czwartek, 19 maja 2016

Wywiad | Magdalena Kawka "Tak naprawdę piszę dla siebie"




Niedawno zostałam poproszona o podanie polskiej powieści, która w ostatnim czasie zachwyciła mnie szczególnie. Bez zastanowienia wymieniłam kilka, a wśród nich "Porę westchnień, porę burz". Dzisiaj zapraszam was do lektury wywiadu, jaki miałam przyjemność przeprowadzić z Magdaleną Kawką dla portalu lubimyczytac.pl.
"Pora westchnień, pora burz” to pierwsza w Pani dorobku powieść historyczno-obyczajowa. Czym różni się praca nad książką osadzoną w czasach teraźniejszych od powieści, której akcja rozgrywa się w przeszłości? Jak przygotowała się Pani do napisania „Pory westchnień, pory burz”?
Książkę pisałam z przerwami, prawie trzy lata, ale nie dało się tego inaczej zrobić. Nie chodzi tylko o zbieranie materiałów, ale o też to, że ona musiała we mnie dojrzeć, okrzepnąć. Musiałam mieć pewność, że właśnie tak ma wyglądać. Kiedy pisze się książkę, trzeba używać wyobraźni, a w tym wypadku moja wyobraźnia musiała hulać w ściśle określonych, historycznych realiach. Po dziadkach zostało mi trochę materiałów – mapy Lwowa, przewodniki, cennik biletów tramwajowych i dorożek – i postanowiłam sobie, że ten „Lwów wyobrażony” będzie się jak najmniej różnił od tamtego, prawdziwego. Przywiązywałam wielką wagę do szczegółów; znalazłam nawet trasy przedwojennych tramwajów i ich numery, kiedy więc piszę, że jedynką można było dojechać na plac Świętego Piotra, to wcale tego nie wymyśliłam. Powieść historyczna wymaga od autora mnóstwa dyscypliny i pokory. Nie zawsze można dać się porwać i popłynąć, jak wyobraźnia podpowiada, trzeba wszystko sprawdzać, konsultować. Przeczytałam chyba wszystkie dostępne wspomnienia i pamiętniki ludzi, którzy mieszkali we Lwowie. Oglądałam przedwojenne filmy, słuchałam przedwojennych piosenek. Ważna była dla mnie również warstwa językowa; oni jednak mówili nieco inaczej niż my. Nie wspominając już o cudnym, lwowskim bałaku, pełnym zapożyczeń z niemieckiego, ukraińskiego czy jidysz.
Dlaczego właśnie przedwojenny Lwów i Ukraina w momencie wybuchu II wojny światowej? Co zafascynowało Panią w tym miejscu na tyle, że postanowiła umieścić tam akcję swojej najnowszej powieści?
Dużą rolę odgrywały korzenie mojej rodziny i fakt, że moi dziadkowie, rdzenni lwowiacy i ludzie, którzy bardzo to miasto kochali, nigdy już nie mogli tam powrócić. Zostali na siłę „przesadzeni”, a byli już w takim wieku, że nie mogli się zbyt dobrze zaaklimatyzować w nowym miejscu. Poza tym, to był tygiel narodowości, a lwowska ulica była barometrem nastrojów społecznych. Zawsze mnie zastanawiało, co musieli czuć sąsiedzi z jednej kamienicy, kiedy nagle, po pierwszym września, okazało się, że stoją po dwóch stronach politycznej barykady, bo przynależność narodowa nie pozwala im już na bycie przyjaciółmi. W tej książce realia historyczne są bardzo ważne, w końcu mieliśmy kiedyś z Ukraińcami jedno państwo, ale posłużyły mi głównie do tego, żeby pokazać, jak łatwo zapomnieć, że najpierw jest się człowiekiem, a dopiero potem Polakiem czy Żydem.
Ciekawa jestem, przez jaki czas pracowała Pani nad „Porą westchnień, porą burz”. Jak długo zbierała Pani materiały, a ile trwał sam proces tworzenia?
Jak już mówiłam, książkę pisałam trzy lata. Nie zbierałam wcześniej materiałów, to działo się równocześnie. Najpierw w głowie zrodziła się historia Lilki, młodej, beztroskiej dziewczyny, z marzeniami, planami, zupełnie takiej samej jak współczesne dziewczęta. Potem, w miarę jak powieść się rozrastała, potrzebowałam nowych materiałów. Przeczytałam mnóstwo opracowań dotyczących tamtego okresu, rozmawiałam z wieloma historykami i bardzo się starałam pokazać, że nie istnieje coś takiego, jak „jedna prawda”. Każdy z bohaterów ma swoją. I ja każdą z nich starałam się pokazać, bez oceniania, czy jest zła czy dobra. Zamiast motywów i poglądów ważniejsze były dla mnie efekty ich działań i to, jak człowiek zmienia się pod wpływem sytuacji. Idę o zakład, że czytelnik nie będzie umiał przypiąć łatki bohatera pozytywnego bądź negatywnego większości postaci w książce.
Pani dziadkowie pochodzili ze Lwowa, zgadza się? Czy zna Pani Lwów tylko z opowiadań najbliższych, a może udało się odwiedzić miasto, przygotowując się do pracy nad powieścią?
Wiem, to nie zabrzmi dobrze: nigdy nie byłam we Lwowie. Ale też nie mam już szans na poznanie tego Lwowa, który najbardziej mnie fascynuje: przedwojennego, Lwowa moich dziadków. Spędziłam całe miesiące, studiując stare fotografie, i czasem mam irracjonalne wrażenie, że znam ten przedwojenny Lwów jak własną kieszeń. Może to jakaś magia, może genius loci tego miasta mieszkał w mojej duszy, zanim się urodziłam?
Czy „Pora westchnień, pora burz” to chwilowy flirt z powieścią historyczno-obyczajową, a może związek na stałe?
Moim zdaniem nie ma w pisarstwie czegoś takiego jak związek na stałe. To musiałoby zakładać, że wiem, jaka będę za dziesięć lat, co mi wtedy będzie w głowie siedziało. A tego nie wiem. Może będę pisać wiersze albo bajki dla dzieci. A flirty są bardzo przyjemne.

W swoim dorobku ma Pani powieść napisaną z innym autorem, Robertem Ziółkowskim. Jak to jest: wpuścić inną osobę do swojego zamkniętego świata i stworzyć coś wspólnego? Jak w ogóle wygląda praca nad powieścią przygotowywaną we współpracy z drugim pisarzem?
Nigdy nie myślałam, że będę umiała wpuścić kogoś do swojej głowy. I, o dziwo, okazało się to bardzo przyjemnym eksperymentem. To było wielkie wyzwanie, ale Robert jest wszechstronnym pisarzem, obdarzonym wielkim talentem, i na dodatek pisze bardzo dynamicznie, z czym ja niekiedy miewam problemy. Zanim mój bohater w ogóle wejdzie do kuchni, skupia się po drodze na milionie niepotrzebnych rzeczy, a mnie wychodzą z tego cztery bite strony. Robert nauczył mnie, jak wchodzić do kuchni w jednym zdaniu. Praca nad książką „Tuż za rogiem” była niesamowitą przygodą, pełną emocji, kłótni, rwania włosów z głowy. Narodziła się w wyniku naszych niekończących się rozmów, kiedy pokazywaliśmy sobie, jak różnie postrzegamy świat. I wtedy wpadliśmy na pomysł, że nie musimy niczego wymyślać, po prostu napiszemy, dlaczego czasem tak trudno się porozumieć kobietom i mężczyznom. Dlaczego kiedy on mówi: nie do twarzy ci w tej sukience, to ona myśli: nie podobam mu się, już mnie nie kocha. Albo kiedy ona zwyczajnie stwierdza: tęsknię za tobą, on uważa, że natychmiast powinien coś zrobić z tą jej tęsknotą. „Tuż za rogiem” to książka o trudnej miłości, bo takiej zaniedbanej i przeterminowanej już nieco. Te same wydarzenia poznajemy z punktu widzenia kobiety i mężczyzny – i czasem nadziwić się nie można, że choć mówimy tym samym językiem, kompletnie się nie rozumiemy.
Proszę opowiedzieć, jak przebiega u Pani proces tworzenia. Czy zaczyna Pani od konspektu, dokładnego planu, czy… po prostu siada i pisze?
Po prostu siadam i piszę. Choć tak naprawdę pisanie to ostatni etap procesu tworzenia. Wcześniej chodzę z historią w głowie, przetrawiam ją, pozwalam, żeby dojrzała. Gadam do siebie, wyobrażam sobie, jacy będą moi bohaterowie, co będą czuli, jak postąpią. Mam mnóstwo pomysłów, które natychmiast zapominam. Przychodzą nowe, próbuję ich, smakuję, czasem zostaną, czasem lądują na śmietniku mojego pisarskiego świata. Dlatego tak dobrze pisało mi się z Robertem, bo w kółko o tym gadaliśmy, i ta historia zadziała się na długo przed tym, zanim spisaliśmy ją na papierze. Nie robię notatek, planów, konspektów – to dla mnie zbyt trudne, wymagające dyscypliny, a my dwie za sobą nie przepadamy… Mam wszystko w głowie.
Dla kogo Pani pisze? Czy ma Pani w swojej głowie wyobrażenie typowego czytelnika Magdaleny Kawki?
Tak, mój czytelnik jest mądry, wrażliwy, nie szuka łatwych emocji. A ja mu na nich nie gram perfidnie, choć czasem przecież mogłabym. Wiem, co wyciska łzy, co przyciąga uwagę, wiem, jak poprowadzić akcję, żeby czuł się zaskoczony; znam milion sztuczek, ale nie one są w moim pisarstwie najważniejsze. Teraz strzelę sobie w stopę: tak naprawdę piszę dla siebie. A czytelnik to mój najmilszy bonus w całym tym twórczym ambarasie.
Nad czym Pani obecnie pracuje? Czym jeszcze planuje Pani zaskoczyć czytelników?
Akcja „Pory westchnień, pory burz” nie skończyła się z chwilą wyjścia ze Lwowa wojsk sowieckich. To powieść szeroka, obejmująca wiele lat wojennych i powojennych, dlatego zaplanowana została na kolejny tom, bo mi się wszystko w jednym nie zmieściło. Pracuję obecnie nad drugą częścią, która rozpoczyna się na dalekiej Syberii, gdzie trafił jeden z głównych bohaterów. Akcja na przemian będzie się przenosiła z Syberii do Lwowa, zostaniemy wśród bohaterów, których poznaliśmy w pierwszym tomie, ale trochę ich sprawy się pokomplikują. Nie będzie im łatwo pod niemieckim terrorem, od nowa będą musieli weryfikować poglądy, zawierać nowe układy, od nowa definiować wrogów i przyjaciół. Będą pracować w instytucie profesora Weigla, karmić wszy, walczyć o przetrwanie, a także mierzyć się z bolesnymi tematami, które z wojną nie mają nic wspólnego. Bo w czasie wojny ludzie nie myślą wyłącznie o wojnie.
Co Magdalena Kawka czyta prywatnie? Proszę opowiedzieć o swoich ulubionych lekturach i literackich inspiracjach.
Przez ostatnie lata czytałam głównie opracowania historyczne. Ale lubię każdy rodzaj literatury, byle dobrze napisany. Autor musi być wobec mnie bezwzględny, musi mnie brutalnie trzymać w ramionach i nie wypuścić do ostatniej kartki. Nie lubię książek nudnych i miałkich – i wcale nie mam na myśli, że sięgam wyłącznie po literaturę wysokich lotów. Lubię nurt mainstreamowy, lubię, kiedy talent pisarza do snucia opowieści zabiera mnie w podróż do jego świata. Czytam kryminały, Kinga, Cobena, uwielbiam Kazantzakisa, Myśliwskiego, ale moimi ostatnimi miłościami literackimi są kobiety: Joyce Carol Oates, Majgull Axelsson i nasza swojska Anna Janko. One mi nie pozwalają zapomnieć o swoich książkach jeszcze długo po tym, jak odłożę je na półkę. A to właśnie jest dla mnie wyznacznikiem dobrej i wartościowej literatury.

Wywiad został przeprowadzony dla portalu Lubimy czytać.
lubimyczytac.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz