środa, 29 kwietnia 2015

Gabriela Gargaś "Droga do domu" | Recenzja



Bohaterki najnowszej powieści Gabrieli Gargaś, wydanej przez Wydawnictwo Filia "Drogi do domu" musiały wyruszyć w podróż, aby obrać właściwy kierunek i przekonać się, gdzie jest ich dom. Kilka kobiet w różnym wieku, z różnym bagażem doświadczeń, przepiękna, nadbałtycka sceneria, piaszczyste plaże, szum fal. Tego możecie spodziewać się po książce Gabrieli Gargaś. Obudziła się we mnie tęsknota i odliczam dni, kiedy znów zamoczę stopy w zimnym, urokliwym Bałtyku. W oczekiwaniu na wakacje musiała wystarczyć mi historia opowiedziana w "Drodze do domu". Na szczęście, nie był to tylko marny substytut. 

Ewa ma dość kolejnych awantur i czekania w domu, aż ukochany wróci z pracy. Rozstaje się z Pawłem i chwilowo wprowadza się do swojego brata Michała. Nie ma pomysłu na swoje dalsze życie. Alicja samotnie wychowuje synka i wciąż nie może pogodzić się z przedwczesną śmiercią męża. Matylda kiedyś miała szczęśliwą, kochającą się rodzinę. Sekunda nieuwagi wystarczyła, aby stracić najcenniejszą osobę oraz rozbić małżeństwo Matyldy i Miłosza. Rodzice Majki wyjechali do Anglii w pogoni za "lepszym życiem". Dziewczyna ma żal do matki, że ta ją zostawiła. Majka za wszelką cenę pragnie wyrwać się z rodzinnego miasteczka. Namawia ukochaną babcię Antoninę, żeby wyruszyły w podróż. Tym samym pomaga babci zrealizować jej największe marzenie, aby odwiedzić przyjaciółkę, która mieszka nad morzem. Antonina w przeszłości kochała dwóch mężczyzn - Janka, który ją oszukał i zostawił oraz Staszka, za którego wyszła za mąż. Dziś starsza kobieta we wspomnieniach powraca do tamtych dni. Pięć kobiet, które w wyniku spontanicznych decyzji, zbiegów okoliczności i marzeń wyrusza we wspólną podróż starym busem. Podróż, która na zawsze odmieni ich życie.

"Droga do domu" to prawdziwa, pełna ciepła i nadziei historia o tym, jak trudno dźwigać nam życiowy bagaż doświadczeń, kiedy w sercu wciąż tkwi ból. Opowieść o poszukiwaniu ukojenia, wybaczeniu i akceptacji trudnej przeszłości. Kobiety w różnym wieku i w różnym momencie swojego życia przekonują nas, co w życiu naprawdę jest ważne. Nie ma gotowej recepty na szczęście, związek, miłość. Nie ma jednej miłości, jednego sposobu kochania, tak jak i nie ma dwóch takich samych osób. Każdy inaczej radzi sobie z bólem, każdy z nas kocha inaczej. Gabriela Gargaś wykazuje empatię i zrozumienie dla każdego rodzaju miłości, bólu, straty. Czy ból matki, która straciła dziecko jest większy od cierpienia kobiety, która rozstała się z ukochanym mężczyzną lub przedwcześnie owdowiałej młodej dziewczyny? Nikt nie ma prawa osądzać, kto cierpi bardziej. "Droga do domu" to droga do akceptacji tego, co przynosi nam los.

To opowieść, z której czerpie się garściami. Niebanalna, mądra i dojrzała powieść dla kobiet w każdym wieku. Zarówno młode dziewczyny, jak i dojrzałe panie odkryją coś dla siebie. Młoda, szalona, urocza Majka, kobiety w okolicach trzydziestki - Ewa, Alicja oraz Matylda i starsza pani Antonina - jestem przekonana, że każda z czytelniczek znajdzie wśród tego nieco dziwnego i niepasującego do siebie zestawu, coś dla siebie. "Droga do domu" jest wielowymiarowa i wielowarstwowa, co wpływa na jej uniwersalny wydźwięk. Bohaterki są tak od siebie różne, a jednak tak podobne. W miarę rozwoju akcji odkrywamy coraz więcej podobieństw i zaczynamy zazdrościć tym kobietom odwagi. Odwagi do realizacji marzeń w niesprzyjających ku temu okolicznościach. To piękna i pełna życiowej mądrości powieść, którą pochłonęłam z największą przyjemnością. A cudowna, wakacyjna okładka niczym wisienka na torcie dodaje smaku i atrakcyjności.

"Droga do domu" to świetna literatura obyczajowa. Dojrzała, pełna ciepła, dodaje otuchy, stanowi wsparcie w trudnych chwilach. Pachnie wakacjami, nadmorskim powietrzem, goframi z bitą śmietaną i dżemem oraz wędzoną rybą. Cudowna opowieść o wspaniałych kobietach, przeczytajcie koniecznie!

Dziękuję Wydawnictwu Filia za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Gabriela Gargaś "Droga do domu"
Wydawnictwo Filia, 2015
ilość stron: 424
data premiery: 22.04.2015

wtorek, 28 kwietnia 2015

Anna Karpińska "Sakrament niedoskonały" | Recenzja



Anna Karpińska jest lubianą przez czytelniczki autorką powieści obyczajowych. Tym razem pisarka nawiązała flirt z kryminałem. Jej najnowsza książka "Sakrament niedoskonały" jest wynikiem eksperymentu - Anna Karpińska połączyła to, co zna i robi najlepiej - obyczaj z zupełnie nowym dla siebie gatunkiem - powieścią kryminalną. I chociaż mamy tu trupa (i to nie byle jakiego, bo pana młodego!), śledztwo w sprawie morderstwa i mniej lub bardziej udanych detektywów, "Sakrament niedoskonały" to wciąż literatura kobieca. Czy Annie Karpińskiej ten flirt międzygatunkowy wyszedł na dobre?

Blanka nie miała łatwego życia. W końcu, po wielu traumatycznych przejściach wydaje się, że wyszła w końcu na prostą. Bierze ślub z ukochanym mężczyzną. Kiedy jednak pan młody nie budzi się po nocy poślubnej rodzi się podejrzenie, iż został zamordowany. Pierwszą podejrzaną jest Blanka. W miarę rozwoju śledztwa okazuje się, iż relacje pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny Donata, zmarłego męża Blanki, były, delikatnie mówiąc, skomplikowane. Każdy mógłby mieć motyw, by pozbyć się mężczyzny. Piętrzą się wątpliwości, a młoda policjanta Gabriela nie zbliża się do rozwiązania zagadki. W niecodziennej sytuacji na jaw wychodzą głęboko skrywane tajemnice, budzą się uśpione emocje.

Historię poznajemy z perspektywy dwóch kobiet - Marzeny, siostry żony zamordowanego mężczyzny oraz Gabrieli - policjantki prowadzącej dochodzenie. I to byłoby w porządku, gdyby nie to, że autorka trochę się zagubiła. Rozpoczęła kilka historii, których nie dokończyła. I tak na początku opowieści odnosimy wrażenie, iż głównych bohaterów jest co najmniej kilkunastu i każdy z nich będzie przedstawiał swój punkt widzenia. W miarę rozwoju akcji okazuje się, iż na scenie zostają tylko Marzenia i Gabriela oraz, oczywiście, Blanka, chociaż pośrednio. Dobrze, że bohaterowie wrócili na swoje miejsce - bliższy i dalszy plan, ale źle, że od początku czytelnik nie ma pewności, kto tutaj króluje i o kim będzie ta historia. Nie zraziłam się jednak tym potknięciem i dałam ponieść się historii. 

Przyznaję, iż mam mieszane odczucia. Z jednej strony - intryga okazała się doprawdy skomplikowana i nieoczywista. Mordercą okazuje się osoba, której nawet nie brałam pod uwagę. Anna Karpińska wtopiła jego tożsamość w tło. Niby jest obok, ale nie zwracamy na niego uwagi. Z drugiej - autorce zdecydowanie lepiej wychodzi pisanie powieści obyczajowych. Policjanci prowadzący śledztwo są mało wiarygodni, ich praca nieprofesjonalna, samo morderstwo jakieś takie groteskowe. Plus za emocje bohaterów, ich skomplikowane relacje, powiązania i uczucia. To najlepiej wychodzi Annie Karpińskiej i "Sakrament niedoskonały" nie jest tutaj wyjątkiem. Czy ten flirt z kryminałem wyszedł autorce na dobre? Na pewno dobrze jest wyjść poza schematy, spróbować czegoś nowego. Książkę nazwałabym raczej lekką, "babską" powieścią o zabarwieniu kryminalnym, niż pełnokrwistym kryminałem. Ale o to chyba chodziło.

Zdecydowanie wolałam Annę Karpińską w "Chorwackiej przystani" czy też "Za jakie grzechy?". "Sakrament niedoskonały" nie zachwyca, chociaż nie mogę powiedzieć, by książka była totalnie nieudana. Miło jest przeczytać, kiedy wpadnie w ręce, ale żeby specjalnie uganiać się za publikacją? Raczej nie. 

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Anna Karpińska "Sakrament niedoskonały"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2015
ilość stron: 360
data premiery: 09.04.2015

wtorek, 21 kwietnia 2015

Vera Falski "Za żadne skarby" | Recenzja przedpremierowa



Kim jest autorka powieści "Za żadne skarby"? Nie wiemy. To kobieta z krwi i kości. Przygląda się sobie i innym polskim kobietom. Z jej obserwacji powstała ta książka. Nie wiemy, jak wygląda, gdzie mieszka i pracuje, z kim śpi. Może to i lepiej? Do lektury książki "Za żadne skarby" podeszłam nieświadoma, czego mogę się spodziewać. Miałam wprawdzie pewne podejrzenia i obawy, że powieść okaże się być standardową pozycją klasyfikowaną jako tak zwana "literatura kobieta", ale pudło. Książka "Za żadne skarby" zaskoczyła mnie formą i kierunkiem, jaki obrała.

Ewie udało się wyrwać z rodzinnej wsi na Mazurach i skończyć studia. Jako doktorantka mikrobiologii otrzymuje propozycję wyjazdu na staż naukowy do Paryża. Od kilku lat jest w związku i mieszka z mężczyzną, który może nie jest ucieleśnieniem marzeń każdej kobiety, ale układa im się całkiem nieźle. Jeden telefon zmienia całe życie Ewy. Zmarła ukochana mama dziewczyny. Ewa musi wrócić do znienawidzonej wsi, ojca-pijaka, chorego brata i nieco dziwnych sióstr. Przyjdzie jej zmierzyć się z licznymi problemami zaściankowej rzeczywistości, ale także, ku własnemu zdziwieniu, w Wężówce odnajdzie wielką miłość.

I w tym momencie alarm zawył ostrzegawczo w mojej głowie. Przecież to już było! Okazuje się jednak, że to dopiero początek, a powieść nas jeszcze zaskoczy. Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły książki, więc, przynajmniej na razie, musicie uwierzyć mi na słowo. To świeża i soczysta powieść obyczajowa. Wielowątkowa historia o pogodzeniu się z własnym pochodzeniem, tożsamością, odkrywaniu w sobie więzi z miejscem i rodziną. "Za żadne skarby" jest pokrzepiającą opowieścią o kobiecie, której może nie poszczęściło się na starcie, ale postanowiła w końcu zaakceptować to, kim jest i skąd pochodzi. Bo bez tego nasze losy byłyby niepełne, pozbawione korzeni, a co za tym idzie - poczucia przynależności i bezpieczeństwa. Ewa wyrwała się ze znienawidzonej wsi. Opuściła dom rodzinny, jednak los bywa przewrotny. Po kilku latach dziewczyna została zmuszona do powrotu do Wężówki. "Za żadne skarby" to książka o tym, aby nigdy nie mówić "nigdy" i "za żadne skarby". Nigdy nie wiemy, jaką niespodziankę szykuje dla nas los.

"Za żadne skarby" to również dziennikarskie śledztwo, przekręty bogatych i szanowanych biznesmenów oraz... Nie, nic więcej nie powiem! Powieść Very Falski to książka z gatunku tych, o których nie można wiedzieć zbyt dużo. Lepiej dać się zaskoczyć i otrzymać od autorki to, czego się nie spodziewamy. Przyznaję - dałam się nabrać. "Za żadne skarby" jest zupełnie inna, niż się spodziewałam. Potrzebowałam dłuższej chwili, aby dać ponieść się tej historii, zapoznać się z jej bohaterami i przywiązać się do nich. Ale już około 100 strony przepadłam i czytałam wręcz nałogowo. Cały urok powieści tkwi w jej.. normalności. Bohaterowie to ludzie z krwi i kości, ich losy nie odbiegają od historii, jakie pisze nasze życie. "Za żadne skarby" to niezwykła opowieść o zwykłych ludziach.

Polecam książkę wszystkim niedowiarkom, którzy twierdzą, że "literatura kobieca" jest płytka, schematyczna i nie zaskakuje. "Za żadne skarby" to najlepszy dowód na to, że w Polsce można jeszcze napisać "coś innego". Koniecznie wybierzcie się wraz z bohaterami w podróż na Mazury i przekonajcie się sami.

Dziękuję Wydawnictwu Otwartemu za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego!

Vera Falski "Za żadne skarby"
Wydawnictwo Otwarte, 2015
ilość stron: 440
data premiery: 06.05.2015
link do książki: http://bit.ly/VeraFalski

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Wywiad | Lucyna Olejniczak "Bohater mój pan"

fot. Ryszard Dziedzic


Lucyna Olejniczak jako pisarka zadebiutowała na emeryturze. Jak sama przyznaje, nie sądzi, aby miała coś ciekawego do powiedzenia w młodości. Musiała dojrzeć. Dzięki temu czytelnicy mogą cieszyć się dziś literaturą w pełni rozwiniętą, ambitną i przemyślaną. Na rynku właśnie ukazała się najnowsza powieść autorki, „Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka”. Opowiada dzieje przeklętej rodziny krakowskiego aptekarza Franciszka Bernata. Lucyna Olejniczak zdradza, z czym związana jest historia z klątwą, jak wygląda praca pisarza i kiedy możemy spodziewać się kontynuacji losów Bernatów.

Polacy kojarzą pracę pisarza stereotypowo – sielanka, mnóstwo wolnego czasu, ciepła herbatka, okulary na nosie, kot na kolanach. Proszę powiedzieć, jak to wygląda w praktyce?

Sielanka i mnóstwo wolnego czasu? Chyba nie u nas. W moim przypadku zgadza się tylko ta  herbatka, okulary i czasami kot na kolanach. A ostatnio ukochana szesnastomiesięczna wnuczka, śpiąca w łóżeczku za moimi plecami. Usypia ją stukanie klawiatury. Nie na długo, niestety.

Jako pisarka zadebiutowała Pani już na emeryturze. Wcześniej nie starczało czasu na realizację tych marzeń czy może potrzebowała Pani dojrzeć jako człowiek, by zacząć dzielić się swoimi przemyśleniami?

Przede wszystkim musiałam dojrzeć. Nie sądzę, żebym miała coś ciekawego do powiedzenia w młodości.  Poza tym, moje pisanie miało być pomysłem na wypełnienie emeryckiej bezczynności. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że człowiek na emeryturze ma jeszcze mniej czasu niż podczas pracy zawodowej.

Jak Pani pracuje? Czy jest Pani osobą systematyczną, wszystko ma z góry zaplanowane czy może „idzie na żywioł”?

Niestety, jestem osobą mało zorganizowaną i chaotyczną. Tak w życiu, jak i w pisaniu. Dlatego idę raczej „na żywioł” i zdarza się, że podczas pisania bohater potrafi mi się wymknąć spod kontroli i narzuca inne rozwiązania, niż te, które ja mu wymyśliłam. Złości mnie to, ale często okazuje się, że jednak to on miał rację. Bohater mój pan.

Pani najnowsza powieść „Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka” opowiada historię przeklętego rodu krakowskiego aptekarza Franciszka Bernata. Czy jest to opowieść fikcyjna, a może sugerowała się Pani rzeczywistością?

Fikcja, rzecz jasna. Niemniej jednak historia z klątwą jest wzięta z moich rodzinnych opowieści. Siostra mojej babci przeklęła w podobnych okolicznościach syna najbogatszych gospodarzy we wsi. Podobnie jak Hanka z mojej powieści, zmarła zaraz po porodzie, z tą jednak różnicą, że jej dziecko gdzieś zaginęło. Mówiono później, że pozbyła się go sama rodzina chłopaka, żeby nie chodziło potem po wsi jak żywy wyrzut sumienia. Teraz obserwuję losy pewnego znanego polityka o tym samym nazwisku i zastanawiam się, czy to potomek tamtej, „przeklętej” rodziny. Jak na razie, radzi sobie dobrze.

Dlaczego zdecydowała się Pani umieścić fabułę swej nowej książki właśnie na przestrzeni XIX i XX wieku?

Ponieważ lubię XIX wiek, a ten, w Krakowie, w szczególności. Poza tym, żeby pokazać dzieje „przeklętej” rodziny potrzeba kilku pokoleń, stąd nie mogłam umieścić akcji współcześnie. Dojdę do współczesności, ale dopiero w ostatnim, czwartym tomie.

Praca nad którą z Pani książek przysporzyła najwięcej trudności, zawirowań?

Zdecydowanie był to „Dagerotyp. Tajemnica Chopina”. Włożyłam w tę książkę najwięcej pracy i serca, byłam z niej wręcz dumna. Niestety, trzy miesiące po podpisaniu umowy, wydawca zlikwidował wydawnictwo. Książka umarła, bo nikt nie zajmował się już jej promocją. Jakieś tam resztki błąkają się jeszcze po Allegro, poza tym, już nigdzie nie można jej dostać. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się ją ponownie wydać w jakimś prawdziwym wydawnictwie.

Zastanawiam się co jest ważniejsze dla pisarza: uznanie krytyków czy sympatia czytelników?

Myślę, że dla każdego pisarza ważniejsze jest jednak uznanie czytelników, bo przecież to dla nich pisze. Miło byłoby, gdyby i krytycy docenili jego pracę, ale rzadko to idzie w parze. Dlatego ja stawiam głównie na czytelnika i to na jego opinii i sympatii najbardziej mi zależy.

Nad czym Pani teraz pracuje? Kiedy możemy spodziewać się kontynuacji opowieści o rodzinie Bernatów?

Nad dalszymi częściami sagi, rzecz jasna. Drugi tom jest już na ukończeniu, lada chwila postawię ostatnią kropkę, ale to, kiedy się ukaże, zależy już tylko i wyłącznie od mojego Wydawcy. Mam cichą nadzieję, że będzie to jeszcze tej jesieni.

sobota, 18 kwietnia 2015

Julie Lawson Timmer "Ostatnie pięć dni" | Recenzja




Panuje przekonanie, iż nadzieja umiera ostatnia. Jeśli rzeczywiście tak jest, najnowsza powieść w klubie "Kobiety to czytają," "Ostatnie pięć dni" autorstwa Julie Lawson Timmer opowiada historię o odchodzącej nadziei. Co dzieje się z człowiekiem, jego małżeństwem, rodziną, kiedy choroba odbiera mu panowanie nad swoim życiem i ciałem? Czy dla dziecka rodzica z poważną chorobą "lepiej" jest kiedy ten wcześnie umrze, czy będzie żył nieświadomy istnienia swojego dziecka? Czy miarą miłości jest to, jak długo zostaniemy z naszymi najbliższymi i jak mocno będziemy walczyć o każdą wspólnie spędzoną minutę? Kiedy umarła nadzieja, Mara postanowiła umrzeć wraz z nią.

Mara od czterech lat choruje na chorobę Huntingtona. Choroba odebrała jej wiele - dotychczasowe życie, pracę, charakter, kontrolę nad swoim ciałem. Mara jest coraz bardziej zależna od innych. Wsparciem w tych trudnych chwilach jest dla niej rodzina - ukochany mąż Tom, adoptowana córka Laks, rodzice oraz przyjaciółki. Mara z przerażeniem obserwuje, jakie spustoszenie sieje jej choroba również w życiu najbliższych. Uświadamia sobie, że już czas zrealizować to, co założyła sobie, kiedy usłyszała diagnozę. Już czas odejść i nie pozwolić wygrać chorobie. Zostało ostatnie pięć dni, aby pożegnać wszystkich, których kocha.
Scott, wraz z żoną Laurie, od roku sprawuje opiekę zastępczą nad trudnym 8-latkiem. Scott zdążył pokochać chłopca jak własnego syna, tymczasem dziecko za pięć dni ma wrócić do biologicznej matki. Scott nie wyobraża sobie pożegnania z Curtisem. W ciągu najbliższych pięciu dni musi pogodzić się z nadchodzącym rozstaniem z chłopcem.
Scott i Mara udzielają się na forum internetowym, gdzie wymieniają się doświadczeniami, poglądami na temat rodzicielstwa. Internetowa znajomość szybko okazuje się być czymś więcej. Członkowie forum mogą liczyć na wzajemne wsparcie i ciepłe słowa.

"Ostatnie pięć dni" to wzruszająca opowieść o najtrudniejszych wyborach. Historia Mary pozostanie ze mną na długo. To powieść, która trafia prosto do serca, chwyta mocno za gardło i skłania do refleksji: "a ty? co zrobiłbyś na miejscu bohaterów?". Czym jest siła? Czy człowiek, który decyduje się na śmierć, by choroba nie zawładnęła jego duszą i ciałem, jest słaby? Julie Lawson Timmer opisuje problem w sposób wyczerpujący. Poznajemy wszystkie aspekty życia i choroby Mary. Dowiadujemy się, jaki wpływ ma Huntington nie tylko na samą Marę, ale również na jej męża, córkę, rodziców, przyjaciół. Autorka w niesamowity sposób oddała naturę relacji międzyludzkich. Aż nie chce się wierzyć, że "Ostatnie pięć dni" jest debiutem literackim Julie Lawson Timmer. Wielowymiarowa, skomplikowana powieść, w której z każdym kolejnym rozdziałem odkrywamy drugie, trzecie, czwarte... dno. Kiedy czytamy pierwsze rozdziały, odnosimy wrażenie, iż będzie to książka o pożegnaniach. Wraz z rozwojem akcji przekonujemy się, że wątek pożegnania to tylko jeden z wielu tematów, jaki porusza autorka. Najbezpieczniej będzie powiedzieć, iż jest to powieść o życiu w najszerszym tego słowa znaczeniu. Życiu z chorobą, życiu w małżeństwie, życiu rodziny, życiu rodziców i dziecka adopcyjnego. 

Płakałam już w połowie. Płakałam trzy razy. Książka wzrusza przez prawdziwych bohaterów, trudne wybory i życiowe obserwacje. Nie, to nie jest tani melodramat. To niezwykle wartościowa i mądra lektura. Autorka przekonuje czytelnika, iż pewnych życiowych komplikacji, a nawet swoich decyzji nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Znamy siebie na tyle, na ile nas sprawdzono - ta mądrość sprawdza się również w przypadku bohaterów "Ostatnich pięciu dni". Powieść przedstawia realistyczny obraz spustoszenia, jakie w ludzkim ciele wywołuje choroba. Przypomina o naszych słabościach i ułomnościach. Przeraża, ale i dowartościowuje. Porusza wiele dylematów natury moralnej. Składnia do refleksji nad wartością życia. Mimo iż to historia Mary jest tą wiodącą, na uwagę zasługuje również Scott i jego uczucia względem małego Curtisa. W tle choroby Mary dostrzegamy trudy życia rodzica adopcyjnego i rodziny zastępczej. Czy sama miłość wystarczy? Julie Lawson Timmer pisze o rodzicach biologicznych i adopcyjnych. Przedstawia ten trudny temat, szanując psychikę dziecka i jego opiekunów. Wykazuje się empatią i zrozumieniem.

"Ostatnie pięć dni" to mocny i odważny debiut. Porusza kwestię życia, śmierci, choroby, odpowiedzialności za siebie i innych. To doskonała lektura, która wciąga już od pierwszych stron. Niebanalna, skłaniająca do myślenia, dostarczająca wielu wzruszeń i refleksji. Julie Lawson Timmer to nazwisko, które trzeba zapamiętać.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Julie Lawson Timmer "Ostatnie pięć dni"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2015
ilość stron: 432
data premiery: 16.04.2015

piątek, 17 kwietnia 2015

Wywiad | Justyna Wydra: "Esesman i Żydówka mieli mnie samej przywrócić wiarę w człowieka"



Poznajcie kobietę, która stworzyła historię miłości kata i ofiary. Esesmana i Żydówki. Justyna Wydra w swej powieści zerwała z mitem "złego Niemca" i skłoniła do refleksji: co myśli i czuje człowiek, któremu włożono do ręki pistolet i kazano zabijać? Jak sama przyznaje, "Esesman i Żydówka" to jej osobisty protest, książka, która samej autorce miała przywrócić wiarę w człowieka. O swoich zainteresowaniach, planach, marzeniach, a także o wojnie, esesmanie i Żydówce opowiada Justyna Wydra.

Esesman i Żydówka. Kat i ofiara. Skąd pomysł, aby stworzyć tak – wydawałoby się – nieprawdopodobne połączenie do romansu?

To taki mój osobisty protest-song, a może raczej protest-book. Protest przeciwko świadomości, że w określonych okolicznościach jedni ludzie nie tylko gotowi są z zimną krwią zabijać innych ludzi. Odmówią im także człowieczeństwa, postarają się zlikwidować ich totalnie, tak, by po „podludziach” nie pozostał ślad. Niby rozumiemy, niby poznaliśmy mechanizmy, które czynią z człowieka bestię, a jednak to nadal nie do uwierzenia, że jedna ludzka istota potrafi okazać drugiej istocie tyle pogardy, tyle wyrafinowanego okrucieństwa.
Ja tego nie mogę, nie chcę pojąć.
Wojna to męska sprawa. Mężczyźni giną, kobiety cierpią, gdy w sąsiedztwie ich domów toczą się walki i maszerują żołnierze. Prawa „zwykłej” wojny czynią z kobiet trofea, zwycięzcy biorą sobie je jako nagrodę i symbol upokorzenia mężczyzn pokonanej armii. To okrutne, lecz w pewien sposób zrozumiałe. Tak się dzieje, odkąd człowiek wymyślił wojnę i tak będzie pewnie dziać się do końca świata.
Co jakiś czas jednak ludzi opanowuje szaleństwo stokroć może gorsze. Masowa nienawiść wymierzona w konkretną grupę „wrogów”. Turcy mordujący Ormian, Niemcy wdrażający „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”, Hutu wyrzynający maczetami sąsiadów z plemienia Tutsi. Nie ma mężczyzn, kobiet i dzieci. Są wrogowie, podludzie, robactwo. Należy ich zlikwidować. Proszę się zastanowić – co tak naprawdę musi myśleć mężczyzna, który zabija dziesiątki, setki i tysiące bezbronnych starców, niewinnych dzieci i kobiet? Dlaczego na zimno morduje młode, ładne dziewczyny, które powinny mu się po prostu podobać? Gdzie utracił uniwersalne wartości? Co stało się z jego sumieniem? I dlaczego tak łatwo było obudzić w nim potwora?
Świadomie sięgnęłam po stereotyp „dobrego Niemca”. Podobno autorzy często piszą dla siebie. W moim przypadku tak było. Ta książka i jej główni bohaterowie mieli mnie samej przywrócić wiarę w człowieka! Było mi to tym bardziej potrzebne, że mieszkam na Górnym Śląsku, gdzie czerń i biel nie są tak oczywiste, jak na przykład w centralnej Polsce. Moje rodzinne Gliwice kilkadziesiąt lat temu nazywały się Gleiwitz. Na każdym kroku stykam się z Historią przez duże „H”, ze śladami po dawnych mieszkańcach. Koszary polskiego wojska mieszczą się w budynkach, w których stacjonowali niemieccy ułani, prezydent miasta urzęduje w przedwojennym hotelu Haus Oberschlesien, a pogotowie ratunkowe do niedawna korzystało z dawnej siedziby Gestapo! Musiałam sobie jakoś odczarować Niemców.
Stąd taka nietypowa para – esesman i Żydówka.


Uważa Pani, że taka miłość mogła się zdarzyć?

Ja głęboko wierzę w to, że się wydarzyła! Żartuję, ale nie do końca. Przygotowując się do pisania, studiując temat, natrafiłam na tyle niesamowitych, magicznych wręcz ludzkich historii, iż żadne definitywne stwierdzenia typu „to niemożliwe”, nie przeszłyby mi przez gardło ;) A poza tym, jeśli taka miłość nie miała miejsca, jak mam sobie wytłumaczyć niepokój, który mi towarzyszył od napisania pierwszego zdania, aż do dnia premiery powieści? Motyle w brzuchu, kiedy wydawca przesłał mi projekt okładki, dokładnie taki, jaki sobie wymarzyłam? Ja tę książkę napisałam sercem. Oddałam jej pióro, ale snuła się właściwie sama. Na początku próbowałam interweniować rozumowo w opisywane wydarzenia, ale zawsze kończyło się tak samo – musiałam usunąć napisaną treść i zaczynać od nowa. Tak, jak mi kazali główni bohaterowie. Ktoś powiedział, że w książce jest zbyt wiele zbiegów okoliczności. Wiem! Nic na to nie mogłam poradzić. Choć naprawdę się starałam, proszę mi wierzyć, byłam bezbronna wobec determinacji Debory i Bruna :)
Poważnie mówiąc – historia ich miłości jest literacką fikcją. Ale to, co spotyka tych dwoje na kartach powieści, już nie! Polska Armia Małopolska rzeczywiście rozbiła doborowy pancerny pułk SS Germania we wrześniu '39 roku. Ludzie naprawdę wyskakiwali z pociągów jadących do Auschwitz. Żegota wyprowadzała z gett żydowskie dzieci. Kraków w lecie 1943 roku szykował się do powstania tak, jak Warszawa. Na szczęście dowódcy Armii Krajowej w Generalnej Guberni wycofali się z tej decyzji. Zależało mi na tym, by moja książka była wiarygodna zarówno pod względem psychologicznym, jak i faktograficznym. Oczywiście w miarę możliwości – tam, gdzie to konieczne, naginam fakty. W końcu to miłość, nie wojna, jest tu najważniejsza!


Wiernie oddała Pani tło historyczne swojej opowieści. Proszę powiedzieć, jak długo i w jaki sposób przygotowywała się Pani do napisania książki?

Historia II wojny światowej, szczególnie jej psychologiczne i socjologiczne aspekty to mój konik przynajmniej od czasów licealnych, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z literaturą obozową z jednej strony, i relacjami frontowymi z drugiej. Z tamtego okresu szczególnie pamiętam reportaże Hanny Krall i powieści mojego ukochanego autora Hansa Hellmuta Kirsta. Podejrzewam nawet, że to jego „wina” iż jednym z głównych bohaterów książki uczyniłam Niemca i to w dodatku w takim mundurze...
W każdym razie historią lat 30-tych i 40-tych XX wieku przesiąkłam już jako nastolatka. Zagłębiałam się w temat bardziej i bardziej. Czytałam i oglądałam wszystko – od fabuł, takich jak „Lista Schindlera”, aż po poważne naukowe opracowania – zainteresowanym polecam m.in. świetną pracę Nicholasa Goodricka Clarka pt. „Okultystyczne źródła nazizmu”.
Wygląda na to, że mój romans z tamtymi czasami trwa już prawie dwadzieścia lat...  Dzisiaj wiem już na tyle dużo, by nie rzucać się na każdą pozycję poświęconą tematowi, wybieram te, z których mogę dowiedzieć się czegoś nowego, przede wszystkim o „ludzkich” aspektach wojny, Zagłady i obu totalitaryzmów.

Niełatwo jest się dzisiaj wybić na przesyconym rynku wydawniczym. Jakie ma Pani oczekiwania wobec dalszych losów „Esesmana i Żydówki” na scenie literackiej?

Ja tę książkę napisałam dla siebie. Tak, jak mówiłam, miała mi pomóc otrząsnąć się z traumy, stanowić mój własny kamyczek dorzucony do stosu niezgody na masowe zabijanie i łatwość budzenia się ludzkiej bestii. Ponieważ powieść wyrwała mi kawał duszy, marzyłam o jakiejś rekompensacie. Najlepiej w formie drukowanej. Ale człowiek tak ma, że chce więcej i więcej. Nie pragnęłam (i nie pragnę) okupować topki Empiku. Jestem świadoma realiów rynku wydawniczego i zanikającego czytelnictwa w naszym kraju. Mimo wszystko, chciałabym, by książka była czytana i nie pozostawiła odbiorcy obojętnym. Ma dwa zadania – dostarczyć solidnej porcji wzruszeń i pozostawić miejsce na refleksję nad tym, czym jest dobro i zło oraz człowieczeństwo i bestialstwo. A jeśli przy okazji ktoś bliżej zaprzyjaźni się z historią II wojny... będę tym bardziej dumna!
Mam jeszcze jedno, ciche marzenie. Bardzo lubię dobre kino okołowojenne. Książka napisała mi się tak, że stanowi niemal gotowy scenariusz teatralny, czy filmowy. Byłaby to przy tym, jak na fabułę kostiumową, produkcja stosunkowo niskobudżetowa. Raz po raz czytam narzekania naszych filmowców, że brakuje im dobrych scenariuszy opowiadających o tamtych czasach. Ujrzenie filmowej adaptacji losów Debory i Bruna pięknie by mi spięło temat...

Książek osadzonych w czasach II wojny światowej jest niemało. Co – Pani zdaniem – wyróżnia „Esesmana i Żydówkę” na tle pozostałych?

Chyba najbardziej to, że sięgnęłam do „zakazanego” obszaru i potraktowałam go odmiennie. W trakcie wojny na ziemiach okupowanych zdarzały się oczywiście związki niemieckich oficerów z Żydówkami. Zwykle jednak literatura i szerzej – sztuka – traktuje ten motyw jako pretekst do pokazania zła i wynaturzeń. Relacje są standardowo perwersyjne i ociekają przemocą. Pewnie dlatego, że tak właśnie najczęściej faktycznie było. Poza tym, to takie kusząco malownicze – bezwolna ofiara, która za jedyną broń ma seksualną atrakcyjność i wszechmocny kat, mogący zrobić z nią wszystko, co chce. Potem, jeśli uda się przeżyć – społeczne wykluczenie kobiety, winnej temu, że przetrwała w taki właśnie sposób.
A ja starałam się stworzyć zupełnie inną opowieść. Zależało mi na pokazaniu historii zwyczajnych, normalnych ludzi, ani złych, ani dobrych – powiedzmy, że raczej przyzwoitych, tyle że postawionych po dwóch skrajnych stronach barykady i rzuconych w sam środek totalnego Inferna. Jaką przyjmą wobec niego postawę, mając za plecami dwa wielkie żywioły – wojnę i miłość? Czy ocalą się nawzajem? Kto przeczyta, ten będzie wiedział :)

No właśnie, pozostańmy na chwilę przy temacie wojny. Historia człowieka jest długa, a i dzisiaj znalazłoby się kilka interesujących scenerii i wydarzeń, aby uczynić z nich tło opowieści. Pani osadziła swoją opowieść w czasach II wojny światowej. Dlaczego?

Z powodów, o których już wcześniej wspomniałam. Tamten okres jest mi absolutnie najbliższy, najlepiej poznany i zawsze kusił mnie literacką plastycznością. Wrósł w skórę i domagał się ujścia. Nie wiem, czy to generalna zasada, ale na mnie studiowanie historii rodzenia się, triumfu i upadku nazizmu oraz poznanie ogromu tragedii Shoah bardzo źle wpłynęło pod względem psychicznym. Zło infekuje i niszczy. Pisanie dziejącej się w tamtych czasach powieści, w której główną siłą sprawczą jest przeciwstawiająca się okrutnej wojennej codzienności miłość, przyniosło mi oczyszczenie.
Czytam z uwagą pierwsze recenzje mojej książki i na ich podstawie mogę ostrożnie stwierdzić, że niejako przy okazji udało mi się stworzyć pełnokrwistą love story...


Co dalej? Jakie marzenia, pomysły na siebie, swoją twórczość?

Jeden kamień uruchamia lawinę. Głowę mam pełną większych i mniejszych pomysłów. Te mniejsze spisuję w formie opowiadań, te większe muszę przemyśleć. Jeden teoretycznie już „się pisze”, ale możliwe, że odwrócę kolejność, ponieważ ostatnio nie daje mi spać pewna nieziemska istota... Więcej nie zdradzę, bo na to jest zdecydowanie za wcześnie, poza tym nie chcę niczego nikomu obiecywać, a już najmniej sobie samej. Pożyjemy, zobaczymy.

KONKURS FOTOGRAFICZNY | Joanna Marat "Jedenaście tysięcy dziewic"




W końcu nadeszła długo oczekiwana wiosna!
Wyjdź z książką w plener i wygraj najnowszą powieść Joanny Marat "Jedenaście tysięcy dziewic"!

Przegląd czytelniczy we współpracy z Wydawnictwem Prószyński i S-ka zaprasza do udziału w konkursie fotograficznym.
Mamy dla Was 5 egzemplarzy książki "Jedenaście tysięcy dziewic".

Aby wziąć udział w konkursie należy przesłać na adres mailowy przegladczytelniczy@interia.pl własnoręcznie wykonane zdjęcie będące realizacją tematu konkursu: "Wiosenne czytanie w plenerze".
Na zdjęciu powinna znajdować się min. jedna książka (bądź czytnik, wszak nieważne na czym czytamy, ważne, że czytamy ;)) i plener, w którym lubicie czytać.
Każdy z uczestników może nadesłać max. 3 zdjęcia, ale nagrodzone może zostać tylko 1 zdjęcie danego autora.
Termin nadsyłania zgłoszeń do konkursu mija 27 kwietnia. 
Wyniki zostaną ogłoszone we wtorek, 28 kwietnia na fanpage'u bloga Przegląd czytelniczy.
Autorzy 5 najciekawszych zdjęć otrzymają egzemplarz powieści "Jedenaście tysięcy dziewic".

Organizatorem konkursu jest blog Przegląd czytelniczy, a sponsorem nagród Wydawnictwo Prószyński i S-ka.
Wysyłka nagrody we wskazane przez laureata miejsca na terenie kraju.

Powodzenia!

czwartek, 16 kwietnia 2015

Joanna Marat "Jedenaście tysięcy dziewic" | Recenzja



Najnowsza powieść Joanny Marat "Jedenaście tysięcy dziewic" ukazała się 14 kwietnia. Przeczytałam i... zgłupiałam. Co to jest?! Saga, obyczaj, dramat, romans? Nie wiem! Jedno jest pewne - czegoś takiego jeszcze nie było. Joanna Marat stworzyła coś absolutnie unikatowego i wyjątkowego. Nie lada sztuka na przesyconym rynku wydawniczym.

Kilka(naście) kobiet połączonych ze sobą więzami, których są bardziej lub mniej (albo i wcale) świadome. Początki tej opowieści sięgają jeszcze II wojny światowej i roku 1945, kiedy do Gdańska wtargnęli radzieccy żołnierze i odebrali swe zdobycze wojenne. Rocznik 1946 okazał się nadzwyczaj liczny. Anka jest wnuczką jednej z tamtych kobiet. Tak jak Gosia, Monika, Honorata i wiele innych, których nie znamy z imienia. Roma nie może zaakceptować swojej starzejącej się twarzy i pomarszczonej twarzy. Wciąż myślami powraca na Długą, gdzie w jednej z kamienic spotykała się ze swoim kochankiem, a potem gorliwie modliła się w kaplicy Jedenastu Tysięcy Dziewic. Wiesiek porzucił Ankę dla innej. Dla Gosi. A Gosia, aby zatrzymać przy sobie Wieśka postanawia powiększyć sobie biust. Anka niedługo może stracić coś więcej niż dom i męża. Zdrowie już straciła. Honorata za namową Moniki postanawia zmienić swoje życie i odcina się od falowca na Przymorzu i matki, z którą tam dotychczas mieszkała. A wszystko to w mieście, które po 1945 roku musiało stać się polskie. Na gwałt, na siłę. Już. Teraz.

Pierwszy raz od niepamiętnych czasów najzwyczajniej w świecie.. brakuje mi słów. Joanna Marat zapowiadała, że jej najnowsza książka jest zupełnie inna od pozostałych, całkiem świeża, ale w najśmielszych marzeniach nie spodziewałam się, iż okaże się unikatem na skalę ogólnopolską. "Jedenaście tysięcy dziewic" to wielowątkowa powieść o ludzkich losach zdeterminowanych przez historię, miasto, namiętność, niewłaściwe decyzje, a także traumy z przeszłości. To również fascynująca opowieść o mieście Gdańsk, którego niezwykłe losy stały się tłem tej wyjątkowej historii. To książka o tym, jak Gdańsk stawał się polski. Kilka bądź kilkanaście pojedynczych obrazów z historii Gdańska wskakuje na swoje miejsce w układance i tworzą ekscytującą całość. Gwałty dokonywane przez radzieckich żołnierzy na polskich kobietach, wysoko postawiony członek partii pilnujący tego, aby wielokulturowy i wielonarodowy dotychczas Gdańsk szybko stał się polski - to tylko część tego, czego możecie spodziewać się po tle społecznym i historycznym powieści Joanny Marat.

Książkę czyta się doskonale ze względu na krótkie, trafiające w sedno, proste w najlepszym tego słowa znaczeniu zdania. Joanna Marat napisała powieść, która nie tylko zachwyca niebanalną treścią, ale wyróżnia się również formą. Czytelnik otrzymuje książkę dopracowaną w najmniejszym szczególe. Odnoszę wrażenie, iż każde zdanie to majstersztyk. I nie chodzi tu nawet o to, że powieść trafia w moje gusta. Jestem przekonana, iż nawet osoby, które za obyczajem nie przepadają, docenią literacki kunszt Joanny Marat. Bo "Jedenaście tysięcy dziewic" to nie jest zwykły obyczaj. To klasa sama w sobie. Książka nie jest tylko i wyłącznie dobra w kategorii powieści obyczajowej. "Jedenaście tysięcy dziewic" to przede wszystkim dobra literatura. Literatura środka, niebanalna, wyjątkowa i wspaniała. Tak inna od poprzedniej książki autorki, "Monogramu". Joanna Marat ma wiele twarzy. Czym nas jeszcze zaskoczy?

Czytam ponad sto książek rocznie. Niewiele jest mnie w stanie zaskoczyć. Joannie Marat się to udało. Za książkę "Jedenaście tysięcy dziewic" przyznaję jej ocenę dziesięć na dziesięć, szóstkę, trzy gwiazdki czy co tam jeszcze chcecie. To powieść, którą znać po prostu wypada, bo wyznacza całkowicie nowe ścieżki w polskiej literaturze. Nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. "Jedenaście tysięcy dziewic" to mistrzostwo świata.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Joanna Marat "Jedenaście tysięcy dziewic"
Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2015
ilość stron: 456
data premiery: 14.04.2015

środa, 15 kwietnia 2015

Wywiad | Jolanta Czarkwiani: "Anoreksja to nie wybór"



Do grona piszących (ze znakomitymi skutkami!) lekarzy dołączyła właśnie Jolanta Czarkwiani. Jej literacki debiut "Nie waż się" spotkał się z ciepłym przyjęciem czytelników i pochlebnymi opiniami recenzentów. Obraz chorej na anoreksję dorosłej kobiety i jej przyjaciółki zachwycił odbiorców. O tej niezwykle groźnej chorobie, nieudanych próbach tworzenia literatury, nauce sztuki opowiadania i swojej kolejnej książce opowiada Jolanta Czarkwiani.


Rzadko kiedy zdarza się, aby debiut był tak dojrzały i przemyślany, jak Pani debiutancka powieść „Nie waż się”. Zastanawiam się, ile czasu upłynęło od zamysłu „napiszę książkę” do postawienia ostatniego znaku?

Pewnie będzie Pani zawiedziona, ale sprawa mojego debiutu wygląda trochę inaczej. Parę słów wyjaśnienia, bo choć przyjemnie jest słuchać tak dobrych opinii na swój temat, wolę, by czytelnicy znali prawdę. „Nie waż się” jest debiutem wydawniczym, ale nie jest pierwszą książką, którą napisałam. Te zdania kieruję ku pokrzepieniu serc tych wszystkich, którzy piszą, ale na przykład nie mogą znaleźć wydawcy. Zaczęłam od trylogii fantasy pt. ”Stwórca”. To rzecz absolutnie nieudana, nie nadająca się do czytania, ale na której uczyłam się pisania. W sumie około 900 stron. Gdy tak jak ja, nie ma się ukończonych studiów humanistycznych tylko medycynę i podyplomowe zarządzanie, gdzieś trzeba zdobyć szlify i nauczyć się snuć historie. Sądzę ,że niewielu autorów po prostu rodzi się z gotowymi, perfekcyjnymi  scenariuszami na powieść. Sztuki opowiadania trzeba się nauczyć, tak samo jak gry na instrumentach czy malowania obrazów. Jakąś predyspozycję czy zdolność należy posiadać, ale większość pracy nad książką to codzienna, ciężka robota. Z tej perspektywy czas spędzony nad „Stwórcą” wydaje mi się nieoceniony.  „Nie waż się” powstała jako czwarta moja powieść i pewnie dlatego udało mi się uniknąć najbardziej typowych błędów. Do tego temat był mi bliski, więc i fabuła układała się bardzo naturalnie. Pierwszy draft napisałam bardzo szybko, w dwa miesiące. Za to poprawiałam ją ponad rok.

Dlaczego postanowiła Pani napisać powieść o kobiecie chorej właśnie na anoreksję? Uważa Pani, że świadomość społeczna jest zbyt niska?

Świadomość istoty ,objawów i możliwości leczenia wbrew pozorom nie jest wysoka. Powszechnie wiadomo, że taka dolegliwość istnieje. Ale  oprócz stereotypowych opinii,że anoreksja to wybór stylu życia nastolatki, zapatrzonej w gwiazdy show biznesu, przeciętny człowiek mało wie o tej chorobie. Ten obraz jest nieprawdziwy. Anoreksja to nie wybór, mimo iż tak chcą ją postrzegać sami chorzy. Dotyka nie tylko nastolatek, bo chorują także dzieci już nawet kilkuletnie, a także osoby w podeszłym wieku, kobiety i mężczyźni oraz - tak jak w mojej książce - kobiety w ciąży. Nie zgadzam się też z tezą, że to lansowana przez mass media moda na szczupłość jest przyczyną choroby. Ta moda ma wpływ, ale raczej jako zasłona, swoisty urban legend, usprawiedliwienie dla patologicznych  myśli o byciu chudym jako recepty na szczęście oraz braku czujności otoczenia osoby chorej, bo przecież to nic dziwnego, że ktoś chce się odchudzić, tak robią wszyscy. Kto nie zna osoby, która choć raz w życiu nie podejmowała próby obniżenia swojej wagi?  Tak, tylko, że zmiana trybu życia na bardziej aktywny, świadome wybieranie produktów zdrowych i zróżnicowanych to jednak coś zupełnie innego niż celowe, choć moim zdaniem nieuświadomione dążenie do wyniszczenia organizmu i śmierci.  W świadomym wyborze stylu życia jest dążenie ku zdrowiu , a w anoreksji ku śmierci. I to jest zasadnicza różnica.  Zapytacie: jak to rozróżnić? Dosyć prosto. Jeśli waga osoby spada poniżej odpowiedniego dla wieku i wzrostu wskaźnika BMI, a człowiek uporczywie dąży do jej dalszego obniżania i odrzuca możliwość powrotu do zdrowych granic jest to sygnał ostrzegawczy, którego bagatelizować nie wolno. Ale się rozgadałam. Proszę wybaczyć ale to pasjonujący dla mnie temat.

W moim odczuciu anoreksja jest tu tylko narzędziem, a źródło tkwi w przyjaźni, niezabliźnionych ranach z przeszłości, traumach z dzieciństwa. Zastanawiam się, jak postrzega to sama autorka – czy „Nie waż się” jest książką przede wszystkim o anoreksji, czy raczej o… życiu właśnie?

W zamyśle „Nie waż się „ to  opowieść o trudnej przyjaźni dwóch dorosłych kobiet, z których każda ma własny bagaż doświadczeń i zmaga się z problemami codzienności. Anoreksja jest swego rodzaju zapłonem, czynnikiem sprawczym, radykalnie odmieniającym koleje życia Brygidy i Agaty. To życiowe wyzwanie, którego nie można zbagatelizować, zapomnieć, zignorować. Uważam ,że  z podobnymi  sytuacjami dorośli , a niestety także dzieci spotykają się w życiu zawsze. Nie koniecznie jest to choroba , może to być niespodziewana  utrata pracy, wyjazd na stałe za granicę czy śmierć kogoś bliskiego. To punkty przełomowe, z którymi należy sobie jakoś poradzić. W książce pokazuję, jak to robią moje bohaterki. Więc zgadzam się z Pani tezą. Jest to historia bardziej o trudzie życia niż o procesie chorobowym.  

Proszę opowiedzieć czytelnikom, jak powstawała ta książką, co sprawiło Pani największą trudność, a co okazało się najłatwiejsze?

Najtrudniejsze było realistyczne pokazanie sytuacji tworzących się między osobą dotkniętą anoreksją i jej otoczeniem. Tu kluczem była precyzyjna, starannie przemyślana i wiarygodna motywacja chorego i jego bliskich. Nie chciałam, by był to podręcznik czy tym bardziej poradnik o anoreksji. Tego typu literatury jest sporo. Nie poważyłabym się też by próbowac pisać dziennika czy autobiografii  z punktu widzenia anorektyczki. Napisałam o tym, co znam i czego sama doświadczyłam. Nie jest tajemnicą, że mam przyjaciółkę cierpiąca na tę dolegliwość i bardzo wiele opisanych sytuacji to wydarzenia, które miały miejsce w rzeczywistości. Niekoniecznie moje i przyjaciółki, ale jednak wzięte z życia. To był trudny proces, często bolesny, jednak na swój sposób oczyszczający i przynoszący zrozumienie.  Najłatwiejsze było wybranie typu narracji czyli pierwszoosobowa retrospekcja w stylu zapisów na blogu. To przyszło naturalnie i nie miałam problemów z utrzymaniem tego punktu widzenia.

A czy spotkała się Pani, czy to w pracy zawodowej, czy podczas tworzenia powieści, a może w życiu prywatnym, z osobą chorą na anoreksję? Jaki to miało wpływ na kreację Agaty?

Na to pytanie już odpowiedziałam. Dodam tylko,że miałam praktyki na oddziałach psychiatrycznych, w tym dla dzieci i młodzieży dotkniętej anoreksją, w szpitalu przy ul. Litewskiej w Warszawie. Bardzo wiele się tam nauczyłam i zrozumiałam, za co jestem serdecznie wdzięczna całemu zespołowi tej znakomitej placówki. Zrobiłam też duży research naukowy, czyli przeczytałam niezliczoną ilość artykułów w prasie medycznej polskiej i zagranicznej na temat zaburzeń odżywiania. To coraz poważniejszy problem, więc i prac dotyczących tematu jest sporo. Mam również w gronie znajomych osoby, które miały w przeszłości epizody anorektyczne i były tak miłe, że dzieliły się ze mną swoimi przemyśleniami na temat psychiki i postrzegania kwestii związanych z jedzeniem w trakcie choroby oraz po ustaniu objawów. To były cenne i odkrywcze uwagi. Jestem im wszystkim bardzo wdzięczna. Postać Agaty nie jest realną osobą, choć wielu czytelników pisze, że zna dokładnie takich ludzi. Cieszy mnie to, bo oznacza,że stworzyłam postać niepapierową, realną , która budzi żywe emocje.To wielki komplement dla autora. 

Zaczęły się sypać recenzje „Nie waż się”. Recenzenci są zgodni – to rewelacyjny, niecodzienny debiut. Czy spodziewała się Pani takiego przyjęcia?

Absolutnie nie. Nie sadziłam,że tak wiele osób zainteresuje się moją książką. To przecież  tylko debiut nikomu nie znanej pani po pięćdziesiątce. Wszelkie opinie na temat książki są dla mnie źródłem nieustającej radości i nauki. Za ciepłe, wspierające słowa serdecznie dziękuję. Z krytyki obiecuję wyciągnąć konstruktywne wnioski. 

Coraz więcej w Polsce piszących lekarzy. Skąd w ogóle taki zamysł, aby zacząć pisać?

Pomysł, by pisać podsunęły mi moje córki Anna i Olga. Zawsze lubiły słuchać moich opowieści. Teraz to już dorosłe kobiety i nie często mamy możliwość spędzać ze sobą tyle czasu co kiedyś. Poprosiły, bym opowiedziała im naprawdę długą historię i stąd wzięło się moje pisanie. Nic nadzwyczajnego . Jeśli jest popyt znajduje się i podaż. Prawa ekonomii rządzą także w życiu rodzinnym. Śmiech. Pisząc nie myślałam o publikowaniu. Książka „Nie waż się”  pierwotnie w ogóle nie była przeznaczona do druku. Powstała dla i z myślą o mojej chorej przyjaciółce i ona była jej pierwszą czytelniczką. To jej zawdzięczam też podjęcie decyzji o fabularyzacji swoich zapisków i wysłanie ich do wydawnictwa.

Proszę zdradzić, nad czym teraz Pani pracuje? O czym będzie Pani druga powieść? Kiedy możemy się jej spodziewać?

Cóż, jestem lekarzem, więc świat chorób jest dla mnie naturalnym źródłem inspiracji. Piszę powieść o „alkoholizmie szpilkowym” - czyli o kobiecie przed czterdziestką, całkiem dobrze funkcjonującej, nie zdającej sobie sprawy jednak, że jest uzależniona od alkoholu. Chemiczna zmiana stanu świadomości jest jej naturalnym odruchem obronnym przed wymaganiami dorosłego życia. Nie będzie to jednak „powieść alkoholowa” raczej „obyczaj z problemem w tle”. Mam nadzieję,że jeśli uda mi się skończyć ją do jesieni to w przyszłym roku być może się ukaże.  
Dziękuję serdecznie za rozmowę i pozdrawiam ciepło czytelników. 

wtorek, 14 kwietnia 2015

Lucyna Olejniczak "Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka" | Recenzja przedpremierowa




"Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka" to zapowiedź, która od momentu ukazania się informacji na stronie Wydawnictwa wzbudziła moje ogromne zainteresowanie. Chociaż okładka nie przyciąga zainteresowania, to już sam opis wydawniczy pobudza apetyt na więcej. Kraków u schyłku XIX wieku, "przeklęta" rodzina bogatego aptekarza, fascynujące losy kobiet oraz porywająca opowieść o ludzkich błędach i wybaczaniu - tego możecie spodziewać się po najnowszej powieści Lucyny Olejniczak.

Znany i szanowany aptekarz z Krakowa Franciszek Bernat od lat stara się spłodzić syna, któremu w przyszłości będzie mógł przekazać aptekę. Bezskutecznie. Jego żona traci wszystkie ciąże bądź noworodki umierają zaraz po urodzeniu. Taki los spotyka również córkę urodzoną w 1890 roku. Jednak tego samego dnia w piwnicy domu Bernatów na świat przychodzi jeszcze jedna dziewczyna - Wiktoria, córka aptekarza i młodej służącej Hanki. Akuszerka szybko podmienia noworodki, zanim ktokolwiek zdąży się zorientować w sytuacji. Tym samym ratuje nieślubne dziecko Bernata przed losem poprzednich, które zostały uśmiercone bądź porzucone na wyraźne życzenie ojca. Wyczerpana trudnym porodem Hanka nie wie, że akuszerka podmieniła dzieci. Chwilę przed śmiercią przeklina Franciszka Bernata i jego potomnych, w tym także, nieświadomie, swoją własną córkę. Wiktoria dorasta, a nad rodziną Bernatów ciąży klątwa, którą może odwrócić przebaczenie.

"Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka" to powieść, która wciąga od pierwszego słowa i trzyma w napięciu aż do ostatniego znaku. Lucyna Olejniczak przedstawiła fascynujące losy rodziny, nad którą ciąży klątwa rzucona przez młodą, umierającą dziewczynę, jakiej Franciszek Bernat zniszczył życie. Pojawia się tutaj motyw winy, która nie może pozostać bez kary. Jest "ta dobra", czyli Wiktoria Bernat i "ten zły", czyli jej ojciec, Franciszek Bernat. A wszystko to w tle magicznego Krakowa schyłku XIX wieku. Czego chcieć więcej? "Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka" to książka dopracowana w każdym szczególe. Porywająca historia młodej, silnej kobiety, wychowywanej w atmosferze nienawiści ze strony własnego ojca. Franciszek Bernat zatraca się w pragnieniu spłodzenia syna i licznych romansach. Autorka stworzyła wysoce prawdopodobny, realistyczny obraz ojca-despoty, bogatego mężczyzny, który bierze to, co - w jego odczuciu - mu się należy. Piętrzą się nieszczęścia, a Bernat przekonany o swej nieomylności nie zważa na ból, jaki zadaje. Genialna książka!

"Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka" rozbudzają apetyt na więcej. Powieść kończy się w przełomowym momencie, czym Lucyna Olejniczak maksymalnie zachęciła czytelnika do oczekiwania na kontynuację losów młodej i pięknej Wiktorii Bernat. "Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka" to opowieść o potrzebie bycia kochanym, ogromnym rozczarowaniu i wybaczeniu. Wielowątkowa historia o przeklętej rodzinie. Fabuła została osadzona w czasach, kiedy na Uniwersytecie Jagiellońskim pojawiały się pierwsze kobiety-studentki i Wiktoria Bernat jest jedną z nich. To niesamowicie intrygująca, nowoczesna jak na przełom XIX i XX wieku postać. Dziewczyna, która pragnie zdobywać wiedzę, zostać kimś więcej niż tylko żoną i matką. Jak na krakowskiej uczelni były traktowane pierwsze studentki? Jak żyło się kobietom w świecie dotychczas zarezerwowanym dla mężczyzn? Tego również dowiecie się z lektury najnowszej książki Lucyny Olejniczak. Kraków w "Kobietach z ulicy Grodzkiej" żyje i aż chciałoby się tam być.

Przeczytałam totalnie zafascynowana i rozemocjonowana. "Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka" to rewelacyjna powieść dla wszystkich tych, dla których saga rodzinna jest jednym z ulubionych gatunków. Trzymająca w napięciu, osadzona w przepięknej scenerii, niebanalna, intrygująca - taka jest właśnie nowa książka Lucyny Olejniczak.

Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Lucyna Olejniczak "Kobiety z ulicy Grodzkiej. Hanka"
Wydawnictwo Prószyński Media, 2015
ilość stron: 344
data premiery: 21.04.2015

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Wywiad | Barbara Spychalska-Granica: "Każdy z nas jest zagadką"

Debiutancka powieść autorki "Niespodzianka na 6 liter"


Zastanawialiście się kiedyś, co czuje debiutant, kiedy jego pierwsza powieść trafia na księgarniane półki? Barbara Spychalska-Granica już wie i podzieliła się tą wiedzą ze swoimi czytelnikami. "Niespodzianka na 6 liter" to ciepła, lekka i przyjemna opowieść o kobiecie "po przejściach". Czy pozwoli sobie na szczęście? Tego dowiecie się z lektury debiutanckiej powieści autorki, dziś zapraszam was na spotkanie z samą autorką. Poznajcie Barbarę Spychalską-Granica.

Nie bywa Pani na salonach, nie promuje na facebookowych grupach swojej książki, nie założyła swojej strony autorskiej, nie pojawia się Pani po otworzeniu lodówki, zastanawiam się, gdzie się Pani uchowała pośród tych wszystkich współczesnych autorek? A będąc całkiem poważną – czy uważa Pani, że literaturę trzeba promować, a może dobra książka obroni się sama?

Na pewno trzeba jakoś zachęcić czytelników, aby sprawdzili co kryje się pod okładką, a dalej... to już niech sami ocenią, bo zrobią to z pewnością najlepiej. Reszta w ich rękach.

Czytelnicy mogą już zapoznać się z Pani debiutancką powieścią, ale sama autorka pozostaje zagadką.. Kim jest Barbara Spychalska-Granica?

Każda z nas jest podobno zagadką! Jestem zodiakalnym Rakiem, więc najpierw rodzina, a potem morze, za którym tęsknię, spoglądając na góry, przez cały rok.

Skąd w ogóle wziął się pomysł, aby zająć się tworzeniem literatury?

Pomysł na tworzenie literatury... od zawsze. Nie wiem raczej skąd wzięła się odwaga, by przelać własne myśli na papier i nie wrzucić tego do szuflady lub kominka!  

Dla kogo Pani pisze? Czy tylko dla kobiet, a może uważa Pani, że również mężczyźni znajdą w Pani twórczości coś dla siebie?

Jeśli tylko zechcą...

Co przysporzyło najwięcej trudności podczas pracy nad powieścią „Niespodzianka na 6 liter”?

Oczywiście Magdalena Zięba i jej życie. Bardzo jej współczułam i chciałam, aby był szczęśliwa, a ona do końca nie wiedziała czy chce taką być.

Co czuje autor, kiedy jego debiutancka powieść trafia do księgarni?

Niedowierzanie, mimo że dowód jest wręcz namacalny.

„Niespodzianka na 6 liter” jest lekką, nieskomplikowaną powieścią o dylematach życia codziennego. Czy nie obawiała się Pani, że wpadnie w schemat banalnej kobiecej literatury, typowego „czytadła”?

To chyba nie jest zależne ode mnie, lecz od czytelników. Im pozostawiam ocenę i "półkę".

Czy ma Pani w planach kolejną powieść?

W upalny dzień lata, pośród zapachu jaśminu i brzęczenia pszczół, zjawiła się koło mnie bardzo miła dziewczyna i poprosiła o pomoc, bo tak jak Magda, poszukuje miłości, więc czemu mam jej nie pomóc?

Co czyta po godzinach Barbara Spychalska-Granica?

Ostatnio "połknęłam" Carlosa Ruiza Zafona "Cień anioła", teraz czytam "Cień wiatru", również tego autora.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Patronat medialny | Justyna Wydra "Esesman i Żydówka". Recenzja przedpremierowa



Esesman i Żydówka… Czy wyobrażacie sobie bardziej nieprawdopodobny scenariusz historii miłosnej? Z założenia kat i ofiara, jednak, tak jak nie każdy Niemiec podczas wojny był zły, tak i raz przydzielone role mogły ulec przeobrażeniu w zetknięciu z namiętnością oraz miłością w najczystszej postaci. Żyjący w czasach II wojny światowej ludzie przekonali się, iż miłość była nierzadko jedyną wartością, która pozwalała zachować człowieczeństwo. Kiedy żołnierze Wermachtu z polecenia Hitlera podbijali Europę, żadna miłość nie była łatwa i nieskomplikowana. Związek wysoko postawionego oficera SS i zbiegłej z transportu do Oświęcimia Żydówki nie był w tej materii wyjątkiem. Poznajcie Deborę i Bruna, bohaterów powieści Justyny Wydry „Esesman i Żydówka”.

Debora Signer cudem uniknęła śmierci, kiedy wyskoczyła z pędzącego w kierunku Oświęcimia pociągu. Osamotniona i ranna czeka w sosnowym zagajniku na najgorsze. Nie jest w stanie iść dalej. Wtedy los na jej drodze stawia oficera SS, Bruna Kramera, który w Deborze rozpoznaje sanitariuszkę, jaka na początku wojny uratowała mu życie. Postanawia pomóc młodej Żydówce w powrocie do Krakowa i na jakiś czas znika z jej życia. Jednak przeznaczenia nie sposób oszukać. Drogi Debory i Bruna krzyżują się ponownie. Młodzi ludzie zaczynają spędzać ze sobą czas, aż w końcu między nimi rodzi się uczucie. Uczucie, jakie w czasach II wojny światowej nie ma racji bytu. Uczucie łączące esesmana i Żydówkę.

Jestem zachwycona historią miłości młodej Żydówki oraz oficera SS, jaką opisała Justyna Wydra. Z pozoru nieprawdopodobna opowieść zyskała tak wiele realnych elementów, że za żadne skarby świata nie dam się przekonać, iż autorka tę historię zmyśliła. Pragnę wierzyć, że takie sceny miały miejsce naprawdę. Justyna Wydra snuje fascynującą opowieść, jednocześnie poszukując odpowiedzi na pytanie „jak zachować człowieczeństwo?”. „Esesman i Żydówka” to niepozbawiona taktu, subtelna i przepiękna powieść. Książka, której specjalnie polecać nie trzeba, gdyż broni się sama. Pozostaję pod wrażeniem sposobu, w jaki Justyna Wydra pokazała emocje swoich bohaterów, ich beznadziejne położenie i miłość, która narodziła się wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Autorka dokonuje szczegółowej analizy psychologicznej postaci, skupia się na ich wątpliwościach, lękach i nadziejach, jakie każde z nich wiąże z niepewną przyszłością. Przedstawia historię z trzech perspektyw: narratora zewnętrznego, Debory oraz Bruna. Nie potrafiłam pozostać obojętna tej historii, całą sobą czułam emocje bohaterów. 

Odnoszę wrażenie, iż Justyna Wydra pewnie wkroczyła do grona autorów, którzy dziś, kilkadziesiąt lat po wojnie, potrafią pisać o tych wydarzeniach z pewnym dystansem, rozumiejąc, iż nie każdy Niemiec z założenia był zły, nawet ten noszący mundur esesmana. Jednocześnie autorka pozostaje pełna pokory i empatii wobec Wielkiej Historii. Justyna Wydra nie zamierza zaprzeczać niezaprzeczalnemu, tworzyć fałszywej wizji czy manipulować faktami. Tło historyczne powieści pozostaje bez zarzutów. „Esesman i Żydówka” przynosi również ciekawe spojrzenie na to, co działo się „po”. Bo koniec wojny to nie koniec tej historii. Należało na nowo zbudować świat, który już nigdy miał nie być takim, jakim zastał go wybuch II wojny światowej.

„Esesman i Żydówka” to coś więcej niż romans. To świadectwo człowieczeństwa w obliczu okrucieństwa wojny. Momentami szokująca, wzruszająca i niebanalna powieść o wojennych rozbitkach. O nieprawdopodobnej, zakazanej miłości. Czy taka miłość mogła wydarzyć się naprawdę? Oczywiście. Justyna Wydra w stu procentach mnie do takiej wizji przekonała.

Dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Justyna Wydra "Esesman i Żydówka"
Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2015
data premiery: 13.04.2015

środa, 8 kwietnia 2015

Nina George "Księżyc nad Bretanią" | Recenzja przedpremierowa



Nina George urzeka nie tylko niebanalnym stylem, pięknym językiem, ale także - a może przede wszystkim - niezwykłymi, czarującymi opisami miejsc. Opisami krajobrazu, jedzenia, kultury, języka, ludzi. Robi to w sposób absolutnie wyjątkowy i zniewalający. Dzisiaj zaproszę Was do Bretanii, regionu leżącego w północno-zachodniej Francji. Pomijając wszelkie inne zalety powieści Niny George - "Księżyc nad Bretanią" należy przeczytać, aby w cenie książki wybrać się w jedyną swoim rodzaju, cudowną podróż.

Nigdy nie jest za późno, aby zmienić swoje życie. Banalnie? Ależ skąd! Marianne postanowiła umrzeć. Wybrała nawet piękną scenerię. Postanowiła umrzeć podczas podróży do Paryża. Kobieta rzuca się z mostu do Sekwany. Jednak nie umiera. Została uratowana. Kiedy zdegustowany mąż wraca do domu i zostawia żonę samą we Francji, zrozpaczona Marianne podejmuje pierwszą od lat samodzielną decyzję. Pojedzie do Bretanii. Za ostatnie pieniądze kupuje bilet w jedną stronę. Kiedy w końcu dociera do Bretanii, ulega urokowi niezwykłego miejsca. Powoli staje na nogi, a pomagają jej w tym nowi przyjaciele. 

Główna bohaterka książki to kobieta, na którą - w opinii społeczeństwa - już nic nie czeka. Ma sześćdziesiąt lat, nie zna innego życia poza nieszczęśliwym małżeństwem i uleganiu mężowi. Od lat jest marionetką w rękach małżonka, który był jedynym mężczyzną w życiu Marianne. Czy w wieku sześćdziesięciu lat można zdobyć przyjaciół, nawiązać nowe znajomości, wdać się w romans? Koniecznie przekonajcie się sami. "Księżyc nad Bretanią" to powieść o wyrywaniu się schematom, historia nieszczęśliwej kobiety, która - paradoksalnie - zaczęła żyć dopiero wtedy, kiedy postanowiła umrzeć. Przepiękna, niebanalna opowieść o zmianach zachodzących w Marianne. Zmianach, które dokonują się w blasku lśniącego nad Bretanią księżyca. Książka Niny George dowodzi, że na szczęście nigdy nie jest za późno. Czy mamy lat dwadzieścia, czterdzieści czy też sześćdziesiąt możemy rozpalić w sobie iskrę odmiany. Późne szczęście smakuje o tyle lepiej, o ile wcześniej poznało się gorzki smak cierpienia.

Zakochałam się w Bretanii Niny George. Region żyje na kartach powieści "Księżyc nad Bretanią". W zderzeniu z niemieckością Marianne daje niepowtarzalną atmosferę. Autorka bezbłędnie opisała spotkanie dwóch kultur, sposób, w jaki bohaterka nasiąka klimatem Bretanii. Powieść została wzbogacona o kompendium wiedzy o Bretanii w pigułce. Na końcu książki znajdziecie zagadnienia związana z tym niezwykłym regionem w północno-zachodniej Francji. Siłą powieści są jej bohaterowie. Prawdziwi, wymykający się stereotypom, wzbudzający w czytelniku wiele emocji, dostarczający wzruszeń i radości. "Księżyc nad Bretanią" to przede wszystkim powieść o życiu. O przyjaźni, miłości, dokonywaniu wyborach. O tym, że życie składa się z wielu odcieni, spośród których biel i czerń to tylko początek.

Jeśli pokochaliście "Lawendowy pokój", z pewnością zachwyci was również "Księżyc nad Bretanią". Nina George tworzy literaturę środka. Ambitną, dojrzałą obyczajówkę, której akcja rozrywa się w przepięknej scenerii. Polecam waszej uwadze. Koniecznie zakochajcie się w Bretanii...

Dziękuję Wydawnictwu Otwartemu za udostępnienie egzemplarza recenzyjnego!

Nina George "Księżyc nad Bretanią"
Wydawnictwo Otwarte, 2015
ilość stron: 320
data premiery: 22.04.2015