sobota, 31 stycznia 2015

Maria Ernestam "Córki marionetek" [Recenzja]



"Trzymający w napięciu thriller psychologiczny osadzony w bajkowym krajobrazie szwedzkiego miasteczka" - czytamy rekomendację na okładce. Od razu zapragnęłam przeczytać "Córki marionetek". Ostatnio trafiają mi się same "babskie" lektury, lekkie powieści obyczajowe, romansidła.. Potrzebowałam mocnych wrażeń. Bardzo mocnych wrażeń. "Córki marionetek" wydawały mi się idealną lekturą. Niestety, tylko wydawały. Przeczytałam, bo przeczytałam, ale żeby mnie coś ruszyło? Absolutnie nie. Nie podobało mi się. Bo przez ponad 400 stron puls nie przyspieszył mi nawet na sekundę. 

Mariana jako dziecko dokonała przerażającego odkrycia. To ona znalazła ciało swojego ojca. Mariana, która miała wówczas zaledwie 11 lat, przez lata starała się wyprzeć to zdarzenie z pamięci. Jednak widok zastrzelonego, przywiązanego do karuzeli ojca pozostał z nią na zawsze. Nigdy nie udało się znaleźć sprawcy morderstwa. Mariana, już jako dorosła kobieta, prowadzi rodzinny sklep z lalkami. Mieszka w tym samym miasteczku, w którym zginął jej ojciec. Spokój mieszkańców małej miejscowości budzi pojawienie się Amerykanina Amnona Goldsteina. Mężczyzna ma zamiar wyjaśnić sekrety z przeszłości, co nie do końca odpowiada niektórym z tubylców.

Pięćdziesiąt stron. Nic się nie dzieje. Jest trup, ale wyjątkowo zimny, bo sprzed trzydziestu lat. Nie ma żadnego śledztwa, żadnych zagadek. Myślę sobie: okej. Szwedzi zazwyczaj starannie kreują rzeczywistość, tworzą klimat, zagęszczają atmosferę, a tu nagle bum. Poczekam. Sto stron. Nadal nic. Hm, mogłoby się już coś ruszyć, prawda? Co prawda, głównej bohaterce wybito okno, ale chyba nie o to chodzi w tym "trzymającym w napięciu thrillerze"? Sto pięćdziesiąt. Dwieście. Dwieście pięćdziesiąt... Uprowadzono i wykastrowano konia (wybaczcie spoiler). Toż to doprawdy mrożąca krew w żyłach, "trzymająca w napięciu" zagadka. A co z tym trupem z prologu? Dawno wystygł i nikt do jego sprawy nie wraca. Trzysta stron. Trzysta pięćdziesiąt. O, ktoś się zainteresował trupem. Ale nie, to jednak tylko retrospekcje. Czterysta stron. Wiemy, kto zabił. Śledztwa dalej brak. Zagadka jakby rozwiązana, ale tak naprawdę rozwiązanie zostało jedynie zasugerowane. Koniec książki. Serio? Wynudziłam się. Niestety, nie otrzymałam nic, czego oczekiwałam. Zero napięcia. No nic, będę szukać dalej.

"Córki marionetek" to powieść dobrze napisana, z ciekawymi portretami psychologicznymi postaci, ale mnie to absolutnie nie wystarcza. Cóż z tego, że autorka sprawnie operuje słowem, skoro mnie nim nie zainteresowała? Moje zainteresowanie przed lekturą było wprost proporcjonalne do rozczarowania, jakie przeżyłam w zderzeniu z tekstem. Czekałam na "Córki marionetek" długo, a kiedy tylko otrzymałam książkę, od razu zaczęłam czytać. Zaangażowałam się całą sobą, nie przejęłam się początkowym niepowodzeniem i brakiem iskrzenia pomiędzy nami "od pierwszego wejrzenia". Cały czas miałam nadzieję, że może chociaż zaskoczenie mnie zaskoczy, a akcja nabierze tempa. "Córki marionetek" to żaden thriller, a średnio porywająca powieść obyczajowa.

Reasumując - jestem na nie. Starałam się znaleźć dobre strony, ale poza intrygującymi postaciami, gęstą atmosferą charakterystyczną dla szwedzkiej literatury oraz faktem, iż książka została dobrze napisana, nic nie odkryłam. Według mnie nie warto, gdyż, nawet jeśli jesteście miłośnikami skandynawskich autorów, na rynku jest wiele ciekawszych powieści.

Dziękuję Wydawnictwu Czwarta Strona za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Maria Ernestam "Córki marionetek"
Wydawnictwo Czwarta Strona, 2015
ilość stron: 432
data premiery: 28.01.2015

piątek, 30 stycznia 2015

Barbara O'Neal "Niech Ci się spełnią marzenia" [Recenzja]



Lekkie, niewymagające, miłe - takie są powieści Barbary O'Neal. Zdaje się, iż to przepis na sukces, gdyż książki O'Neal spotykają się z olbrzymim zainteresowaniem, a większość tytułów wędruje na listy bestsellerów. Wydawnictwo Literackie właśnie wydało nową powieść amerykańskiej autorki. Jedno jest pewne - miłośnicy Barbary O'Neal z pewnością nie będą zawiedzeni.

Lavender, Ginny, Ruby oraz Valerie poznały się i zaprzyjaźniły przez internet. Cztery blogerki kulinarne, zupełnie do siebie niepodobne, w różnym wieku, a jednak znalazły wspólny język. Teraz po raz pierwszy mają się spotkać w jednym miejscu. Lavender z okazji swoich osiemdziesiątych piątych urodzin zaprosiła wszystkie przyjaciółki na farmę, którą prowadzi. Kobieta boi się o przyszłość swojej hodowli, kiedy jej posiadłość odziedziczą siostrzeńcy. Ginny zbliża się do pięćdziesiątki. Od dwunastu lat oszukuje sama siebie i próbuje sprawiać pozory szczęśliwej mężatki. Tymczasem mąż dawno przestał się nią interesować, a seks zniknął z jej życia ponad dekadę temu. Ruby, ku swojemu zaskoczeniu, jest w ciąży. Spodziewała się, iż po chorobie i leczeniu, jakie przeszła w przeszłości, nigdy nie będzie mogła mieć dzieci, tymczasem los miał wobec niej inne plany. Wszystko wskazuje na to, iż Ruby będzie samotną matką - ojciec dziecka planuje przyszłość z nową kobietą. Valerie nie może sobie poradzić po tragicznej śmierci męża i dwóch córek. Wraz z ostatnim dzieckiem, nastoletnią Hannah, próbuje pozbierać się po traumatycznych przejściach.

Scenariusz jest wręcz banalny i prosty do przewidzenia. Kobiety spotykają się w uroczym otoczeniu i każda z nich odmienia swoje życie. A jednak... Mimo iż doskonale wiemy, jak się to wszystko skończy, "Niech Ci się spełnią marzenia" czytamy z wypiekami na twarzy. Barbara O'Neal ma niebywały talent narracyjny i nawet z nieskomplikowanych, oklepanych opowieści potrafi stworzyć ciekawą historię. To pełna ciepła, miła i niezobowiązująca lektura. Jestem przekonana, iż wielbicielki delikatnych powieści obyczajowych dla kobiet będą zachwycone. Książka nie wymaga bezustannej uwagi, czyta się ją jakby mimochodem. "Niech Ci się spełnią marzenia" to międzypokoleniowa powieść, którą z przyjemnością przeczytają panie w każdym wieku. Nastolatki i młode dziewczyny odnajdą siebie pośród dylematów Hannah i Ruby. Kobiety w wieku średnim z pewnością pokochają Ginny i Valerie, a starsze panie z nostalgią i łzą w oku dadzą się ponieść wspomnieniom wraz z Lavender.

"Niech Ci się spełnią marzenia" to książka, która zaraża optymizmem i dobrą energią. A jak pachnie! Bohaterki są blogerkami kulinarnymi, dzielą się z czytelnikiem przepisami, ulubionymi potrawami. Nie czytajcie powieści, jeżeli jesteście na diecie! Grozi niepohamowaniem w jedzeniu, szczególnie ciast. Ach, aż miało się ochotę schrupać te pyszności, które opisywała i fotografowała Ginny! Ja jednak gorąco namawiam do tego, aby pozwolić sobie na chwileczkę zapomnienia, ukroić kawałek ulubionego ciasta i rozsiąść się wygodnie z lekturą w ręce. Barbara O'Neal przenosi nas do innego świata. Przekonuje, iż warto zrobić coś dla siebie. "Niech Ci się spełnią marzenia" to doskonała propozycja dla kobiet, które pragną zrelaksować się przy lekturze.

Po książkach Barbary O'Neal nie ma co spodziewać się górnolotnej literatury, ambitnych rozważań godnych filozofów. To proste, nieskomplikowane historie, które pokochały czytelniczki na całym świecie. Tak jest również w przypadku "Niech Ci się spełnią marzenia". Pochłonęłam łatwo i szybko. Było przyjemnie, a do tego bardzo smakowicie. Łatwostrawna opowieść.

Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Barbara O'Neal "Niech Ci się spełnią marzenia"
Wydawnictwo Literackie, 2015
ilość stron: 432
data premiery: 14.01.2015

czwartek, 29 stycznia 2015

Recenzja przedpremierowa | Danuta Pytlak "Babie lato"



Są takie historie, które przywracają nadzieję na lepsze jutro. Trafiają do najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy, na dobre wciągając w swoją rzeczywistość. Leczą złamane serca, przynoszą wiarę w to, że wszystko dzieje się po coś i jest w tym wszystkim większy sens. Pomagają odnaleźć logikę tam, gdzie wydaje nam się, że jej nie ma. W chorobie, cierpieniu, stracie. Do takich historii zalicza się jedna z najnowszych propozycji Wydawnictwa Zysk i S-ka, powieść obyczajowa Danuty Pytlak „Babie lato”.

Michalina wiodła udane życie. Wraz z kochającym mężem byli właścicielami luksusowego apartamentu, Michalina pięła się po szczeblach kariery w korporacji, a jej małżonek z sukcesami prowadził własną firmę. Okazuje się jednak, że Michalina tak naprawdę nie znała swego męża. Od dłuższego czasu Paweł pogrążał się w uzależnieniu od hazardu i przegrał sporą sumę pieniędzy. W końcu odchodzi, a Michalina musi zmierzyć się ze swoją samotnością. Chwilę później los zadaje kobiecie kolejny cios: Michalina jest poważnie chora i konieczna jest natychmiastowa operacja, po której postanawia zmienić i przewartościować swoje życie. Pomóc może jej w tym odziedziczony po babci, zapomniany dom na wsi. Ale zanim kobieta osiągnie stabilizację, musi uporać się z przeszłością i pozostawionymi przez męża długami.

Główna bohaterka niebawem wkroczy w „jesień” swojego życia. Zanim to jednak nastąpi, wraz z najlepszą przyjaciółką przeżyje „babie lato”. Co przygotował dla nich los? „Babie lato” to pełna pozytywnej energii, ciepła i cudowna historia. Pozostawia w czytelniku wiarę i nadzieję na to, że zawsze, nawet wtedy gdy wiatr wieje nam w oczy… jakoś to będzie. Powieść jest wiernym zapisem ludzkich zmagań z przewrotnym losem i obietnicą lepszego jutra. To również opowieść o powrocie do swoich korzeni, poszukiwaniu odpowiedzi na pytania z przeszłości, pogodzeniu się i zaakceptowaniu kolei losu. Bohaterka nie miała łatwego dzieciństwa, niepowodzenia w życiu rodziców, zakazana miłość sprzed lat odcisnęły piętno nie tylko na Michalinie, ale i nieznanej jeszcze kobiecie, jaka kiedyś na dobre zagości w życiu postaci.

I właśnie to ciepło, z jakim Danuta Pytlak snuje swoją opowieść, sprawia, że książkę czyta się cudownie. Mamy wrażenie, że przenosimy się w całkiem innym wymiar, pełen spokoju i zrozumienia. Autorka zaraża nas nadzieją, swego rodzaju entuzjazmem i wiarą w słuszność tego, co przynosi nam życie. Danuta Pytlak wyróżnia się szerokim postrzeganiem rzeczywistości. „Babie lato” nie jest zwykłą, prostą historią, prowadzącą nas z punktu A do punktu B. To pełna zakrętów i nieprzewidywanych zwrotów akcji książka. Kiedy rozpoczynałam swoją przygodę z „Babim latem” spodziewałam się nieskomplikowanej opowieści o kobiecie, która odziedziczyła dom na wsi, tam poznała mężczyznę, osiedliła się i wszyscy żyli długo i szczęśliwie – wszak znamy wiele takich historii. Teraz jednak wiem, że „Babie lato” to lektura totalnie nieprzewidywalna i niebanalna. Zaskoczy was wiele razy.

Jedyne, co nie do końca mi odpowiadało w powieści, to ilość wątków pobocznych. Wiele z nich zostało rozpoczętych, a potem tak jakby pominiętych. Kilkakrotnie odniosłam wrażenie, że autorce po prostu zabrakło pomysłu na pociągnięcie poruszonych kwestii. W moim odczuciu książce wyszłoby na dobre, gdyby została uszczuplona o jakieś 50 stron i kilka myśli.

„Babie lato” to rozbudowana, wręcz epicka opowieść. Poszczególne rozdziały wprowadzają w życie głównej bohaterki osoby, które zmienią bieg wydarzeń. Przekonajcie się sami, jak Michalina poradzi sobie z nieoczekiwanymi zmianami. Powieść Danuty Pytlak warto przeczytać głównie ze względu na niepowtarzalny klimat i dojrzałą, emocjonującą historię. Piękna książka!

Dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Danuta Pytlak "Babie lato"
Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2015
data premiery: 02.02.2015

środa, 28 stycznia 2015

Wanda Żółcińska "Najdroższa" [Recenzja]




"Najdroższa" to książka inna niż wszystkie, nieco przypominająca prozę Tulli. Zdecydowanie nie dla każdego, gdyż daleko jej do literatury rozrywkowej. To przejmujący, szczery i mocny portret kobiety w szponach odpowiedzialności. Odpowiedzialności za siebie, swoją nieuleczalnie chorą matkę, kota, królika, mężczyzn.. "Najdroższa" to próba znalezienia odpowiedzi na niezadane pytania, które tkwią w głębi każdego człowieka.

Bohaterka jest niewolnicą korporacji, w jednym lub kilku mniej stabilnych związkach. Błądzi po omacku pomiędzy dwoma mężczyznami: tym "idealnym", wolnym, zakochanym, oddanym i tym żonatym, niestabilnym, wpadającym bez zapowiedzi pomiędzy pracą a domem. Ma pod opieką nieuleczalnie chorą matkę. Próbuje pogodzić własne życie z odpowiedzialnością za Nią, ale okazuje się, iż zawsze ktoś będzie cierpiał. Bezustannie dąży do pogodzenia wszystkich ról: córki, kobiety, pracownicy... Ale tak się nie da. Nie potrafi być idealna na wszystkich płaszczyznach. Zawsze ktoś ucierpi. 

"Najdroższa" zdecydowanie nie jest lekturą na jedno popołudnie. To trudna, ciężka, momentami przytłaczająca powieść, która często przerasta czytelnika. Nie pochłaniałam jej jednym tchem. Czytałam po dziesięć, dwadzieścia, czasem pięćdziesiąt stron, po czym odkładałam. By odpocząć. "Najdroższa" chwyta za gardło. Napisana krótkimi, najprostszymi zdaniami oraz równoważnikami zdań, a jednak niełatwa. Bohaterka jest synonimem zagubienia i to zagubienie wprowadza w nasze życie. Wywołuje niepewność, czy aby na pewno nie jesteśmy sztucznym tworem, a nasze relacje z ludźmi nie są wynikiem braku autentyzmu. Jak żyjemy? Jak pogodzić nasze pragnienia z odpowiedzialnością, którą musimy podjąć za siebie, bliskich? "Najdroższa" to przejmujący portret kobiety, która jest córką nieuleczalnie chorej matki. Ale czy to oznacza, że sama ma przestać żyć? Bohaterka stara się odnaleźć najlepsze w tej sytuacji rozwiązanie. Zatrudnienie opiekunki, przeprowadzka do matki, a może umieszczenie staruszki w specjalnym domu opieki? "Najdroższa" jest głosem sumienia. "Najdroższa" to odpowiedzialność.

To niekonwencjonalna, nieszablonowa i.. dziwna powieść. Książka bardzo współczesna, a jednocześnie nieco odrealniona. Autorka naszkicowała portret kobiety, która pragnie za bardzo. Miota się, rzuca, a jej działania są jednocześnie tak prawdziwe, jak i sztuczne. Wyolbrzymione. "Najdroższa" nie jest powieścią z tradycyjną fabułą w stylu "przyszła, poszła, zrobiła". To pojedyncze, urwane obrazy z życia bohaterki, które pod koniec łączą się w całość. Wanda Żółcińska przez cały czas pozostaje w klimatach niepewności, tajemniczości. Kim jest "najdroższa"? Do kogo zwraca się bohaterka? Również imię głównej bohaterki poznajemy dopiero na ostatniej stronie. O swojej matce - zastanawiające - mówi "Ona". Bierze odpowiedzialność za Nią. Nie za mamę. To wszystko wpływa na całokształt. Niuanse, które kreują rzeczywistość.

Czy podobała mi się "Najdroższa"? Tak, ale równie mocno mnie sponiewierała. Czasami nie byłam pewna swoich odczuć. Nie wiedziałam, czy to, co czytam, sprawia mi przyjemność. W jednej chwili byłam zachwycona, aby zaraz odłożyć książkę w kąt. Jedno jest pewne - "Najdroższa" to debiut wyróżniający się na polskim rynku. Niejednoznaczny, niejasny. Odnoszę wrażenie, iż każdy czytelnik może inaczej odebrać powieść, znaleźć coś dla siebie. A chyba o to chodzi.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Wanda Żółcińska, "Najdroższa"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2015
ilość stron: 348
data premiery: 13.01.2015

Recenzja przedpremierowa | Edyta Świętek "Tam gdzie rodzi się miłość"




Miłość rodzi się w Bieszczadach. Edyta Świętek przekonuje nas o tym w swej najnowszej powieści , która właśnie ukazuje się nakładem Wydawnictwa Replika. Skomplikowana historia miłosna, zawiły wątek kryminalny i podsycana przed lata żądza zemsty – tego możecie spodziewać się po lekturze „Tam gdzie rodzi się miłość”. Będzie się działo…

Daria Hajdukiewicz oraz jej najbliżsi żyją w nieustającym strachu. Wisząca od wielu lat nad rodziną realna groźba niebezpieczeństwa sprawiła, iż rodzice Darii postanowili trzymać swoją córkę jak najbliżej siebie, pod ciągłym nadzorem. Młoda kobieta żyła w poczuciu zagrożenia i biernie poddawała się rodzicielskiej kontroli. Kiedy w należącym do rodziny Hajdukiewiczów hotelu pojawia się Marek, dziewczyna pozwala, by po raz pierwszy przemówiły przez nią uczucia, a nie rozsądek. W tajemnicy zaczyna spotykać się z mężczyzną. Jednocześnie czyhające od lat niebezpieczeństwo zbliża się pod postacią żądnego zemsty, cierpliwego człowieka, który niegdyś obiecał ojcu Darii, iż pewnego dnia odbierze mu wszystko, co ten posiada. 

Edyta Świętek przenosi nas w malownicze Bieszczady, gdzie w scenerii położonego na uboczu hotelu „Zacisze” rozegra się wiele zaskakujących zwrotów akcji i narodzi się miłość. Romans z reguły nie jest moim ulubionym gatunkiem literackim, czasem chętnie przeczytam, lecz niewiele zostało napisanych historii miłosnych, które potrafią rzucić mnie na kolana. Tym razem jednak jest inaczej, gdyż „Tam gdzie rodzi się miłość” jest powieścią epicką. Tak, zostałam rzucona na kolana! Książka Edyty Świętek w moim odczuciu jest rewelacyjnie napisaną, niebanalną i emocjonującą opowieścią. Wprost nie mogłam oderwać się od tej historii, pochłonęłam ją w całości, odczuwając bezwstydną przyjemność z zaglądania w życie bohaterów. Edyta Świętek jest w doskonałej formie. Stworzyła świeżą, intrygującą i nieszablonową historię miłosną, nie popadając przy tym w banał. To nie jest „tylko” romans, to powieść o ludzkich charakterach. Niesamowicie silnych ludzkich charakterach.

Cenię Edytę Świętek za to, że jej bohaterowie nie są czarno-biali. Człowiek nigdy nie jest jednoznacznie dobry ani zły, jak mogłoby się wydawać wielu pisarzom. Autorka „Tam gdzie rodzi się miłość” stworzyła intrygujące, pełne sprzeczności charaktery. To właśnie główni bohaterowie są największą siłą tej publikacji. Nieco krnąbrna, honorowa i dumna dziewczyna spotyka na swej drodze równie ambitnego, zorientowanego na realizację planów mężczyznę. Połączenie iście wybuchowe, które doskonale opisała Edyta Świętek. Autorka poszczególne portrety kreśli starannie i z wielką precyzją, dzięki czemu książka wyróżnia się na tle innych współczesnych powieści klasyfikowanych jako literatura dla kobiet. Podczas lektury w najmniejszym nawet stopniu nie odczuwałam, że oto mam przed sobą „romans”, gatunek traktowany nieco z przymrużeniem oka i będący zaliczany do literatury mniej wartościowej.

Edyta Świętek przyciąga uwagę oryginalnym wątkiem kryminalnym. To kolejny mocny punkt powieści „Tam gdzie rodzi się miłość”. Autorka stopniowo dawkuje napięcie, już w prologu pojawia się obietnica mocnych wrażeń, po czym wraz z pisarką podążamy w nieco spokojniejsze rejony, aby już po chwili nadać akcji tempa. I tak jest przez cały czas trwania opowieści. Edyta Świętek udziela nam dużo wskazówek, wiele wyjaśnia, ale najlepsze pozostawia na sam koniec. Atmosfera niczym w dobrym kryminale sprawia, iż czytelnik nie może oderwać się od lektury.

Dawno, a może nigdy nie czytałam tak emocjonującego i dobrego polskiego romansu. „Tam gdzie rodzi się miłość” nie jest cukierkowatą, banalną historią, a zawiłą, emocjonującą i wzbudzającą zainteresowanie opowieścią. Z niecierpliwością oczekuję na kontynuację losów bohaterów, powieść „Tam gdzie rodzi się zazdrość”. Już dziś wiem, że przeczytam z największą przyjemnością.

Dziękuję Wydawnictwu Replika za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego powieści!

Edyta Świętek "Tam gdzie rodzi się miłość"
Wydawnictwo Replika, 2015
ilość stron: 400 
data premiery: 03.02.2015

niedziela, 25 stycznia 2015

Wywiad | Agnieszka Olejnik: "Sienkiewicz czy Prus nie mieliby dziś szans na nagrody literackie"


Powieść Agnieszki Olejnik "Dante na tropie" podbiła moje serce. Zaczytałam się w niej z największą przyjemnością, pozostając pod wrażeniem niebanalnego stylu autorki i wartkiej akcji. Postanowiłam poznać bliżej pisarkę i zadać jej kilka pytań. Dlaczego czworonożny przyjaciel Anny nosi poetyckie imię Dante? Kogo uznanie jest ważniejsze: czytelników czy krytyków? Czy "Dante na tropie" to bardziej kryminał czy obyczaj?

Zastanawiam się, ile Agnieszki Olejnik jest w bohaterce „Dante na tropie”? Dostrzegam kilka autobiograficznych wątków, chociażby fascynacja psami rasy wyżeł weimarski.

Obecność psa w mojej książce o niczym nie świadczy. Albo raczej świadczy o tym, że psy są elementem mojej codzienności do tego stopnia, iż stanowią niezbywalny element świata, tak jak słońce, powietrze i ludzie. 
Naturalnie w „Dantem na tropie” znajduje się kilka takich „autobiograficznych” drobiazgów – poza rasą i imieniem psa są to dęby przed domem i sójki, które uwielbiam obserwować przez okno. Ponadto podobnie jak Anna jestem typem samotnika. Aha, i pasjami robię nalewki. Tyle – i tylko tyle. Cała reszta to fikcja. 

Pani poprzednia powieść „Zabłądziłam” to stuprocentowy obyczaj. Skąd narodził się pomysł, aby pójść teraz w stronę kryminału?

Nie mam pojęcia, skąd pomysł. Pewnego dnia po prostu siedziałam sobie z kubkiem kawy pod moimi potężnymi dębami i obserwowałam bawiące się dzieci i psy. Nagle przyszło mi do głowy, że mieszkam na ziemi, która niejedno widziała, że te dęby mogły być świadkami walki, czyjejś dramatycznej ucieczki, czyjegoś powrotu z wojny. Tu, na Ziemiach Odzyskanych, wciąż jeszcze natykamy się na pamiątki przeszłości. Ktoś kopie w ogródku i wyciąga z ziemi aptekarską buteleczkę z niemieckim napisem. Ktoś odkrywa, że jego dziadek jest Ukraińcem, po wojnie przymusowo przesiedlonym w te strony, który przez całe życie ukrywał swą narodowość, bo się bał ludzkiej niechęci. Z takich refleksji wzięła mi się opowieść o ponurych tajemnicach miasteczka odkrywanych przez Annę.

Właśnie, jeśli już jesteśmy przy temacie gatunku. Czego czytelnik może się spodziewać po „Dante na tropie” – bardziej powieści kryminalnej czy obyczajowej? Jakie zdanie na temat tych proporcji ma sama autorka?

Pisałam kryminał. O powieści obyczajowej w ogóle nie myślałam. Ani – Boże broń – o romansie. Kiedy skończyłam, nadal byłam przekonana, że wyszła mi powieść o zbrodni. Dopiero od wydawcy, z niemałym zdumieniem, dowiedziałam się, że to jest połączenie gatunków i że tego romansu znajduje się tu całkiem sporo. Dla mnie ważny jest wątek kryminalny, miłość i cała reszta jest mu podporządkowana.

Napisanie której z dwóch dotychczasowych książek – „Zabłądziłam” oraz „Dante na tropie” – było dla Pani trudniejsze i dlaczego?

„Zabłądziłam” napisało się samo. Było to trudne jedynie w tym sensie, że przez kilka tygodni znajdowałam się w stanie pewnego amoku, który sprawiał, że właściwie nie byłam w stanie robić nic poza pisaniem; prawie nie spałam, ponieważ nawet we śnie układały mi się dialogi między Majką i Alkiem. Żyłam życiem bohaterów, emocjonalnie byłam wykończona, a w dodatku nie miałam nic do powiedzenia – oni robili, co chcieli, ja mogłam to tylko zapisać. Opowieść wymknęła mi się spod kontroli i nic tam nie zależało ode mnie. Brzmi dziwnie, ale tak było.
Z „Dantem na tropie” sprawa wyglądała zupełnie inaczej – tu opowieść trzeba było dograć w najdrobniejszych szczegółach, rozpisać sobie ramy czasowe, trochę pokombinować z kolejnością odsłaniania kolejnych kart. Oczywiście również przy pisaniu tej książki nadszedł moment, kiedy bohaterowie zaczęli żyć własnym życiem, a ja mogłam się tylko przyglądać ich decyzjom – ale w znacznie większym stopniu kontrolowałam samą historię.

Ile czasu pracowała Pani nad powieścią „Dante na tropie”?

Z określeniem czasu mam na ogół problem. A to dlatego, że zaczynam książkę, rozgrzebuję ją trochę – i odkładam. Pamiętam, że pierwsze zdania napisałam jakoś w roku 2012, po czym zapomniałam o całej sprawie i zajęłam się dziecięcą „Avą i Timem”. Książka ta ukazała się w lipcu roku 2013, akurat wtedy, gdy byłam w transie i pisałam „Zabłądziłam”. Następnie, jeszcze w amoku twórczym, popełniłam „Dziewczynę z porcelany”, której w ogóle nie miałam w planach, sama się wymyśliła – po czym, otrzeźwiawszy, wróciłam do „Dantego”. Nagle historia złożyła mi się w całość. Pamiętam, że był to wrzesień. W lutym książka była już w wydawnictwie, tak więc samo pisanie trwało raptem pięć miesięcy. Ale trzeba jeszcze dodać dwuletnie „leżakowanie” w mojej głowie.

Zastanawia mnie poetyckie imię czworonoga głównej bohaterki – Dante. Skąd pomysł, aby nadać psu takie imię?

Imię to nosił pewien bardzo stary wyżeł niemiecki, który kilka lat temu szukał domu. Nie pamiętam już, czy na skutek niefrasobliwości właścicieli, czy może ich choroby – w każdym razie znajomi psiarze szukali dla niego nowego opiekuna, a w przypadku staruszka z siwym pyszczkiem nie jest to łatwa sprawa. Byłam wtedy w takiej sytuacji życiowej, że nie mogłam sobie pozwolić na kolejnego psa, ale całym sercem mu kibicowałam. Wyraz jego mądrych brązowych oczu mocno utkwił mi w pamięci. A gdy w moim domu pojawił się pies – chłopak, stało się oczywiste, że będzie się zwał Dante. To imię po prostu czekało na niego.

Proszę powiedzieć, co dla autorki jest bardziej istotne: uznanie krytyków czy zachwyt czytelników?

Zdecydowanie to drugie. Z opiniami krytyków bardzo rzadko się zgadzam. Często jest tak, że czytam rewelacyjne recenzje, kupuję książkę i ręce mi opadają, bo tego nie da się czytać. Odnoszę niekiedy wrażenie, że aby zasłużyć na uznanie tego szacownego grona, trzeba nauczyć się pisać dziwnie – im dziwniej, tym lepiej. Mile widziany eksperyment językowy, do tego najlepiej sporo brutalności, trochę dewiacji, krwi i wulgaryzmów, może jakieś narkotyki, wizje, traumy; wymieszać i napisać tak, żeby nikt nie był pewien, o co chodzi.
Żartuję, oczywiście. Ale prawdą jest, że zwyczajnie opowiedziane historie nie są dziś cenione przez krytyków. Sienkiewicz czy Prus nie mieliby szans na nagrody literackie. A co dopiero ja. Tak więc pozostaje mi cieszyć się pochlebnymi opiniami czytelników. 

Nad czym obecnie Pani pracuje?

Jak już wspomniałam, rozgrzebuję moje historie i zostawiam je na jakiś czas, żeby się „uleżały”. W tej chwili rozgrzebane mam trzy, z czego jedną najbardziej, więc pewnie właśnie do niej wrócę w najbliższym czasie. Poza tym szlifuję powieść, już właściwie skończoną, ale ciągle przychodzą mi do głowy drobiazgi, które trzeba w niej zmienić – jest to kryminał pod tytułem „Nieobecna”. Pewnie znów się okaże, że w tym kryminale sporo powieści obyczajowej.

Czy Agnieszka Olejnik zagości na polskim rynku wydawniczym na stałe?

Mam nadzieję. Wkrótce nakładem wydawnictwa Czwarta Strona ukaże się kolejna moja książka – wspomniałam już o niej – „Dziewczyna z porcelany”. Jest to powieść obyczajowa; historia młodego chłopaka, Michała, który z dnia na dzień musi stać się dorosły i wziąć na siebie odpowiedzialność za sprawy, o których nie miał dotąd pojęcia. Musi nauczyć się miłości (i wcale nie mam na myśli tej romantycznej, albo może nie tylko tę), wybaczania, empatii. Jednym słowem będziemy obserwować jego emocjonalne dojrzewanie, stawanie się mężczyzną.
Ponadto na opracowanie i publikację czeka kolejna moja powieść, także obyczajowa – „A potem przyszła wiosna”. Nie wiem jeszcze, które wydawnictwo weźmie ją pod swoje skrzydła. To moja ulubiona książka, nie mogę się jej doczekać. A następny w kolejce jest wspomniany kryminał „Nieobecna”. Tak więc w najbliższym czasie powinno się sporo wydarzyć.

Agnieszka Olejnik "Dante na tropie"
Wydawnictwo Literackie
premiera: 05.02.2015

Recenzja przedpremierowa | Elísabet Benavent "W butach Valerii"



Na punkcie Valerii oszalały czytelniczki na całym świecie, nie tylko w Hiszpanii, rodzinnym kraju autorki powieści, Elísabet Benavent. Rzadko ulegam globalnej modzie, będąc wierna przekonaniu, iż coś, co podoba się wszystkim, tak naprawdę... nie może być dobre. A jednak coś skusiło mnie, aby poznać historię Valerii. "W butach Valerii" to typowe kobiece "czytadło", okrzyknięte hiszpańskim "Seksem w wielkim mieście". Przeczytałam i.. przepadłam! Również i ja dopisuję się do licznego grona fanek Carrie Bradshaw rodem z Madrytu.

Valerię, po sukcesie jej debiutanckiej powieści, dopadła niemoc twórcza. Wydaje jej się, że wszystko, co napisze, jest płytkie, bezwartościowe. Ale od czego ma się przyjaciółki? Valeria zawsze może liczyć na swoje trzy koleżanki: Nereę, Carmen i Lolę. Każda z nich inna, każda w skomplikowanej, choć zupełnie różnej od poprzedniej, sytuacji życiowej. Nerea właśnie rozpoczęła nowy związek, Carmen wzdycha do kolegi z pracy i z całego serca nienawidzi swojego szefa, Lola ma romans z mężczyzną i w życiu nie przyzna się, że jej może chodzić o coś więcej. No i Valeria. Zakochana w swoim mężu Adrianie, choć ich małżeństwo przeżywa kryzys. W tym czasie w jej życiu pojawia się niesamowicie przystojny i seksowny Victor. Valeria wie, że nie można mieć wszystkiego i z całych sił stara się, aby nie przekroczyć cienkiej granicy.

"W butach Valerii" to błyskotliwa, skrząca się humorem, lekka i baaardzo przyjemna opowieść o pokoleniu współczesnych dwudziesto i trzydziestolatków. Nie spodziewałam się, iż dam się ponieść z pozoru prostej oraz banalnej historii. Bo Elísabet Benavent nie odkrywa niczego nowego, a jednak jej książka czymś się wyróżnia. Napisana w sposób, który nie pozwala odłożyć lektury na półkę, wciągająca, emocjonująca, ciekawa - taka jest "W butach Valerii". Potrzebowałam takiej historii. Obezwładniającego relaksu, uczucia odprężenia, które ogarnęło moje ciało od koniuszków palców u stóp po sam czubek głowy. Dałam się bezwstydnie ponieść opowieści o Valerii i jej trzech przyjaciółkach. Chociaż momentami "W butach Valerii" aż za bardzo przypominała "Seks w wielkim mieście", powieść nie jest literacką kalką. Wspólna jest tylko przyjaźń i liczba głównych bohaterek. No, i przystojni mężczyźni!

Powieść wyróżnia się niebanalnym i nieprzewidywalnym zakończeniem. Przyznam, iż Elísabet Benavent rozbudziła moją ciekawość i mam apetyt na więcej. Wkrótce w Polsce ukażą się kolejne części serii o Valerii: "Valeria w lustrze", "Valeria czarno na białym" oraz "Wszystko o Valerii". Autorka skończyła swoją pierwszą powieść w kulminacyjnym momencie, totalnie pobudzając moje zainteresowanie. Spodziewałam się zgoła innego zakończenia, tymczasem Benavent okazała się autorką, która wyrywa się schematom. Udało jej się stworzyć świeżą, momentami kipiącą seksem, czasem zabawną, innym razem wzruszającą historię o ludziach i ich niedoskonałościach. Sceny seksu nie są nijakie, sztampowe i w przeciwieństwie do głośnego bestselleru z ostatnich lat, fabuła wnosi coś więcej.

Reasumując - jestem zaskoczona, że "W butach Valerii" podobało mi się.. aż tak bardzo. Nie spodziewałam się, że zatracę się w tej opowieści, nie byłam do końca przekonana do lektury powieści. A jednak coś mnie tknęło, postanowiłam się zrelaksować, odpłynąć, odrealnić i nie żałuję. Doskonałe "czytadło" dla kobiet! Jestem przekonana, iż Valeria również w Polsce zyska spore grono fanek. Moją sympatię już zdobyła.

Dziękuję Wydawnictwu Literackiemu za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego powieści!

Elísabet Benavent, "W butach Valerii"
Wydawnictwo Literackie, 2015
ilość stron: 432
data premiery: 05.02.2015

sobota, 24 stycznia 2015

Lisa Scottoline "Cicho sza" [Recenzja]



Dotychczas w Polsce nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka wydano pięć powieści Lisy Scottoline: "Ocal mnie", "Spójrz mi w oczy", "Nie odchodź", "Wracajmy do domu" oraz najnowszą "Cicho sza". Książki autorki od jakiegoś już czasu ukazują się pod skrzydłami klubu dyskusyjnego Kobiety to czytają. Czytałam wszystkie wyżej wymienione publikacje i muszę przyznać, iż, chociaż Lisa Scottoline nie należy do moich ulubionych autorek, "Cicho sza" jest najlepszą z dotychczasowych powieści pisarki, co nie znaczy, że nie można jej nic zarzucić. Jak zawsze, Scottoline jest jakby odrealniona.

Jake Buckman nie może pochwalić się dobrymi kontaktami ze swym nastoletnim synem, Ryanem. Od dłuższego czasu próbuje nawiązać utraconą więź z dzieckiem. Pragnie być dla niego "fajnym tatą", dlatego kiedy Ryan podczas powrotu z kina prosi ojca, aby ten pozwolił mu poprowadzić samochód, Jake, mimo wielu początkowych wątpliwości, zgadza się. Ta decyzja na zawsze zmieni życie rodziny Buckmanów. Dochodzi do nieszczęśliwego wypadku, w wyniku którego ginie człowiek. Jake w jednej sekundzie musi dokonać wyboru. Postanawia za wszelką cenę chronić swojego syna. Już następnego dnia wie, że popełnił błąd, ale jest za późno, aby się wycofać. Ojciec i syn zbliżają się do siebie, ale nie w taki sposób, jakiego życzyłby sobie Jake. Łączy ich tajemnica, która może zniszczyć życie całej rodziny.

Lisa Scottoline zadaje mądre i dojrzałe pytania, jej powieści są doskonałym materiałem do dyskusji, dlatego nie dziwi mnie wybór tej akurat pisarki na autorkę klubu dyskusyjnego Kobiety to czytają. Scottoline porusza ważne kwestie, ekstremalnie sprawdza swych bohaterów, wystawia ich na ciężką próbę. "Cicho sza" to wyrzut sumienia Jake'a i Ryana Buckmanów. Ojciec, który w jednej chwili podejmuje decyzję, przekracza granice, aby chronić swojego syna. Punkt wyjścia Scottoline to zawsze zawiły, niegłupi problem, ale odnoszę wrażenie, iż podczas rozwoju akcji autorka zatraca gdzieś swoją wiarygodność. Dotyczy to jej wszystkich lektur, nie tylko "Cicho sza". Wątki sensacyjne Scottoline są mało prawdopodobne, a zakończenie "Cicho sza" okazuje się być niezbyt wiarygodne. Czyta się przyjemnie, łatwo i szybko, lektura skłania do refleksji "a co ja bym zrobił/zrobiła na miejscu Jake'a?", a chyba o to tutaj chodzi. Jednak nie potrafię w pełni przekonać się do prozy Lisy Scottoline, właśnie dlatego, że jest odrealniona i często traci kontakt z rzeczywistością. Na wstępie zaznaczyłam, iż "Cicho sza" jest najlepszą z dotychczasowych publikacji autorki, z uwagi na to, że tym razem Scottoline pilnuje się jakby bardziej. Pozwolę sobie na chwilę wrócić do "Wracajmy w domu". Tam wątek sensacyjny był tak słaby i nieprawdziwy, że czytelnik łapał się w pewnym momencie na myśli "ale jak to? zabili go i uciekł?". W "Cicho sza" ten temat został potraktowany po macoszemu, całe szczęście. Scottoline wyszłoby na dobre, gdyby z tej sensacji w ogóle zrezygnowała, gdyż, no cóż, nie wychodzi jej to zbyt dobrze. Na to się jednak nie zapowiada, więc muszę zadowolić się faktem, iż w swej najnowszej książce 90% uwagi poświęciła wątkom obyczajowym. Sensacyjnie jest na sam koniec. Zakończenie jest zdecydowanie najsłabszym punktem powieści. Mało wiarygodne, naciągnięte na siłę tak, aby wszystko skończyło się happy endem.

"Cicho sza" to książka nie tylko dla rodziców. Myślę, iż to doskonała propozycja również dla nastolatków, którym tak trudno zrozumieć matkę i ojca. Powieść Lisy Scottoline przybliża wiele dylematów współczesnych rodziców i młodzieży. Pozwala znaleźć kontakt ze swym nastoletnim dzieckiem. Punkt dla Scottoline za poświęcenie uwagi emocjom i przeżyciom wewnętrznym dojrzewającego człowieka. "Cicho sza" to dokładna wiwiseksja relacji ojca z synem, z uwzględnieniem miejsca matki w tej więzi. Przyznam, iż jako mama wyniosłam z lektury coś więcej. Scottoline skłoniła mnie do refleksji na temat stosunków dziecka z ojcem oraz wpływu matki, jaki ta nierzadko wywiera na swoim partnerze i potomku. "Cicho sza" to rzetelny obraz rodziny oraz walki, jaką warto stoczyć, aby jej nie stracić.

Kiedyś, po lekturze "Wracajmy do domu", obiecałam sobie, że to już koniec ze Scottoline, a autorka irytuje mnie za bardzo, aby dogadać się z jej twórczością. A jednak coś cały czas mnie ciągnie do książek Lisy Scottoline. Nie żałuję, że przeczytałam "Cicho sza" i mam nadzieję, że ten stosunek wątków obyczajowych do sensacyjnych cały czas będzie rósł. "Cicho sza" to ciekawa, niezła powieść obyczajowa, która sporo traci ze swej wiarygodności dosłownie przez ostatnie 30 stron. 




Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Lisa Scottoline, "Cicho sza"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2015
ilość stron: 416
data premiery: 13.01.2015

piątek, 23 stycznia 2015

Patronat medialny | Edyta Świętek "Bańki mydlane". Recenzja przedpremierowa




„Życie jest bańką mydlaną – mieni się wielobarwnymi tęczami.”
Edyta Świętek, „Bańki mydlane”

Młodość rządzi się swoimi prawami. To czas na zabawę, pierwsze miłości, nowe doznania, przygody, podróże.. Wiele młodych ludzi żyje chwilą obecną,  w pewności, że choroba i śmierć są nieodłącznymi elementami bardzo odległej przyszłości. Młodość nie jest dobrym czasem na umieranie. W idealnym świecie młodzi ludzie trwają beztrosko, kończą studia, znajdują miłość swojego życia, robią karierę, zakładają rodzinę oraz żyją długo i szczęśliwie. Ale idealny świat nie istnieje. Młodzi ludzie chorują. I umierają. Edyta Świętek w swojej najnowszej powieści „Bańki mydlane” oswaja temat śmierci.

Michalina to pełna życia dziewczyna. Ma wszystko, o czym marzy młoda kobieta: kochającą rodzinę, czułego chłopaka, zajmującą pasję, studia i świetlaną przyszłość przed sobą. Przyszłość, na którą nadzieję zostają przekreślone w jednej chwili. Michalina nagle zaczyna czuć się źle. Wstępne badania, potem konieczność ich powtórzenia, w końcu diagnoza zostaje postawiona. To nowotwór. Jak pogodzić się ze śmiertelną chorobą, kiedy całe życie ma się jeszcze tak naprawdę przed sobą? 

„Bańki mydlane” zachwycają w całej swej prostocie. To nieskomplikowana, aczkolwiek trafiająca głęboko do naszej duszy historia młodej dziewczyny, wobec której los miał nieco inne plany, niż ona sama. Edyta Świętek staje twarzą w twarz z tematem szczególnie bolesnym i znanym każdemu z nas: ze śmiercią. W przypadku „Baniek mydlanych” to zderzenie jest niezwykle brutalne, gdyż na śmiertelną chorobę zapada młoda, pełna wewnętrznego piękna osoba. Michalina, przeżywając swój dramat, musi pogodzić się z tym, co nieuniknione i zawalczyć o odnalezienie siebie w tej przerażającej rzeczywistości. Edyta Świętek pisze w sposób bezpośredni i niepozbawiony dosadności,  trafiając wprost do serca czytelnika. Tajemnica całej tej powieści tkwi w jej prostolinijności i szczerości. Śmierć jest czymś naturalnym, chociaż staramy się ją negować, zaprzeczamy jej, w końcu – drżymy na myśl, że po nas przyjdzie. Tak jak naturalna jest śmierć, tak naturalny jest sposób, w jaki Edyta Świętek o niej pisze.

Główna bohaterka powieści, Michalina, szuka swojej własnej recepty na przetrwanie w ogłuszającym bólu i niewyobrażalnym strachu. Autorka zadbała o staranny i rzetelny portret młodej kobiety, skupiając się przede wszystkim na przedstawieniu jej przeżyć wewnętrznych. Co czuje młoda osoba stając do walki ze śmiertelną chorobą? Edyta Świętek udowadnia, iż jest osobą pełną empatii, potrafi zrozumieć swoją bohaterkę, w końcu wskazać jej kierunek, w którym Michalina odnajdzie ukojenie. W pewnym momencie czytelnik łapie się na tym, iż tak naprawdę kluczową kwestią nie jest to, czy dziewczyna przeżyje, czy też nie, a sposób, w jaki odnajdzie w sobie nadzieję i wiarę w wyższy sens tego, co przyszło jej doświadczyć. „Bańki mydlane” przywracają nam ufność, dodają otuchy i uczą współodczuwania. To wyjątkowa powieść autorstwa wyjątkowej kobiety.

„Bańki mydlane” nie są zwykłą książką. To realna chęć niesienia pomocy. Edyta Świętek wspiera osoby chore na nowotwór dobrym słowem i nadzieją, jaką ci mogą odnaleźć w tekście książki. Ale dobre słowo to nie wszystko, co oferuje pisarka. Autorka zdecydowała się przeznaczyć całość swojego wynagrodzenia autorskiego na rzecz Hospicjum im. Świętego Łazarza w Krakowie. Również wydawca najnowszej powieści Edyty Świętek, Wydawnictwo Szara Godzina przekaże 1% przychodów ze sprzedaży na konto hospicjum. Myślę, iż szczytny cel w połączeniu z dającą nadzieję, przepiękną opowieścią przekonają najbardziej nawet opornych czytelników do lektury „Baniek mydlanych”. 


Dziękuję Edycie Świętek za zaufanie, pamięć i propozycję współpracy przy promocji "Baniek mydlanych"!
Dziękuję Wydawnictwu Szara Godzina za przedpremierowe udostępnienie tekstu powieści!

Edyta Świętek "Bańki mydlane"
Wydawnictwo Szara Godzina, 2015
data premiery: 08.02.2015

czwartek, 22 stycznia 2015

Recenzja przedpremierowa | Joanna Opiat-Bojarska "Zaufaj mi, Anno"



"Zaufaj mi, Anno" to kolejne, po "Słodkich snów, Anno", spotkanie z dziennikarką śledczą Anną Rogozińską. Joanna Opiat-Bojarska przypomina sprawą, którą jeszcze kilka lat temu żyła cała Polska, a jaka szybko ucichła po związanej z nią medialnej burzy. Dziś już nikt nie mówi o dopalaczach i ryzyku, jakie niesie ze sobą ta "niewinna" zabawa. Opiat-Bojarska do napisania "Zaufaj mi, Anno" przygotowała się w sposób profesjonalny. Jakie są tego rezultaty?

Anna Rogozińska dopięła swego. Dzięki swojemu zaangażowaniu i wrodzonemu uporowi może mówić o sukcesie, jaki osiągnęła w dziennikarstwie. Jest znaną oraz rozpoznawalną prezenterką stacji Primo TV. Anna zajmuje się kolejną sprawą. Przeprowadza wywiad z politykiem, którego syn wypadł z balkonu podczas sylwestrowej zabawy. Mężczyzna nie wierzy w przypadkową śmierć swojego dziecka, wyklucza też samobójstwo. Anna próbuje ustalić, co tak naprawdę wydarzyło się feralnej nocy. W międzyczasie giną kolejni uczestnicy rzeczonej imprezy. Dziennikarka odkrywa, iż mężczyźni eksperymentowali z dopalaczami. Czy ten fakt wniesie coś nowego do sprawy? Rogozińska próbuje dotrzeć do Wiktora, przystojnego prokuratora, aby ten pomógł jej w rozwiązaniu zagadki. 

"Zaufaj mi, Anno" to część cyklu o dziennikarce śledczej Annie Rogozińskiej, jednak śmiało można sięgnąć po książkę bez znajomości treści "Słodkich snów, Anno". Anna nie wraca do wydarzeń przedstawionych w poprzedniej części, mimo iż jej obecne życie jest naturalną konsekwencją tamtych przeżyć. W mojej opinii czyni to powieść o wiele ciekawszą i bardziej wartościową. Powiem wprost - nie lubię odgrzewanych kotletów. Całe szczęście, Opiat-Bojarska niczego nie odgrzewa. Bohaterka jest ta sama, ale to jedyne, co łączy "Zaufaj mi, Anno" z "Słodkich snów, Anno". Autorka odcina się od tego, co wydarzyło się w poprzedniej części i wprowadza szereg innowacyjnych, świeżych pomysłów. Poświęca więcej uwagi tematom kryminalnym, podczas gdy sfera obyczajowa pozostaje poniekąd w tle. Uważam, iż wyszło to powieści na dobre. Śledztwo utrzymuje niezbędne napięcie, a życie prywatne Anny jest niczym wisienka na torcie. Dodaje smaku. Joanna Opiat-Bojarska napisała bardzo dobry, miejski kryminał. Piętrzą się pytania wokół wydarzeń, jakie nastąpiły po pamiętnej sylwestrowej nocy. Większość z nich aż do końca pozostaje bez odpowiedzi. Anna Rogozińska po nitce do kłębka dąży do odkrycia prawdy, a wraz z nią, w stronę zaskakującego finału zmierza czytelnik. 

Na szczególną uwagę zasługuje doskonałe wręcz przygotowanie merytoryczne autorki. Joanna Opiat-Bojarska podczas pracy nad "Zaufaj mi, Anno" współpracowała z wieloma konsultantami: toksykologiem, prokuratorem, przewodnikiem oraz filmowcem. Przyswojona wiedza oraz wrodzony talent narracyjny pisarki pozwoliły zbudować ciekawą, a przede wszystkim rzetelną historię. "Zaufaj mi, Anno" zwraca uwagę na ważne problemy społeczne. Prym wiedzie walka z dopalaczami, jaką kilka lat temu podjął, a zaraz potem zawiesił, polski rząd. Joanna Opiat-Bojarska przybliża skalę problemu, o którym już dzisiaj się nie mówi, a jaki wciąż funkcjonuje. Rzeczowo wyjaśnia wszelkie związane z tym kwestie, fachowo operuje specjalistyczną terminologią i opiera się na faktach, a nie domysłach. "Zaufaj mi, Anno" to także przedsmak życia u szczytu władzy. Przedstawia metody manipulacji władzy. Joanna Opiat-Bojarska w swojej najnowszej książce przedstawiła wysoce prawdopodobny oraz realistyczny obraz.

"Zaufaj mi, Anno" wciąga od pierwszej strony i nie pozwala odetchnąć aż do ostatniego zdania. Miałam niesamowitą frajdę z lektury! To przyjemna, dynamiczna i emocjonująca lektura. Wyróżnia się niebanalnym stylem oraz wartką akcją. Już poprzednia część z cyklu, "Słodkich snów, Anno" przypadła mi do gustu, ale ta jest zdecydowanie lepsza. Aż strach pomyśleć, co będzie, gdy Anna Rogozińska powróci po raz trzeci!

Dziękuję Wydawnictwu Filia za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Joanna Opiat-Bojarska, "Zaufaj mi, Anno"
Wydawnictwo Filia, 2015
ilość stron: 368
data premiery: 28.01.2015

środa, 21 stycznia 2015

A.S.A. Harrison "W cieniu" [Recenzja]



Odkąd prowadzę bloga nie miałam jeszcze tak dużych problemów z jednoznaczną oceną lektury, jak w przypadku powieści "W cieniu" autorstwa A.S.A. Harrison wydanej właśnie przez Wydawnictwo Znak Literanova. Odnoszę wrażenie, iż gdyby nie to, że chciałam przygotować rzetelną i pełną opinię, gdzieś w połowie lektury rzuciłabym ją w kąt. Wbrew niekwestionowanym oraz licznym zaletom, "W cieniu" najzwyczajniej w świecie irytowała mnie i.. nieco znudziła. Ale po kolei.

Klasyczny przypadek: Todd po 20 latach związku zostawia Jodi dla dużo młodszej, atrakcyjnej kobiety. Wzorcowy kryzys wieku średniego, jednak Todd musiał ponieść konsekwencje swoich czynów: dziewczyna, z którą wdał się w romans, zaszła w ciążę. Jodi, mimo iż pracuje jako terapeutka, pozostawała na utrzymaniu Todda. Odejście mężczyzny oznacza dla niej koniec życia, jakie prowadziła do tej pory. Koniec luksusów, wyprowadzkę z pięknego domu, utratę stabilizacji. W ciągu kilku tygodni świat Jodi legł w gruzach. Zmieniła się także ona. Aby ratować to, co posiada, decyduje się na desperacki krok. Czasu pozostało niewiele. Trzeba działać szybko, zanim Todd zmieni testament. Najlepszym wyjściem z sytuacji wydaje jej się zamordowanie wieloletniego partnera. 

Mam ambiwalentne odczucia. Z jednej strony doceniam precyzję i staranność, z jaką autorka zbudowała obraz rozpadu związku, poddała psychologicznej analizie bohaterów oraz ich przeszłość. To bardzo dobrze napisana powieść, której nic nie można zarzucić. Nic, oprócz tego, że.. również nic się w niej nie dzieje. Zapytacie "jak to? kobieta zabija swojego faceta i nic się nie dzieje?". Niestety, to możliwe. Staranna psychoanaliza, wspomnienia, traumy z dzieciństwa, obrazek uzależnionej od swojego mężczyzny kobiety - tak można w kilku zdaniach streścić fabułę "W cieniu". Czy to dobrze, czy źle, pozostawiam już waszej ocenie, mnie jednak zabrakło jeszcze jednego niezwykle istotnego czynnika. Akcji. Bo cóż mi z tych psychologicznych pogadanek, kiedy w thrillerze przede wszystkim powinno się dziać? Z niecierpliwością czekałam na moment, kiedy fabuła nabierze rozpędu, gdy policyjne śledztwo wkroczy w fazę ostateczną, Jodi poczuje na karku oddech deptających jej po piętach detektywów... Niestety, nic z tych rzeczy. Wszystko rozgrywa się tutaj z perspektywy słowa i analizy, a nie akcji. I dlatego książka sprawia wrażenie nieco przegadanej.

Jako powieść "W cieniu" prezentuje wysoki poziom. Jak już wspomniałam powyżej, książka jest bardzo dobrze napisana, wyróżnia się dbałością o szczegóły oraz ewidentnym przygotowaniem merytorycznym autorki. A.S.A. Harrison wiedziała, o czym pisze, analizując kolejne elementy związku głównych bohaterów. To niekwestionowane zalety tej publikacji, a mimo to przez cały czas nie mogłam pozbyć się uczucia irytacji. Byłabym skłonna zaliczyć "W cieniu" raczej do grona powieści obyczajowych. Mroczny nastrój i psychoanaliza nie zbudują całego napięcia, niezbędnego do tego, by napisać dobry thriller. Najprościej mówiąc: mimo iż jest to książka w głównej mierze o emocjach, zabrakło mi ich w lekturze. Zbyt wiele tu kalkulacji. Nie twierdzę, iż ta w ogóle nie jest potrzebna, proszę mnie źle nie zrozumieć. "W cieniu" jest inteligentną lekturą właśnie z uwagi na chłodny portret związku. Będę jednak twardo obstawać przy swoim, że to za mało. Mnie w każdym bądź razie nie wystarczyło, a książka nie wciągnęła mnie na dobre ani przez moment.

"W cieniu" to z pewnością niegłupia, interesująca lektura, jednak ja nie poczułam tego drżenia, zaciekawienia opowieścią. Przebrnęłam przez jej treść bez specjalnego zainteresowania, choć świadoma zalet powieści. Polecam osobom, które preferują chłodną, inteligentną książkę. Nie nastawiajcie się na akcję.

Dziękuję Wydawnictwu Znak Literanova za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

A.S.A. Harrison "W cieniu"
Wydawnictwo Znak Literanova, 2015
ilość stron: 352
data premiery: 14.01.2015

Wywiad | Liliana Fabisińska "Nigdy nie pisałam książki tak bardzo emocjonalnej jak 'Córeczka'"

Liliana Fabisińska

Liliana Fabisińska w swej powieści "Córeczka" budzi uśpione namiętności i.. namawia do tego, aby wykonać test na obecność wirusa HIV. Autorka, dotychczas znana z literatury dziecięcej i młodzieżowej, sama przyznaje, iż jeszcze nigdy nie napisała książki tak bardzo emocjonalnej. Jak powstawała ta historia? Czym różni się praca nad powieścią obyczajową dla dorosłych od napisania publikacji dla dzieci? I co wspólnego z "Córeczką" ma Magdalena Witkiewicz? 

Dotychczas pisała Pani książki dla dzieci i młodzieży, „Córeczka” to powieść obyczajowa dla dorosłych. Jak przebiegała i czym różniła się praca nad „Córeczką”?

Chyba nigdy nie pisałam książki tak bardzo emocjonalnej jak „Córeczka”. Nie mogłabym pisać tego „na zimno”, bez przepuszczania tych emocji przez swoje wnętrze. Chwilami pracowałam jak w transie, zawsze miałam przy sobie notes, nawet w nocy przy łóżku. Zdarzało mi się coś w nim zapisywać o świcie, albo w ostatniej chwili przed snem, gdy przychodzą najlepsze pomysły… Jeszcze przed rozpoczęciem pracy znalazłam obrazek, przedstawiający dziewczynkę w sukience w groszki. To była moja Kropeczka. Miałam notes z tym obrazkiem, zakładkę, miałam go na ekranie komórki. Cały czas bohaterka była więc przy mnie i kazała myśleć o książce.

A dla kogo pisze się łatwiej? Dla dorosłych czy dla dzieci?

Zaczynałam od pisania dla dzieci, więc to dla mnie w zasadzie „środowisko naturalne”. A jednak pisanie dla nich jest chyba trudniejsze. Dzieci są bardzo uważnymi czytelnikami, potrafią wychwycić najdrobniejszą nieścisłość, niekonsekwencję, fałsz. Nie wolno traktować ich niepoważnie! Miałam już małych czytelników, którzy sprawdzali w kalendarzu, czy w danym roku siedemnasty listopada faktycznie wypadał w piątek, i piekli ciasto tyle czasu, co moja bohaterka, żeby przekonać się, czy się nie przypali… Dla dzieci nic nie jest umowne, w każdą historię wchodzą do końca. Dlatego np. pisząc w „Skrzyni piratów” o piętnastowiecznym Helu jeździłam po muzeach, rozmawiałam ze starymi rybakami, spędzałam godziny w bibliotece…
Z kolei pisanie dla dorosłych to często nie tyle praca z faktami, co z emocjami. Trzeba poznać nie tylko miasto czy jakąś dziedzinę wiedzy, którą bohater się pasjonuje (choć i to jest oczywiście konieczne), ale przede wszystkim samego bohatera, jego psychikę, przeszłość, ograniczenia i mocne strony. Większość z nich nigdy nie trafi do książki, ale dla mnie ta postać musi być kompletna i spójna. Zawsze na jednej z pierwszych lub ostatnich stron notesu mam takie miejsce na każdego z głównych bohaterów, gdzie zapisuję, co lubią, jacy są, wszystkie drobne i ważne rzeczy… Wszystko, co o nich wiem. Dlatego każda moja książka ma swój własny notes, który jest ze mną niemal ciągle w czasie pisania.  Okładka tego notesu też jest ważna, musi być ‘w klimacie książki’. Dopóki nie mam właściwego notesu, nie ruszam z książką. Takie moje małe dziwactwo, bardzo pomagające pisać…

Skąd w ogóle wziął się pomysł, aby pisać o HIV?

Oprócz tego, że piszę książki, jestem też dziennikarką, piszącą m.in. o psychologii i zdrowiu. Często więc jestem zapraszana na różne konferencje prasowe. Kilka razy na takich spotkaniach z ekspertami słyszałam, jak dramatycznie mało osób w Polsce robi testy na HIV. Jesteśmy krajem, gdzie ponad połowa osób seropozytywnych nie ma o tym pojęcia. Dowiadują się dopiero, kiedy zaczynają chorować na AIDS. To sprawiło, że zaczęłam zastanawiać się nad życiem takich osób, okolicznościami, w których dowiadują się o tykającej bombie, którą mają w sobie… Nad tym, co dzieje się z ich rodziną, gdy pojawia się taka informacja.
Ale tak naprawdę myślałam dużo na ten temat już znacznie wcześniej. Chyba w 1994 r. szłam z moim chłopakiem przez Paryż. Zjawiskowo oświetlony przed Świętami, my zakochani, pierwszy wspólny wyjazd za granicę, wszystko jak w bajce… I nagle wpadliśmy na maszerującą ulicą pięciometrową prezerwatywę, uśmiechniętą od ucha do ucha. To był 1 grudnia, światowy dzień AIDS, o którym wtedy jeszcze nie słyszałam. Scena z prezerwatywą rozdającą ulotki trafiła teraz, po ponad dwudziestu latach, do mojej książki. Oczywiście mocno zmodyfikowana… Chyba już wtedy zaczęłam zastanawiać się nad tym, na ile możemy ufać naszym partnerom i sobie samym, i co powiedziałby mój ukochany, gdybym poprosiła, żeby zrobił test…

Magdalena Witkiewicz w „Pierwszej na liście” namawia, by podarować drugiemu człowiekowi życie, zarejestrować się jako dawca szpiku. Pani z kolei zachęca, aby przebadać się w kierunku obecności wirusa HIV. Oby dwie książki ukazują się w podobnym czasie. Zastanawiam się, czy Panie w jakiś sposób konsultowały się podczas pracy?

To śmieszna historia. Pewnego letniego dnia byłam przejazdem w Gdańsku i Magda, którą wtedy znałam jeszcze bardzo słabo, zaprosiła mnie na kawę. Przy tej kawie zapytała „Piszesz coś teraz?”. A ja na to, że tak, powieść o kobiecie, która otwiera drzwi, a za tymi drzwiami stoi młoda dziewczyna i mówi... W tym momencie Magda przerwała mi, przerażona: „Ale przecież to ja piszę o kobiecie, do której przychodzi młoda dziewczyna i mówi…”. Nie powiedziałyśmy sobie nic więcej, szybko się pożegnałyśmy… Ale ja naprawdę się bałam, że piszemy tę samą książkę, w dodatku u tego samego wydawcy, i z podobnym terminem premiery. Bałam się tak bardzo, że napisałam do wydawcy maila, z prośbą, żeby zajrzał do naszych umów, do konspektów, które złożyłyśmy, i stwierdził, czy to nie jest ta sama historia. Bo jeśli ta sama, to będziemy ciągnąć zapałki, i jedna z nas z pisania zrezygnuje. Wydawca konspekty przejrzał i uspokoił, że to naprawdę są dwie zupełnie różne opowieści.
Ale mniej więcej w połowie pracy zorientowałam się, że Magda też ma wątek medyczny – i znowu zaczęłam się bać.
I choć bardzo chętnie konsultowałabym się z Magdą w wielu sprawach w czasie pisania, i ona ze mną pewnie też, to nie mogłybyśmy tego robić, żeby – choćby przypadkiem – nie zasugerować tej drugiej czegoś, co właśnie napisałyśmy. Ale to nie znaczy, że się nie wspierałyśmy. Chyba właśnie z tego lęku, że piszemy to samo, zaczęłyśmy bardzo często rozmawiać… I tak naprawdę pisałyśmy razem. Co wieczór i co rano przerzucałyśmy się informacjami: Piszesz? Ja piszę! Siadaj i pisz! Nie śpij, zaparz kawę, ja już mam… Magda skończyła swoją książkę kilka dni wcześniej niż ja, bo i termin premiery miała ciut wcześniejszy, no i te ostatnie dni, bez wspólnej kawy o drugiej w nocy, były ciężkie. Pierwszy raz w życiu pisałam książkę w towarzystwie, i było to fantastyczne doświadczenie. Niebawem zamierzamy je powtórzyć!

Co chciała Pani osiągnąć, podejmując się tej tematyki?

Tak naprawdę nie myślałam, że piszę książkę o wirusie HIV. Przede wszystkim chciałam napisać o miłości… Osią wokół której obracała się ta opowieść, był romans Agaty i Grzegorza, szaleństwo, namiętność… Chciałam pokazać taką miłość ery internetu, która przytrafia się także osobom bardzo rozsądnym i poukładanym. Zburzyć mit, że w sieci zakochują się tylko nastolatki albo desperaci, którzy nie umieją znaleźć uczucia ‘w realu’. Chciałam żeby ta miłość zapierała dech w piersiach bohaterom – i czytelnikowi. I wiem, że ona może wydawać się zbyt nierealna, zbyt szalona… ale to się zdarza, naprawdę. Znam takie pary, i sama też w swoim życiu zakochiwałam się jak wariatka, na przekór rozsądkowi… O kurczę, jakie to było miłe! Miłość i rozsądek to przecież dwie zupełnie różne rzeczy.
Ale oczywiście drugim, ważniejszym mitem, którego zburzenie bardzo mnie interesowało, był ten o wirusie HIV. Kiedy ja miałam 17, 18 czy 20 lat, mówiło się przede wszystkim o narkomanach przekazujących wirusa poprzez strzykawki, używane wielokrotnie. Dziś ten problem w zasadzie nie istnieje, zmieniły się sposoby przyjmowania narkotyków, zmieniły się i same narkotyki… A jednak w głowach wielu osób HIV to problem narkomanów, prostytutek i homoseksualistów – bez świadomości, że sam homoseksualizm nie jest czynnikiem ryzyka, że ryzyko wiąże się z uprawianiem seksu bez zabezpieczenia z osobą żyjącą z wirusem HIV, a nie z orientacją seksualną! To też strasznie mnie wkurza, bo znam fantastyczne, monogamiczne pary gejów czy lesbijek, nie bardziej zagrożone HIV niż ja czy Pani…Ja jednak chciałam pokazać kobietę heteroseksualną, żyjącą w szczęśliwym, stałym związku, wykształconą, wierną mężowi. Kobietę, której HIV według większości z nas absolutnie nie dotyczy. Pokazać, że tak nie jest. Że HIV naprawdę dotyczy niemal każdego z nas. Chciałam przekonać ludzi w każdym wieku, żeby zrobili test. Bo – i to jeszcze jeden mit, który mam nadzieję troszeczkę nadwątlić – HIV nie dotyczy tylko ludzi młodych!

Czy dzisiaj, kiedy efekt końcowy Pani pracy za chwilę trafi na księgarniane półki, jest coś, co chciałaby Pani jeszcze zmienić, dodać w „Córeczce”?

Oczywiście! Mam kilka zawodów, oprócz bycia dziennikarką, pisania i tłumaczenia książek, robienia doktoratu z pedagogiki, bywam też redaktorem. A więc każde czytanie książki, także swojej własnej, to dla mnie okazja do doskonalenia, tropienia niezręczności, przejęzyczeń… Czytałam „Córeczkę” chyba ze dwadzieścia razy, po każdym redaktorze, korektorze… i wciąż gdzieś znajdowałam jakiś drobiazg do poprawienia. Aż boję się otworzyć gotowy egzemplarz, bo wiem, że wypatrzę błąd. Straszny i okropny. Tak jest zawsze! Choćbym czytała ja, sztab redaktorów i korektorów… Więc już nie będę zaglądać do środka!
A jeśli chodzi o warstwę fabularną to owszem, mogłabym pewne wątki pogłębić… Miałam w planie więcej spotkań Agaty z osobami, które mogą jej pomóc rozwikłać zagadkę. Więcej fragmentów pamiętnika Kropeczki. Ale tak jak jest, jest dobrze. Choć chciałabym wrócić jeszcze na ostatnią stronę i dopisać kolejne… opowiedzieć, co było dalej, jak potoczyły się losy bohaterów po napisie „THE END”.
Tak naprawdę wciąż nie pożegnałam się emocjonalnie z tą książką. Nie umiem usunąć mojej Kropeczki z ekranu komórki, choć czeka już nowy obrazek, związany z nową powieścią.

Który z bohaterów „Córeczki” jest szczególnie bliski autorce?

Lubię wszystkie główne postaci. Oczywiście, najwięcej uwagi poświęciłam Agacie. Chciałam, żeby była z jednej strony szalenie profesjonalna w tym, co robi, żeby rozwiązywała szybko i łatwo problemy innych ludzi, z drugiej zaś – żeby we własnym życiu niekoniecznie umiała podjąć właściwą decyzję, żeby wszystko się jej nagle zaczęło sypać. Jedna z pierwszych czytelniczek zapytała „Jak to możliwe, że taka ogarnięta babka jak Agata popełnia takie błędy?”. To chyba nie jest rzadki przypadek…
Ale chyba najbliższa jest mi Kropeczka. Cierpienie, strach, nadzieja… bycie z jednej strony bezbronnym dzieckiem, z drugiej – trochę z konieczności – niemal dorosłą kobietą, biorącą odpowiedzialność nie tylko za siebie… Naprawdę, skradła mi kawałek serca. To trochę taka niepokorna wyrośnięta dziewczynka z powieści Astrid Lindgren, która zawsze widzi i słyszy więcej niż powinna, i bierze sprawy w swoje ręce… Trochę Matylda Roalda Dahla, która musi zrobić porządek z dorosłymi… a trochę Matylda z „Leona zawodowca”. Chyba powinnam dać jej na imię Matylda a nie Zuza…

Czy uchyli Pani rąbka tajemnicy i zdradzi, o czym będzie następna książka i czy już rozpoczęła Pani nad nią prace?

Następna będzie na pewno kolejna książka dla dzieci z serii „Klinika pod Boliłapką”. Właśnie pojechała do drukarni. Bardzo lubię te książeczki, bo uczą dzieci opieki nad zwierzętami, także wtedy, kiedy coś im dolega. Konsultuję je z wspaniałą panią weterynarz, Agatą Kamionką-Flak… Ale domyślam się, że pytanie dotyczy raczej prozy ‘dorosłej’. A więc, cóż, pracuję i nad nią. I to nawet nad dwoma książkami jednocześnie… Jedna jest bardzo lekka, trochę już wakacyjna, i mówi znowu o kobiecej przyjaźni. To chyba mój ulubiony temat, w literaturze i w życiu. Pisałam o nim w powieści „Z jednej gliny”, chętnie czytam o przyjaźniach, no a przede wszystkim nie wyobrażam sobie życia bez moich przyjaciółek. Nie nazywam tym słowem byle kogo, po dwóch dniach znajomości. Przyjaźń rośnie powoli, trzeba zjeść razem beczkę soli. Ta książka będzie właśnie o takim zjadaniu beczki soli, i to gruboziarnistej… Bo to nie będzie łatwa przyjaźń!
Druga książka będzie zdecydowanie poważniejsza, i znowu będzie dotykała pewnego ważnego społecznie tematu, i łamała pewne stereotypy. Ale najpierw powstanie chyba ta lekka i wesoła… Chociaż i ta ‘na serio’ strasznie mnie już męczy i woła „Napisz mnie, napisz mnie!”. Nawet ostatnio przyśniło mi się jej pierwsze zdanie…


Liliana Fabisińska "Córeczka",
Wydawnictwo Filia,
premiera: 28.01.2015