaterowie powieści są mocno stereotypowi, czasem wręcz groteskowi. Jak się buduje takie postacie?

Zgadzam się z tym, że niektóre moje postacie ocierają się o groteskę. Ale czy są stereotypowi? Mam nadzieję, że nie. Że są wyraziści. Ciekawi. Że każda z tych postaci ma jakieś drugie dno, swoją tajemnicę. Swoje życie. Przyznam, że budowanie postaci to najciekawsza część pracy nad książką. I najbardziej emocjonująca, bo się z nimi zżywam.

A Koszmarek nie jest taki trochę stereotypowy właśnie? Policjant, który nie rozstaje się z piersiówką?

Ależ rozstaje się z nią na kilka dni! Wiadomo kobieta!
Koszmarek jest bohaterem plebejskim, trochę takim łotrzykowskim. I rzeczywiście ta konwencja może się wydawać stereotypowa. Może, ale nie musi. To zależy od czytelnika.

"Bardziej komedia czy kryminał?" - reklamuje powieść wydawca. No właśnie, pani Joanno, "Monogram" to bardziej komedia czy kryminał?

To jest taki "kryminał w krzywym zwierciadle", jak to określiła jedna z recenzentek. Komediowy, a raczej może humorystyczny jest rysunek niektórych postaci. Myślę, że w tej powieści jest też trochę ironii, puszczania oka do czytelnika.

Jak rozpoczął się Pani romans z tym gatunkiem? Wszakże Pani debiutancka książka to powieść obyczajowa.

Romans, a może tylko flirt z kryminałem zawdzięczam mojej siostrze, która zachęciła mnie do przeczytania jednej z powieści Mankella. Przeczytałam jedną, potem pozostałe, a później zaczęłam sięgać po innych autorów. Nie tylko skandynawskich.
Między innymi dlatego zadedykowała Ewie mój kryminał.

Szczerze mówiąc, gdy myślę o tym, co mogłabym napisać, mam tyle pomysłów, że nie umiałabym zamknąć się w utartych schematach i ograniczyć do jednego gatunku. Podejrzewam, że trudno byłoby mi stworzyć  książkę, o której od A do Z mogłabym powiedzieć "to jest kryminał" czy "to jest obyczaj". A jak to jest z Panią? Znalazła Pani swoje miejsce czy zamierza Pani flirtować dalej?

Chyba poflirtuję jeszcze trochę. Bo mam pomysł na nowe śledztwo Koszmarka i na samego Marka Kosa w zupełnie nowej odsłonie. Ale teraz zagłębiam się w zupełnie inną historię. W mojej kolejnej powieści będzie dużo historii i dużo kobiet. W różnym wieku. No i nie będzie policjantów.

No właśnie, historia.. Działania bohaterów "Monogramu" w dużym stopniu determinuje przeszłość. Coraz więcej polskich autorów dostrzega wagę historii i jej wpływu na zachowania potomnych. Dlaczego poszła Pani w tę stronę?

Po historię sięgnęłam z przekory. Chyba dlatego, że przez ostatnie kilkanaście lat za dużo się mówiło o "końcu historii" . Żyliśmy w poczuciu bezpieczeństwa, w przeświadczeniu, że wszystko, co złe i koszmarne już się wydarzyło. I nawet wojna na Bałkanach, jej okrucieństwa, nie burzyły tego spokoju. Ale od kilku tygodni już wiemy, że nie jest tak jakbyśmy chcieli, żeby było. Tak spokojnie i bezpiecznie. Właśnie dlatego zaczynam w powieści od Smoleńska, żeby dojść do "zbrodni z przeszłości", która męczy następne pokolenia. Taki był mój zamysł.

Joanna Marat "Monogram",
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Zgodzi się Pani ze mną, że aby napisać kryminał osadzony w historii trzeba być świetnie przygotowanym merytorycznie? Jak przebiegała Pani praca nad powieścią?

Ja pracuję dość dziwnie. Niesystematycznie, bez planu. Plan pisze zawsze na końcu. Wtedy jest mi naprawdę potrzebny. Nie ogranicza mnie. Wręcz przeciwnie pomaga. Gdy już mam zaawansowaną powieść robię coś takiego, jak noty biograficzne bohaterów. To takie moje narzędzie. Bardzo pomocne. A jeśli chodzi o część, nazwijmy to erudycyjną, to swoja wiedzę na dany temat pogłębiam lekturą, a czasem nawet czymś w rodzaju kwerendy. Teraz na przykład zbieram materiały na temat średniowiecznych i nowożytnych obyczajów funeralnych na Pomorzu, bo jedna z moich bohaterek pisze na ten temat książkę. Mam też konsultantów. Na przykład tymi funeraliami zajmuje się moja przyjaciółka, która jest naukowcem, mieszka w Holandii, ale współpracuję z czołowymi  polskimi mediewistami, którzy prowadzą badania na ten temat.

Dlaczego akurat Muranów jest tłem, a zaryzykowałabym stwierdzeniem, że i uczestnikiem wydarzeń przedstawionych w "Monogramie"?

Kiedyś tam mieszkałam i dobrze znam tę dzielnicę. Poza tym ta dzielnica jest bardzo ciekawa. Nie dlatego, że jest piękna. Nie ze względu na mieszkańców. Ale przede wszystkim dlatego, iż usiłowano tam zatrzeć ślady przeszłości. Ślady po tym, że tam było piekło. I to całkiem niedawno. Bo siedemdziesiąt lat to nie jest odległa przeszłość. Na gruzach tego piekła i z gruzów zbudowano dzielnicę dla NOWEGO CZŁOWIEKA. I te człowiek się pojawił. Przyjechał z mazowieckich wiosek, miasteczek. Jak rodzice Koszmarka. Ale mimo wszystkich tych zabiegów nie udało się do końca zatrzeć śladów przeszłości. Ona tam jest.

Moim faworytem w "Monogramie" jest Marek Kos, mimo świadomości wszystkich jego wad. Zastanawiam się, kto jest ulubieńcem autorki?

Oczywiście, że Marek Kos! I Stary Kalosz. Ją też bardzo lubię. I wcale nie uważam, że są taką stereotypową parą. Jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa, w każdym razie.

O tak, Stary Kalosz też wielokrotnie wywoływał uśmiech na mojej twarzy! Jak widzi Pani siebie i swoich kolegów po fachu za kilka lat? Na polskim rynku wydawniczym będzie lepiej, gorzej?

Mam nadzieję, że będzie wielu ciekawych autorów. I mówię to jako czytelniczka. Liczę też na to, że znajdzie się więcej miejsca dla literatury środka. I to mówię jako autorka. I jako czytelniczka też. Bo lubię czytać takie powieści. Z solidną fabułą, wyrazistymi postaciami. Ale również ciekawą narracją i dopracowaną stroną językową.

Co Pani ostatnio czytała godnego polecenia?

Niedawno przeczytałam "Second hand" Joanny Fabickiej, a na świeżo mam "Patrz na mnie, Klaro!" Kai Malanowskiej, czytam "Szopkę" Zośki Papużanki. No i kilka kryminałów oczywiście. Ale teraz czytam mniej, bo piszę. I to zajmuje mi większość wolnego czasu. W planach mam książkę Magdaleny Grzebałkowskiej o Beksińskich. Ale muszę sobie te lektury dawkować. Bo czas mnie goni.

Dziękuję Pani za rozmowę i z niecierpliwością czekam na kolejne książki!

Za rok będzie gotowa.  Mam nadzieję.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Przed premierą: Olgierd Świerzewski "Zapach miasta po burzy" [Recenzja]




"Im dłużej zastanawiam się nad życiem, tym częściej dochodzę do wniosku,że wszystko, co nas spotyka, to poszukiwanie stanu, który nigdy nie jest możliwy do osiągnięcia. I kiedy postanowiłam to sobie rozebrać na kawałeczki, doszłam do wniosku, że są trzy rozwiązania: pogodzić się z porażką, zabić się lub szukać dalej bez nadziei na sukces. I chyba należę do tych ludzi, którzy wraz z obudzoną świadomością nie potrafią nie wybrać."*



Ach, jak zazdroszczę wszystkim potencjalnym czytelnikom debiutu Olgierda Świerzewskiego! Chciałabym wam skraść możliwość odkrywania tego dzieła, ponownie poznawać je od pierwszego znaku do napełniającego rozczarowaniem, krótkiego słowa "koniec" na siedemset trzydziestej pierwszej stronie. Bo, choć objętość jest rzeczywiście imponująca, powieść "Zapach miasta po burzy" kończy się stanowczo za szybko. Dobre tyle, że bohaterowie z nami pozostają..

Kiedy radziecki komunizm chylił się ku upadkowi, bohaterowie książki Olgierda Świerzewskiego zaczynali kochać, osiągać sukcesy, porażki, zdobywać szczyty i boleśnie z nich spadać. W 1979 roku Anatolij stał u progu międzynarodowej kariery szachisty, talent wyniósł go o krok przed sam szczyt. Oleg dopiero rozpoczynał tę drogę, popędzany marzeniami. Przez lata, kiedy upadało imperium i na jego podwalinach powstawała Rosja, z obojętnych sobie ludzi doszli do etapu wrogości i rywalizacji, nie tylko przy stole szachowym, ale i w życiu. Ich losy na dobre połączyła zjawiskowa kobieta. "Zapach miasta po burzy" to historia fascynującej miłości, trzymających w napięciu pojedynków dwóch mistrzów oraz życiu w radzieckiej rzeczywistości. To opowieść o konsekwentnym spadaniu w dół utrzymana w klimatach późnego socjalizmu.

Czy będę nazbyt pompatyczna, jeśli zdradzę, iż lekturę czyta się jak dzieła wielkich klasyków literatury rosyjskiej, a proza Świerzewskiego przyczyniła się do tego, że z nostalgią wspomniałam dzieła Tołstoja, który w swej literaturze zawarł najpiękniejsze obrazy rosyjskiego społeczeństwa? Na kartach powieści "Zapach miasta po burzy" spotkamy Wielką Historię i bohaterów poprzez datę narodzin i przynależność narodową mocno z nią związanych. Mamy tu najważniejsze wydarzenia w latach 1975-2000 wplecione w życie bohaterów. Będziemy świadkami działania radzieckiej propagandy, zestrzelenia przez Sowietów koreańskiego samolotu pasażerskiego, kryzysu w Afganistanie, puczu moskiewskiego, a w końcu obalenia komunizmu po ponad 70 latach panowania i wielu, wielu innych. Poznamy zapach miasta po burzy w postradzieckiej rzeczywistości.

"Zapach miasta po burzy" to kapitalny debiut, którego wyniosłość i potęga zaskakują na każdym kroku. To powieść przemyślana w najmniejszym szczególne, dopracowana na wszystkich płaszczyznach, a to, co uderza to język. Kwiecisty i dostojny, jak  zresztą całe dzieło Świerzewskiego. Powieść bywa i bezczelna, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że autor jest nowicjuszem! Lekkość, z jaką pogrywa sobie z historią, romansem oraz skomplikowanymi regułami szachów już dziś czynią z niego literata. Trzeba niebywałej odwagi, aby uderzyć w tak niebezpieczny teren, Świerzewski podąża po omacku, kieruje się intuicją i wygrywa. 

Wielka Historia spotyka się na kartach powieści z Wielką Literaturą. Autor szczyci się swoimi inspiracjami, brawurowo umieszczając je pomiędzy pozostałymi wierszami swego dzieła. Wraca do swej młodości, gdy spacerował ulicami Moskwy, chodził z wierszami Majakowskiego w kieszeni, docierały do niego sygnały z  pojedynku szachowego Karpowa z Kasparowem i urzeka czytelnika klimatem, który wiernie oddaje czytelnikowi "Zapachu miasta po burzy". Natchnieniem było życie tamtych czasów, przez co prawda przenika przez kolejne strony książki.

"Zapach miasta po burzy" pokazuje, jak cienka jest granica pomiędzy szczytem a przepaścią. Jak łatwo można wspiąć się na samą górę i dać ponieść się zuchwałości związanej z osiągnięciem maksimum. Jak bolesny bywa potem upadek.. 

Moje jedyne zastrzeżenie związane jest z przypisami. Rozumiem, iż wyjaśnienia licznych nawiązań mają służyć większej przejrzystości dzieła, ale czyż nie przyjemniej jest odkrywać, poszukiwać samemu? Autor wykazuje się znajomością nie tylko samej literatury, ale sztuki w pojęciu ogólnym. Rzuca wyzwanie swojemu czytelnikowi, kusi, aby narzucić umysłowi trening, ale nie zdążymy się nawet dobrze rozgrzać, gdy dostrzeżemy, że wszystko mamy podane na tacy. To rozleniwia.

Z całym przekonaniem i pewnością - o tej książce będzie głośno i grzechem byłoby jej nie przeczytać zaraz po premierze. To prawdziwy artyzm i zaspokojenie dla wymagających zmysłów estetycznych. Olgierd Świerzewski stworzył przenikliwą i ogłuszającą ze wszystkich stron powieść. Tutaj literatura spotyka się z historią, miłością, muzyką i szachami. Kibicuję i mocno trzymam kciuku. Przeczytajcie koniecznie!


* Świerzewski O., Zapach miasta po burzy, Warszawa: Wydawnictwo MUZA SA, 2014, s. 553


Dziękuję Wydawnictwu MUZA SA za udostępnienie recenzenckiego egzemplarza powieści!


Olgierd Świerzewski "Zapach miasta po burzy"
Wydawnictwo MUZA SA, 2014
ilość stron: 736
data premiery: 30.04.2014

piątek, 18 kwietnia 2014

Recenzja przed premierą: Joanna Spencer "Grace. Księżna Monako"



Wiosną tego roku ponownie będzie głośno o księżnej Grace. Film z Nicole Kidman 14. maja otworzy festiwal w Cannes, w Polsce premiera produkcji już 16 maja. Jeśli planujecie pójść do kina, wcześniej koniecznie przeczytajcie biografię "Grace. Księżna Monako" autorstwa Joanny Spencer, która ukaże się 30 kwietnia nakładem Wydawnictwa MUZA SA.


"Bajka stała się rzeczywistością"*


Tragiczna, przedwczesna śmierć nierzadko czyni z celebryty legendę. Tak było z Elvisem Presley'em, Marliyn Monroe czy z księżną Dianą. Również życie Grace Kelly, przerwane przez dramatyczny wypadek w 1982 r., stało się swego rodzaju mitem. Błyskotliwa kariera w Hollywood, znajomość z księciem Rainierem, zaręczyny, baśniowy ślub i życie w pałacu. Bajka, o jakiej marzą tysiące młodych dziewcząt.

Joanna Spencer w swojej publikacji skupia się przede wszystkich na uczuciach, dzięki czemu książkę czyta się jak powieść obyczajową, a nie biograficzną. Autorka nie przytłacza nas szeregiem niepotrzebnych dat, dawkuje informacje w sposób intrygujący i wzbudzający ciekawość. Nie będąc zagorzałą fanką biografii, przeczytałam publikację z zapartym tchem w jeden dzień. 

"Grace. Księżna Monako" to przede wszystkim ciekawe studium emocji Grace. Joanna Spencer skupiła się na życiu księżnej w "złotej klatce", w której znalazła się po ślubie z księciem Rainierem. Czy wiedziała, na jakie życie się decyduje? Z pewnością. Autorka przytacza wypowiedzi samej Grace Kelly, jak i jej rodziny oraz przyjaciół. Cała publikacja oparta jest w dużej mierze na wyznaniach siostry księżnej, Lizanne Kelly-Levine oraz dwóch najbliższych przyjaciółek Grace, przez co wydaje się być atrakcyjna. Zimne fakty są ocieplone przez opowieści kobiet, które znały najskrytsze myśli Jej Królewskiej Wysokości.

Z portretu naszkicowanego przez Spencer wyłania się kobieta z krwi i kości, przede wszystkim matka i żona, dopiero później księżna. Dzieci zajmowały w miejscu Grace szczególne miejsce, przez co koronowana głowa wydaje się być jeszcze bardziej ludzka. Decyzja, jaką podjęli Grace oraz Rainier odnośnie wychowania swoich dwóch córek i syna,była zaskakująca. Tradycją na europejskich dworach jest obecność niezliczonych rzeszy guwernantek i opiekunek. Książęca para Monako postanowiła jednak poświęcić dzieciom maksimum czasu, jednocześnie nie zaniedbując swoich oficjalnych obowiązków. 

Książka została napisana przystępnym i łatwym językiem, przez co nie sprawia wrażenia publikacji popularnonaukowej, do jakich czasem aspirują niektóre biografie.To ciepła, a momentami wzruszająca opowieść o kobiecie, która ucieleśniła "american dream". Najpierw zrobiła błyskawiczną karierę w Hollywood i wystarczyło jej zaledwie pięć lat, by zdobyć Oscara - to rekord w statystykach, po to aby za chwilę porzucić życie gwiazdy filmowej na rzecz roli księżnej Monako. Z kart powieści wyłania się obraz Grace, która stale pozostawała w konflikcie ze samą sobą. Całym sercem tęskniła za filmem, momentami chciała się wyrwać z pałacu, pożyć przez chwilę dawnym życiem..

Nie uzyskałam jednak odpowiedzi na jedno pytanie: dlaczego? W biografii napisanej przez Joannę Spencer brakuje najważniejszej kwestii, wyjaśnienia, dlaczego Grace Kelly zdecydowała się porzucić swe dotychczasowe życie i zostać żoną księcia Monako. Czy była szczęśliwa? Czy kochała Rainiera? Jedno jest pewne: Grace nie znała swego narzeczonego na tyle, aby mogła być pewną. Oczywistym jest fakt, że Kelly była zauroczona osobą księcia Rainiera, o czym podekscytowana szeptała przyjaciółkom. Jednak w międzyczasie wciąż spotykała się z innymi mężczyznami, nadal poszukiwała, a mimo to bez zastanowienia przyjęła oświadczyny monarchy. Czy tak bardzo pragnęła zostać księżną i zamieszkać w monakijskim pałacu? 

Osoba księżnej Grace do dzisiaj wywołuje wiele kontrowersji. Z publikacji Joanny Spencer wyłania się obraz dziewczyny, później kobiety, której największym atutem była naturalność, nie chciała "oszukiwać". Może więc żyła naprawdę?



Dziękuję Wydawnictwu MUZA SA za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!



*Spencer J., "Grace. Księżna Monako", Warszawa: Wydawnictwo MUZA SA, 2014, s. 131.



Joanna Spencer, "Grace. Księżna Monako"
Wydawnictwo MUZA SA, 2014
data premiery: 30.04.2014
ilość stron: 288

środa, 16 kwietnia 2014

Kropla miłości w oceanie nienawiści. Grzegorz Kozera "Berlin, późne lato" [Recenzja]



II wojna światowa pozostaje najczarniejszą kartą w dziejach ludzkości. Był to najokrutniejszy czas w historii, gdyż konflikt dotknął przede wszystkim cywilów. Ideał sięgnął bruku. Z założenia wojna polega na walce z uzbrojonym wrogiem, a nie z bezbronnymi mężczyznami, kobietami i dziećmi. 
Wydaje się, że o tym okresie napisano już wszystko, wszak temat II wojny światowej poruszano wiele razy, ale o wojnie trzeba pisać nadal, by przestrzegać ludzi przed nienawiścią.

Grzegorz Kozera w swej powieści "Berlin, późne lato" w oceanie nienawiści odnalazł kroplę miłości. 45-letni wdowiec Otto Peters pragnie jedynie dotrwać do końca wojny. Nigdy nie wierzył w te brednie wygłaszane przez nazistów, jednak, jak wielu podobnych mu Niemców, nie brał ich na serio, umył ręce. Niegdyś był pisarzem, ale po dojściu przez nazistów do władzy, porzucił swe zajęcie i zajął się pracą w księgarni. Syn mężczyzny zginął na froncie, jak wielu jemu podobnych młodych ludzi wciągniętych do systemu. Peters stara się żyć obok polityki, jednak hitlerowska manipulacja dosięga i jego, kiedy otrzymuje propozycję pracy nad scenariuszem filmu, który ma służyć goebbelsowskiej propagandzie. W tym samym czasie Otto poznaje Halinę, Polkę ukrywającą się przed Gestapo. Wbrew rozsądkowi, Peters postanawia pomóc kobiecie i ulokować ją w swoim mieszkaniu. Berlin, późne lato 1943 roku stają się tłem do przepięknej, tragicznej miłości uciekinierki z obozu koncentracyjnego i niemieckiego mężczyzny.

"Berlin, późne lato" to historia uczucia skazanego z góry na porażkę. Powieść złamie niejedno serce, lecz nie poskłada go na nowo. Książka, chociaż krótka, bo liczy tylko 208 stron, zdąży wywołać w czytelniku lawinę emocji. Ich losy wydają się być tak prawdziwe.. I to boli najbardziej. Całe prawdopodobieństwo, z jaką mogła wydarzyć się ta historia, przytłacza odbiorcę, wyciska ostatnią łzę z oka. "Berlin, późne lato" wzrusza poprzez proste w przekazie, pojedyncze obrazy. Całość składa się z paru poruszających odsłon, rozgrywających się jednocześnie na kilku scenach, a każdy z kolejnych aktów może przynieść najgorsze. Uczucie, jakie połączyło głównych bohaterów, to zalążek utopii w brutalnym świecie pozbawionym zasad moralnych.

Nieszczęśliwa miłość w tle II wojny światowej to często powracający motyw, jednak każda z tych historii jest inna i nie odczuwam niestrawności literackiej związanej z monotematycznością. Literatura o tematyce wojennej chyba nigdy mi się nie znudzi. Ogrom zbrodni, jakiej dopuścili się naziści jest niewyobrażalny, niepojęty dla ludzkiego rozumu, który próbuje wyprzeć ten obraz ze świadomości. Wciąż potrzebujemy książek takich jak "Berlin, późne lato", gdyż ostrzegają nas przed tym, gdzie prowadzi nienawiść. Autor w swej powieści skupił się na tej maleńkiej kropelce miłości w świecie wrogości i pogardy. Kropelce, która pomaga zachować człowieczeństwo w miejscu, gdzie zezwierzęcenie człowieka nie jest już niczym zaskakującym.

Książka jest wartościowym dowodem istnienia w niemieckim społeczeństwie w tamtych czasach jednostek, dla których ta wojna była tragedią nie mniejszą niż dla tych, których dotknęła bezpośrednio poprzez hitlerowską napaść. Jednostek, których wcale nie było tak mało. Powieść definiuje tragizm ówczesnych Niemców, których świat jako całość narodu obwinił za największe zbrodnie przeciwko ludzkości w historii. To napisany pięknym, dostojnym językiem apel bohaterów. Apel, aby już nigdy w ten sposób nie lekceważyć niebezpiecznych bredni szerzących nienawiść, nie umywać rąk.. Apel, aby pozwolić im kochać, śmiać się, nie skazywać na skradzione chwile szczęścia w ukryciu.

Mimo tego, iż czyta się naprawdę szybko, nie sposób równie prędko zapomnieć o tej historii. Opowieść boli bardzo głęboko, przenika do szpiku kości i zostaje w środku na długo.. "Berlin, późne lato" to przemyślana, urzekająca i wzruszająca powieść osadzona w klimatach bombardowanego miasta u schyłku wojny. Uważaj, gdyż skradnie nie tylko długi wieczór, ale i część twojej duszy.



Dziękuję Wydawnictwu Dobra Literatura za udostępnienie recenzyjnego egzemplarza książki!

Grzegorz Kozera "Berlin, późne lato"
Wydawnictwo Dobra Literatura, 2013
ilość stron: 208
data premiery: 19.03.2013

wtorek, 15 kwietnia 2014

Recenzja przed premierą: Anna Klejzerowicz "Sąd ostateczny"




Miłość, historia, kultura, a ich śladami po przepięknych uliczkach Gdańska podąża groźny morderca, który nie cofnie się przed niczym, by zrealizować swój szalony plan...


Wydawnictwo Replika zdecydowało się na wznowienie serii z Emilem Żądło autorstwa Anny Klejzerowicz. 6 maja do rąk czytelników zostanie oddana powieść o wiele mówiącym tytule "Sąd ostateczny".

Emil Żądło znajduje się pod przysłowiową ścianą. Była żona dobija się drzwiami i oknami, aby uzyskać od ex małżonka zaległe alimenty, kolejny czynsz za mieszkanie wciąż pozostaje niezapłacony, a sam Emil z dnia na dzień coraz bardziej się pogrąża. Jakiś czas temu porzucił pracę w policji, gdyż chciał być niezależny, miał dość wykonywania rozkazów, stąd też pomysł, aby pozostać dziennikarzem, tzw. "wolnym strzelcem". Małżeństwo z piękną, aczkolwiek średnio inteligentną Emilią okazał się porażką, a syna nie widział od miesięcy.

Kiedy zostaje zamordowana dawna znajoma Emila i jej narzeczony, a kolejne zabójstwa wydają łączyć się w całość, były policjant angażuje się w sprawę. Okazuje się, iż morderca wzoruje się na przerażającej wizji Sądu Ostatecznego, zawartej w słynnym gdańskim tryptyku autorstwa Memlinga o tym samym tytule. Ani prywatne śledztwo dziennikarza, ani oficjalne dochodzenie policyjne nie przynosi rezultatów, zabójca jest z dnia na dzień bardziej bezczelny i zaczyna pogrywać sobie z Emilem. Czas ucieka, giną kolejne osoby, a szaleniec jest coraz bliżej zrealizowania wizji Sądu Ostatecznego...

W tym przedstawieniu bierze udział trzech aktorów: ofiara, morderca i miasto. Gdańsk, któremu przypisanie roli tła prezentowanych wydarzeń byłoby umniejszeniem roli, jaką odgrywa w książce. Miasto żyje na kartach powieści, jest bezpośrednim uczestnikiem makabrycznych zdarzeń, przyczyną, skutkiem i sposobem. Anna Klejzerowicz wiernie oddała urok nadmorskiej miejscowości, do reszty rozbudziła moją tęsknotę za byłym Wolnym Miastem. Charakterystyka Gdańska na kartach powieści to jeden z najpiękniejszych literackich opisów miasta, jakie miałam przyjemność czytać. Jeśli tak jak i ja kochasz Gdańsk, odczujesz dotkliwą tęsknotę za tym niepowtarzalnym klimatem, a jeśli jeszcze nie zdążyłeś pokochać tego miejsca, przepadniesz. Autorka zaprasza czytelnika w podróż po zabytkowej starówce, odkrywa pozostającą wciąż w cieniu kamienic i bazyliki urokliwą ulicę Mariacką, proponuje spacer po urzekającej Oliwie i wraz z Emilem wspomina Wrzeszcz - dzielnicę, w której wychował się mężczyzna. Wszystko to w cieniu emocji wywołanych przez obecność nieobliczalnego zabójcy, który morduje w okolicy.

Fani Anny Klejzerowicz z pewnością nie będą zawiedzeni. Autorka oddała w nasze ręce trzymającą w napięciu, emocjonującą powieść kryminalną z szeroko rozbudowaną intrygą. Pisarka lubi sięgać po źródła w przeszłość, dlatego i tym razem wszystko rozgrywa się w cieniu wielkiej historii, a konkretnie historii jednego z uczestników wydarzeń: miasta Gdańsk. Klejzerowicz wykazała się doskonałym przygotowaniem merytorycznym, przystosowała niezbędną wiedzę historyczną po to, aby przekazać ją swym czytelnikom w sposób przystępny, unikając sformułowań naukowych. Dzieje miasta i jego architektura stanowią klucz w rozwiązaniu zagadki.

"Sąd ostateczny" to wielowymiarowa i naszpikowana symboliką powieść o tym, że wszyscy jesteśmy po trosze zakładnikami historii, która w dużym stopniu determinuje nasz los. Wydarzenia, które miały miejsce lata temu mogą wyznaczać nawet działania osób niezwiązanych bezpośrednio z zajściem. To także intrygująca opowieść obyczajowa o człowieku, który przekonuje się, że to, co najlepsze jest wciąż przed nim, mimo iż wydawało mu się, że nie czeka go już nic dobrego.

Grzechem byłoby nie wspomnieć o sztuce, która również odgrywa pierwsze skrzypce w powieści. Anna Klejzerowicz sięga do związanej z Gdańskiem historii tryptyku Memlinga. Autorka w tle przedstawionych wydarzeń opisała intrygujące dzieje sporu, który toczy się o zabytek: czy dzieło jest ewangelickie czy katolickie? Bazylika Mariacka rości sobie prawa do pracy niderlandzkiego malarza, która obecnie przebywa w Muzeum Narodowym w Gdańsku. Warto sięgnąć po tę pozycję, gdyż niesie ze sobą szereg walorów, również tych kulturowych i estetycznych.

Jestem w pełni usatysfakcjonowana lekturą powieści, otrzymałam to, czego się spodziewałam, a nawet o wiele, wiele więcej. "Sąd ostateczny" Anny Klejzerowicz to godna uwagi i polecenia pozycja na polskim rynku wydawniczym. Autorka doskonale połączyła cechy typowej powieści kryminalnej z elementami historii i architektury Gdańska oraz interesującym bohaterem, do którego przywiązuje się czytelnik. Czekam z niecierpliwością na kolejne spotkanie z Emilem Żądło!


Dziękuję Wydawnictwu Replika za udostępnienie recenzyjnego egzemplarza powieści!


Anna Klejzerowicz "Sąd ostateczny"
Wydawnictwo Replika, 2014
data premiery: 06.05.2014