sobota, 22 kwietnia 2017

Liliana Fabisińska "Zielarnia nad Sekwaną" | Recenzja




W towarzystwie Antoniny Drop i Natalii Burskiej miałam już przyjemność odwiedzić Ciechocinek i Hel. W powieści będącej zwieńczeniem serii "Jak pies z kotem" wybrałam się natomiast w podróż do Paryża. Dzisiaj przed południem wróciłam i spieszę do was z wrażeniami z wycieczki. A jest o czym opowiadać!

"Zielarnia nad Sekwaną" to z pewnością najbardziej dopracowana i najdojrzalsza z całej serii powieść. Już poprzednie części były do perfekcji doszlifowane, na co wpłynął przede wszystkim dokładny research i doskonała znajomość poruszanych tematów. Liliana Fabisińska sprawia wrażenie, jakby swoich książek nie wymyślała. Jakby opisywała rzeczywistość. Mocno osadzone w realiach i konkretnym środowisku powieści podbiły serca czytelniczek. Tysiące kobiet pokochały siedemdziesięciokilkuletnią starą pannę i jej młodszą o kilkadziesiąt lat przyjaciółkę - niedoszłą panią młodą. W "Zielarni nad Sekwaną" spotykamy nasze stare znajome. Zwiedzamy wraz z nimi najbardziej urokliwe paryskie zakątki, próbujemy francuskich smakołyków. Sielanka? Nic z tych rzeczy. Jedna z naszych bohaterek w Paryżu przebywa w charakterze... głównej podejrzanej o morderstwo!

Ale "Zielarnia nad Sekwaną" to nie tylko śledztwo w sprawie morderstwo, Paryż i jedzenie. Klimat tej powieści tworzą liczne sekrety, które w "Zielarni..." ujrzą w końcu światło dzienne. Niektóre z nich były bezpiecznie ukryte przed ostatnie półwiecze. Zdążyła je przykryć gruba warstwa kurzu. Jestem przekonana, że zaskoczy was obraz Natalii, jaki wyłania się z tej powieści. Możliwe, że będziecie zmuszeni zmienić postrzeganie tej postaci. Liliana Fabisińska najlepsze przygotowała na sam koniec. Tę przemyślaną w każdym szczególe, popisową powieść kończy odważne zakończenie. Takie, jak lubię. Nie przepadam za wymuszonymi, nierealnymi happy endami. Na szczęście Liliana Fabisińska nia uraczyła mnie takim finałem. Zakończenie stanowi idealne zwieńczenie całej serii.

Ostatnie kilka dni spędziłam w towarzystwie Natalii i Niny. Aż żal się z nimi żegnać! W mojej wyobraźni będą żyły jednak dalej. To bohaterki z gatunku tych, które na dobre zostają z czytelnikiem. Lilianie Fabisińskiej udało się stworzyć zapadające w pamięć postacie, które sprawiają, że zaczynamy doceniać małe rzeczy i cieszyć się życiem. To wielka sztuka.

Liliana Fabisińska, "Zielarnia nad Sekwaną"
Wydawnictwo Filia, 2017
data premiery: 11.04.2017
liczba stron: 544

wtorek, 18 kwietnia 2017

Remigiusz Mróz "Deniwelacja" | Recenzja przedpremierowa



Czynnik obiektywny w ocenie twórczości Remigiusza Mroza w moim przypadku już dawno zawiódł. Mroza albo się kocha albo nienawidzi, a ja zdecydowanie należę do tej pierwszej grupy. Postaram się jednak choć na chwilę ściągnąć różowe okulary i rzetelnie opowiedzieć o moich wrażeniach z lektury czwartej części trylogii (bo przecież tym z zamysłu miał być ten cykl) o Wiktorze Forście, czyli "Deniwelacji".

Trzeci tom, czyli "Trawers", skończył się w rozbudzający wyobraźnię sposób. Forst przepadł bez wieści. W moim odczuciu było to idealne zakończenie cyklu, gdyż bohaterowie mogli żyć dalej w wyobraźni czytelników, którzy jednak, jak przypuszczam, domagali się kolejnych części. Cóż, czytelnicy nie lubią niedopowiedzeń, które z kolei uwielbiają autorzy. Przynajmniej niektórzy. No, ale nie o tym miałam pisać. Naturalnym pytaniem, pojawiając się po lekturze "Trawersu" jest "Gdzie jest Wiktor Forst?". I ta kwestia właśnie jest punktem wyjściowym w "Deniwelacji". Obecność byłego już komisarza mogłaby okazać się przydatna w Zakopanem, gdzie ponownie dochodzi do serii brutalnych morderstw. Śledczy nie mają wątpliwości, że na Podhalu grasuje kolejny seryjny zabójca. Niestety, ślady zdają się prowadzić do Forsta...

Czekałem na tę powieść z niecierpliwością i w zasadzie nie zawiodłam się na niej, ale... No właśnie. W zasadzie. Podczas lektury przeszkadzało mi to, na co narzekają przeciwnicy prozy Mroza, a co można by określić jako radosną twórczość autora. Forst już w poprzednich cyklach tracił momentami kontakt z rzeczywistością, a teraz zdaje się zatracił go na dobre. Nieco irytowały mnie te fragmenty w stylu "zabili go i uciekł" rodem z amerykańskich filmów sensacyjnych. Ale kiedy już Forst wrócił z miejsca, w którym przebywał (nie chcę za dużo zdradzać z treści), wszystko wróciło do normy, a realia zaczęły przypominać te panujące w prawdziwym życiu. Odetchnęłam z ulgą. Za takim Forstem tęskniłam. Plusem jest sposób poprowadzenia fabuły. Mróz wprawdzie pisze o rozwiązaniu sprawy Bestii z Giewontu, ale robi to w taki sposób, że czytelnik, który nie zna poprzednich części, spokojnie może zacząć od "Deniwelacji", a potem wrócić do innych książek z Wiktorem Forstem.

No, to zakładam z powrotem różowe okulary. Rzeczywiście, ten brak realizmu chwilami może przeszkadzać, ale jeśli potraktujemy tę powieść tak, jak ma zostać potraktowana, czyli jako literaturę rozrywkową, możemy przymknąć na to oko. Mróz nadrabia błyskotliwymi dialogami, zaskakującymi zwrotami akcji oraz charakternymi postaciami.

Remigiusz Mróz "Deniwelacja"
Wydawnictwo Filia, 2017
liczba stron: 496
data premiery: 10.05.2017

czwartek, 13 kwietnia 2017

Dorota Gąsiorowska "Antykwariat spełnionych marzeń" | Recenzja



Czytelniczki pokochały twórczość Doroty Gąsiorowskiej i z niecierpliwością czekały na jej kolejną powieść. Sama zaliczam się do grona miłośniczek tworzonej przez nią prozy. W jednym z haseł marketingowych padło hasło "otula niczym koc" i chyba nie istnieje lepsze określenie stylu, w jakim tworzy Dorota Gąsiorowska. Poznajcie jej najnowszą powieść, "Antykwariat spełnionych marzeń".

Ta powieść naprawdę jest magiczna. Już pierwsza scena rozbudza wyobraźnię. Dorota Gąsiorowska przenosi nas do niezwykłego, starodawnego antykwariatu, w którym największe dzieła polskiej literatury stoją na półce w towarzystwie klasycznych arcydzieł literatury francuskiej i rosyjskiej. Temu miejscu magii dodają obecność starszego pana, Franciszka oraz aromat świeżo parzonej kawy. "Antykwariat spełnionych marzeń" pachnie nie tylko kawą z kardamonem, ale także starymi książkami. Właśnie w takim otoczeniu Emilia lubi... marzyć o szczęściu. Wkrótce młoda kobieta spotyka na swej drodze zagadkowego Szymona. A to dopiero początek rewolucji w jej życiu. W najtrudniejszych chwilach może liczyć na tych prawdziwych przyjaciół i... książkę, która podobno ma moc odmieniania życia.

"Antykwariat spełnionych marzeń" to nie lada gratka dla prawdziwych książkoholików. Wszak nie od dziś wiemy, że książki mają niezwykłą moc, ale oto otrzymujemy tego namacalny dowód. Historia stworzona przez Dorotę Gąsiorowską na kartach jej najnowszej powieści jest zaczarowana. Nieco odrealniona, może odrobinę nierzeczywista, ale kto zabroni nam marzyć? Ciepła, otulająca, przytulna, rozgrzewająca - właśnie te przymiotniki najlepiej pasują nie tylko do tej książki, ale do całokształtu twórczości autorki. Powieść "Antykwariat spełnionych marzeń" spełnia moje wyobrażenia o najwyższych lotów, przepięknej literaturze kobiecej.

Jestem przekonana, że powieść przypadnie do gustu wszystkim kobietom, które poszukują dobrze napisanej, niebanalnej historii (niekoniecznie) miłosnej. Dorota Gąsiorowska sprosta nawet najbardziej wygórowanym oczekiwaniom. Z przyjemnością polecam Wam jej najnowszą książkę.

Dorota Gąsiorowska "Antykwariat spełnionych marzeń"
Wydawnictwo Znak, 2017
liczba stron: 416
data premiery: 12.04.2017

wtorek, 11 kwietnia 2017

Wioletta Sawicka "Wyspy szczęśliwe" | Recenzja



"Wyspy szczęśliwe" to moje pierwsze spotkanie z twórczością Wioletty Sawickiej. Pierwsze i raczej nieplanowane. Dość skutecznie zniechęcił mnie do prozy Sawickiej tytułowy "kotek" z poprzednich powieści autorki: „Wyjdziesz za mnie, kotku?”, „Będzie dobrze, kotku” i „Jeśli się odnajdziemy, kotku". Zaryzykowałam i postanowiłam przekonać się, jak pisze Wioletta Sawicka. Kupiła mnie jedna recenzja, z której dowiedziałam się, że pisarka dość zgrabnie połączyła w tej opowieści przeszłość z teraźniejszością.

Namiętnie czytuję powieści obyczajowo-historyczne. Wierzę w dziedziczenie traum wojennych, w to, że wraz z kodem genetycznym, przekazujemy kolejnym pokoleniom lęki i najgłębiej skrywane tęsknoty. Tego spodziewałam się po "Wyspach szczęśliwych" po zapoznaniu się ze wspomnianą już recenzją i nieco się zawiodłam, że te wątki historyczne są tylko tłem, ale, ale! Czego tłem! Rozbudowanej, mocnej, psychologicznej powieści obyczajowej. Bo taką książkę w ręce czytelników oddała Wioletta Sawicka. Przyznam, że "Wyspy szczęśliwe" są dla mnie kompletnym zaskoczeniem, no bo "kotku" to się spodziewałam raczej czegoś super lekkiego, może nawet banalnego. Nie wiem, jakie treści przekazuje w swoich poprzednich powieściach Wioletta Sawicka, ale jednego jestem pewna: w "Wyspach szczęśliwych" dała się poznać jako autorka dojrzała, ambitna i wnikliwa.

Główną bohaterką "Wysp szczęśliwych" jest Joanna. Książka zaczyna się od potężnego trzęsienia ziemi. Nagle okazuje się, że świat, w jaki wierzyła Joanna, przestał istnieć, a mąż... uciekł w nieznane, zostawiając ją w ogromnych tarapatach. Kiedy komornik po raz pierwszy puka do drzwi, Joanna jest kobietą naiwną, nieco wycofaną, nieznającą realiów życia. Czytelnik obserwuje jej stopniową przemianę. W końcowej scenie mieni nam się jako silna postać, wiedząca, czego od życia chce. Smaku tej lekturze dodają obecność staruszki Marty oraz jej wojenne przeżycia. Świetna, zaangażowana proza, która pozostawia po sobie trwały ślad. Jedynym minusem jest moim zdaniem nieco niezdarnie pociągnięta akcja. Brakowało mi wprowadzenia, półsłówek, które podsyciłyby atmosferę. Dramat wydarzył się w już w pierwszym rozdziale i... nastąpiło nagłe rozleniwienie akcji. Całe szczęście, że tylko chwilowe.

"Wyspy szczęśliwe" to powieść o kobiecie postawionej w obliczu ekstremalnej sytuacji. Matce, której brakowało pieniędzy, aby wyżywić swoje dziecko i która musiała dokonać najtrudniejszych wyborów. Z lektury najnowszej książki Wioletty Sawickiej płynie ważna życiowa lekcja. W gruncie rzeczy to dość optymistyczna, mimo całego tragizmu, powieść, która pozwoli nam uwierzyć, że nawet z największych tarapatów możemy wyjść obronną ręką.

Wioletta Sawicka "Wyspy szczęśliwe"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2017
liczba stron: 560
data premiery: 23.03.2017

niedziela, 9 kwietnia 2017

Jodi Picoult "Małe wielkie rzeczy" | Recenzja przedpremierowa



Do lektury powieści Picoult nie trzeba mnie długo namawiać, a pytana o literackie inspiracje w pierwszej kolejności wymieniam Diane Chamberlain i Jodi Picoult właśnie. Mocno zaangażowana społecznie, dotykająca dylematów natury moralnej proza obyczajowa jest tym, na co w księgarniach zwracam uwagę w pierwszej kolejności. Po lekkim rozczarowaniu, jakim była dla mnie książka "Już czas", sięgnęłam po najnowszą powieść Jodi. Czy jest to lektura na miarę takich hitów jak "To, co zostało" czy "Bez mojej zgody"?

Jodi Picoult powraca, poruszając jeden z najbardziej istotnych i najtrudniejszych tematów etycznych naszych czasów. W swojej najnowszej powieści w sposób bezkompromisowy pisze o rasizmie i stereotypach ze względu na pochodzenie etniczne. I, jak można się było spodziewać, robi to w taki sposób, iż wszystko to, co dotychczas myśleliśmy, że wiemy na temat uprzedzeń rasowych, staje się nieważne. Po lekturze najnowszej powieści Jodi Picoult każdy z nas zupełnie inaczej spojrzy na zagadnienie rasizmu. Pisarce udało się rzucić całkiem nowe światło na ten ważny i trudny temat. Chyba jeszcze nigdy biała kobieta tak wnikliwie i dogłębnie nie opisała zagadnienia uprzedzeń rasowych. Przedstawiła problem w sposób dotychczas niespotykany, stworzyła nową definicję rasizmu. Nawet jeśli dotychczas nie uważaliśmy się za rasistów, ta książka zmieni nasze wyobrażenia. Obnaży niewygodną prawdę i zmusi do refleksji, z której popłyną zaskakujące wniosku.

Dla czytelników Jodi Picoult obecność kilku narratorów nie będzie niczym nowym. Pisarka wielokrotnie stosowała ten zabieg. Tym razem do głosu dochodzą czarnoskóra położna Ruth, skrajny nacjonalista Turk oraz zdolna prawniczka Kennedy. W szpitalu, w którym pracuje Ruth, doszło do śmierci noworodka. Jego ojciec oskarża o morderstwo Ruth, a szpital staje po jego stronie i traktuje czarnoskórą pielęgniarkę jak kozła ofiarnego. Rusza głośny proces, na którym pojawiają się zarówno przedstawiciele środowisk nacjonalistycznych, jak i walczący o swoje prawa Afroamerykanie. Posiłkując się historią kilku osób, Jodi Picoult stworzyła wierny portret współczesnego społeczeństwa. Nie ma ani gramy przesady w stwierdzeniu, iż Picoult jest jedną z najlepiej piszących pisarek naszych czasów, a "Małe wielkie rzeczy" to kolejna rewelacyjna powieść spod jej pióra.

"Małe wielkie rzeczy" to może nie najlepsza, ale z pewnością jedna z najważniejszych książek Jodi Picoult. Chociaż w mojej opinii do tych największych powieści pisarki takich jak "To, co zostało", "Dziewiętnaście minut" czy "Bez mojego zgody" nadal jej trochę brakuje, to i tak mój głód na Picoult został chwilowo zaspokojony. Po nie do końca satysfakcjonującej "Już czas" wraca taka Jodi, jaką lubię najbardziej.

Jodi Picoult "Małe wielkie rzeczy"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2017
data premiery: 11.04.2017
liczba stron: 608

środa, 5 kwietnia 2017

Magdalena Wala "Mów mi Katastrofa!" | Recenzja



Magdalena Wala debiutowała w 2015 roku lekką powieścią obyczajową "Przypadki pewnej desperatki". Następnie zaproponowała czytelnikom obyczaj historyczny, aby teraz powrócić do dobrze znanych z debiutu klimatów. "Mów mi Katastrofa!" z pewnością przypadnie do gustu miłośniczkom zabawnej, lekkostrawnej i odprężającej literatury.

Aldona, bohaterka najnowszej powieści Magdaleny Wali, ma wyjątkowy talent do pakowania się w kłopoty. Kiedy podczas wycieczki na Litwę przypadkowo poznaje Kamila, nie spodziewa się, że mężczyzna stanie na jej drodze jeszcze nie raz i nie dwa, i to w najbardziej absurdalnych sytuacjach. Dodatkowo sen z powiek Aldonie spędza... ciąża młodszej siostry. Kto jest "szczęśliwym" tatusiem? Cała rodzina angażuje się w śledztwo mające na celu wyłonienie potencjalnego ojca. Jak się zapewne domyślacie, w książce "Mów mi Katastrofa!" nie brakuje humoru sytuacyjnego i zabawnych dialogów. Magdalena Wala, pakując swoją bohaterkę w kłopoty, rozjaśni nawet najbardziej ponury dzień.

Powieść "Mów mi Katastrofa" czyta się lekko i przyjemnie. Dużym plusem jest lekkie pióro Magdaleny Wali i ciekawe, poczynione z perspektywy pedagoga obserwacje. Nie zabraknie tutaj tego, za co polubiłam "Przypadki pewnej desperatki" - współczesnej, może nieco przerysowanej, ale o to przecież w komediach chodzi, młodzieży. Otóż Aldona znajduje sobie interesujące zajęcie - zatrudnia się jako pilot wycieczek. I sama już nie wie, z kim woli pracować - z gimnazjalistami czy z dorosłymi ludźmi. "Mów mi Katastrofa" obnaża absurdalne ludzkie zachowania, a sama główna bohaterka wywołuje uśmiech na twarzy swoją gapowatością i urokiem osobistym.

Wraz z Aldoną wyruszamy w podróż po najciekawszych polskich (i nie tylko zakątkach). Litwa, Pszczyna, Wrocław, Sandomierz... Magdalena Wala zgrabnie wplotła w fabułę opisy ciekawych miejsc, które warto zobaczyć. Na dokładkę mamy śląską gwarę i obraz małomiejskiego społeczeństwa. Można więc śmiało rzecz, że Magdalena Wala uczy przez zabawę. Ja, na przykład, zapragnęłam odwiedzić Kościół Marii Magdaleny we Wrocławiu, a konkretnie - kładkę łączącą jego dwie wieże. Wcześniej nie miałam pojęcia o jego istnieniu! A takich smaczków jest w powieści więcej.

"Mów mi Katastrofa" to odprężająca i lekka literatura rozrywkowa. Dla mnie może odrobinę za lekka, gdyż lubię, kiedy podejmowane są poważniejsze tematy, jednak na pewno znajdzie mnóstwo zwolenniczek. Ja mam jednak nadzieję (i wiem z zaufanego źródła, iż tak będzie!), że Magdalena Wala zostanie przy pisaniu powieści historycznych. To wychodzi jej najlepiej.

Magdalena Wala "Mów mi Katastrofa!"
Wydawnictwo Czwarta Strona, 2017
liczba stron: 371
data premiery: 29.03.2017

sobota, 1 kwietnia 2017

Dagmara Andryka "Trąf Trąf Misia Bela" | Recenzja




Pamiętacie „Dziesięciu Murzynków” Agathy Christie? Dziesięć osób, które z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego, zostaje zaproszone przez tajemniczego pana Owena do posiadłości na wyspie. Każde z nich znajduje  w swoim pokoju kartkę z dziecięcym wierszykiem – wyliczanką o dziesięciu Murzynkach, które po kolei giną. W rytmie dziecięcej wyliczanki umierają po kolei również goście Pana Owena a ich śmierć ma być karą za popełnione zbrodnie, których nikt nigdy im nie udowodnił…

Dagmara Andryka wpadła na podobny pomysł. Zbrodnia sprzed lat, za którą nikt nie odpowiedział, dziwna loteria, jak wyliczanka pana Owena, zapowiadająca kolejne śmierci. I grupa ludzi, którzy są tak różni, że z pozoru nic ich dziś nie łączy. Z pozoru, bo trzydzieści lat temu, na obozie sportowym  założyli tajemnicze bractwo, którego więzy, chociaż osłabły, to wciąż łączą ich ze sobą mocno. Bo przecież nie ma trwalszego spoiwa, niż wspólnie popełnione zło… I tak jak u Christie, w powieści Andryki również zaczynają ginąć ludzie. Po kolei, jak w dawnej przepowiedni… Marta Witecka, dziennikarka śledcza zostaje poproszona o rozwikłanie zagadki – kto zabija członków bractwa?

Andryka stara się komplikować fabułę, zaskakiwać zwrotami akcji – i to jest największy plus tej książki. Brawo! Konstrukcyjnie – pierwsza klasa. Cała reszta jest poprawna. Postaci – jak na moje oko chcrakterystyczne, choć nieco przerysowane, ich życiorysy nie do końca wiarygodne a sama Marta Witecka nie za bardzo miała szansę przebić się przez ten gąszcz postaci i zaistnieć. Mam pewien niedosyt, bo uważam że w postaci Witeckiej jest duży potencjał – ta neurotyczna, smutna dziewczyna jest dobrym materiałem na bohaterkę serii, ale musi jeszcze nabrać trochę „krwi i kości”. Chciałabym poznać motywy, jakie nią kierują, chciałabym dowiedzieć się więcej na temat jej emocji i chyba chciałabym, żeby była trochę bardziej charakterna. Ale dość marudzenia. I tak jest dobrze!

Podsumowując – powieść Andryki czyta się bardzo dobrze. Pochłonęłam w dwa wieczory. Intryga wciąga, nastrój tajemniczości i zagrożenia czuje się niemal cały czas. Autorka prowadzi czytelnika za rękę – raz w przeszłości, raz w teraźniejszości – odkrywając po kawałeczku brudne tajemnice członków bractwa. A na koniec nic nie jest takie, jakim się wydaje…

Czy Dagmara Andryka, konstruując fabułę książki inspirowała się powieścią Christie, czy nie – uważam tę książkę za dobry, poprawnie napisany kryminał. Do mistrzyni gatunku jeszcze autorce trochę brakuje, ale biorąc pod uwagę, że to dopiero jej druga powieść, jestem w stanie wybaczyć wiele. I kibicuję pani Dagmarze, bo z cała pewnością nie pokazała nam jeszcze wszystkich swoich możliwości. Czekam na więcej!

Justyna Gałka