czwartek, 22 października 2015

Wywiad | Monika Orłowska: "O, tu masz rym, tu powtórzenie, a tu aliterację. I weźże zrób coś z tą sięjączką. Istne wariatkowo."



Monika Orłowska w każdym swoim wcieleniu sprawia radość czytelnikom i dostarcza im kolejnych literackich przygód. Pisze, redaguje, tłumaczy. Jest autorką powieści obyczajowej "Całuję. Mama", która właśnie ukazała się w księgarniach pod patronatem Przeglądu czytelniczego. Opowiada w niej historię trzech sióstr, które spotykają się w mieszkaniu zmarłej matki, aby uporządkować i sprawiedliwie podzielić majątek. Ile w poszczególnych bohaterkach jest samej Moniki Orłowskiej? W której roli - pisarki, redaktora czy tłumacza - sprawdza się najlepiej? 


Monika Orłowska – pisarka, redaktorka, tłumacz. Która rola jest Pani najbliższa dlaczego?

Zdecydowanie redaktorka, a właściwie redaktor, bo wciąż jestem filologiem, nie filolożką. 
Dlaczego? Idealnie łączy rzemiosło z artyzmem. Jest twórcza, ale w pewnych granicach, no i pozwala mi na ciągły rozwój w bliskiej sercu dziedzinie – języku ojczystym. Dla porównania, kiedy tłumaczę, stoję w rozkroku między oryginałem a wersją polską, a to oznacza wieczną niepewność, żmudne poszukiwanie tego jedynego, idealnego słowa i frustrację, gdy na przykład jakiś żart językowy okazuje się nieprzekładalny. Poza tym język obcy zawsze jest… obcy, a w polskim jestem przecież zanurzona na co dzień. 

Czym się różni praca nad własnym, autorskim tekstem od redakcji tekstu innego pisarza?

W tej chwili, gdy zakładam sobie redaktorski autokaganiec, chyba niczym. 
Oczywiście żartuję. Redakcja to konkret, a pisanie abstrakcja, przynajmniej w moim przypadku. Jako redaktor znam objętość tekstu, którym mam się zająć, termin oddania ostatecznej wersji i kwotę wynagrodzenia. Kiedy siadam do własnej powieści, nie mam pojęcia, kiedy i na której stronie ją skończę, czy wydawnictwo w ogóle ją zechce, a jeśli tak, czy się sprzeda. Nigdy też nie wiem do końca, jaki los spotka bohaterów ani jakie będzie ostateczne przesłanie powieści. Na szczęście nie jestem poczytną autorką, która podpisuje umowę i odbiera zaliczkę, gdy książka istnieje jedynie w formie konspektu. Nie lubię żyć na kredyt i tworzyć na zawołanie. Wenę traktuję na zasadzie „jesteś to jesteś, a jak cię nie ma, to też niewielki kram”. 
Co jeszcze? Redagowanie sprzyja rozwojowi duchowemu, podczas gdy pisanie wzmacnia egocentryzm i egoizm. Choćby na podstawie tego wywiadu można stwierdzić, że jestem straszną egocentryczką. Kiedy piszę, zanurzam się w sobie, nawet jeśli nie opisuję własnych doświadczeń. Albo przetwarzam to, co zaobserwowałam w rzeczywistości, albo wymyślam swoją. Czyli wciąż ja, o mnie, przeze mnie i dla mnie. A potem jeszcze następuje polowanie na głaski od czytelników lub masowanie poturbowanego ego, gdy się czyta niepochlebne recenzje. Kiedy zaś redaguję, automatycznie staję w cieniu. Muszę wykazać empatię wobec autora, jego stylu, poczucia humoru, czy nawet światopoglądu. Liczy się też dobro książki, a w praktyce czytelnika, który powinien otrzymać przyzwoicie opracowany tekst bez stylistycznych i merytorycznych wybojów utrudniających odbiór. 
Reasumując, praca redaktora czyni ze mnie (chyba!) lepszego, bardziej wrażliwego na otoczenie, człowieka. Pisanie – niekoniecznie.

Z którą spośród bohaterek „Całuję. Mama” utożsamia się autorka i dlaczego? Pełna pomysłów na życie Paulina, bizneswoman Joanna czy matka i żona Beata?

Nie utożsamiam się z żadną z bohaterek „Całuję. Mama”, choć pożyczyłam im kilka własnych cech. Mogę za to zdradzić, że najbardziej chciałabym być taka jak Beata, najwięcej ciepłych uczuć mam dla materialistycznej, snobistycznej, apodyktycznej i momentami wulgarnej Joanny, a Pauliny po prostu nie ogarniam. 

Co sprawia Pani najwięcej trudności podczas pracy nad powieścią? A co – wręcz przeciwnie – przychodzi samo i bez problemu?

Same i bez problemu przychodzą tylko pomysły, i to bardzo ogólne. Potem jest już typowa orka na ugorze. Walczę z realiami, z bohaterami, z własnym lenistwem, że o zobowiązaniach rodzinnych (mama pić, trzeba natychmiast zapłacić rachunek za prąd, ciocia Hermenegilda dzwoni i pyta o przepis na powidła) nie wspomnę, a ostatnio nawet Orłowska-autorka boksuje się z Orłowską-redaktor. Ledwo ta pierwsza napisze jakieś zdanie, a już ta druga pokazuje jej paluchem: „O, tu masz rym, tu powtórzenie, a tu aliterację. I weźże zrób coś z tą sięjączką”. Istne wariatkowo. 

Proszę sobie wyobrazić może nieco stereotypową czytelniczkę twórczości Moniki Orłowskiej. Czym się zajmuje, jak wygląda, jaka jest? Dla kogo Pani tworzy?

Bardzo długo – jako, pamiętamy, modelowa egocentryczka – tworzyłam po prostu dla siebie i ani mi w głowie nie było snucie wyobrażeń na temat potencjalnych odbiorców. Teraz z kolei, gdy wiem już mniej więcej, komu się podobają moje powieści, a kto wiesza na nich psy, tym bardziej nie wyobrażam sobie, jak to się paskudnie mówi w branży, targetu. Albo inaczej: mam wrażenie, że najlepiej odbiorą moje książki kobiety w wieku 30–50 lat, raczej z większych miast, choć niekoniecznie (sama wychowałam się w kamienicy w centrum Krakowa, ale mam dziwny sentyment do blokowisk, któremu daję upust w książkach, więc może być i tak, że ktoś z małej wioski podzieli tę moją fascynację), po jakichś trudnych doświadczeniach i zapewne matki. Wygląd w tym wszystkim jest najmniej ważny, choć wskazana byłaby nadwaga i nieprzejmowanie się modą. Poza tym lekko ironiczne poczucie humoru, a szczególnie zamiłowanie do gry słów. O, i widzi Pani, kogo właśnie opisałam? Siebie. Ale jeśli przyjąć, że większość czytelników szuka w literaturze odbicia własnych przeżyć lub poglądów, to moje książki powinny być niestrawne na przykład dla młodziutkich dziewcząt. Albo dla wojujących ateistek, bo zapomniałam o katolicyzmie. Niechby był wątpiący, wybiórczy, sprowadzany do płytkich obrzędów kilka razy w roku, ale niech będzie. Wreszcie trudno mi sobie wyobrazić swoje książki, szczególnie ostatnią, w przekładzie. Piszę po polsku, o Polkach i chyba jednak dla Polek.

Która z dotychczas napisanych przez Panią książek jest najważniejsza i dlaczego właśnie ta?

Zdecydowanie „Cisza pod sercem”. Po pierwsze debiut, po drugie forma terapii po poronieniu i związanej z nim serii klęsk życiowych, po trzecie wyróżnienie w konkursie, które odbudowało moje skopane poczucie własnej wartości, po czwarte przepustka do świata książek (również, a może przede wszystkim, tych tłumaczonych i redagowanych), po piąte wreszcie coś, co okazało się pożyteczne dla innych (a konkretnie dla części kobiet, które straciły dziecko). 

Czy podczas pracy nad „Całuję. Mama” wspominała Pani swoje własne dzieciństwo? Jak te wspomnienia wpłynęły na ostateczny kształt powieści?

Jak już wspomniałam, bohaterkom pożyczyłam kilka swoich cech. Dałam im też sporo własnych doświadczeń z czasów PRL-u, ale raczej nie w całości. Na przykład pamiętam specyficzny smród osiedlowych śmietników, jednak nigdy bym nie wpadła na to, żeby za nim tęsknić albo obwąchiwać zagraniczne odpady jak Paulina. Pamiętam oczywiście peweksy jako świątynie kapitalistycznego dobrobytu, ale wspomnienia Beaty i Joanny wymyślałam od zera. Również świat „małej opozycjonistki” nie jest moim własnym światem. Byłam z jednej strony za młoda, żeby samej się w to zaangażować, a z drugiej za bardzo chroniona przez rodziców. Komuna już praktycznie dogorywała, gdy dorwałam się wreszcie do bibuły bodajże o Katyniu. Z jednej strony jestem rodzicom wdzięczna za to beztroskie dzieciństwo, a z drugiej jest chyba we mnie jakiś żal, któremu dałam upust, kreując postać nadmiernie ostrożnej, przewrażliwionej Lidii. 
Jedyny autentyk przeniesiony 1:1 do powieści to mysie jedzenie.

Proszę opowiedzieć czytelnikom o swoich planach zawodowych.

Cóż, większość planów dotyczy oczywiście redakcji. Specjalizuję się w obyczaju, ale być może przyjdzie mi spróbować publicystyki. Dobrze by było też coś przetłumaczyć, bo nieużywane narzędzia rdzewieją. Poza tym powinnam skończyć kilka powieści, które porzuciłam na różnym etapie pracy. 
Oprócz planów mam jeszcze coś, co można nazwać wyzwaniem. Otóż spotkałam się parę razy z opinią, że za dużo uwagi poświęcam w swoich książkach Bogu i nadmiernie idealizuję katolików. Nie miałam takiego odczucia, a na pewno nie robiłam tego celowo. Teraz jednak chciałabym świadomie pójść w stronę beletrystyki katolickiej. O ile się orientuję, mało jest na rynku polskich książek, które promowałyby wartości ewangeliczne, i to w doskonałym stylu, bez ocierania się o kicz czy fanatyzm. W tej chwili jeszcze nie jestem gotowa, żeby podjąć to wyzwanie, ba, nie mam pewności, czy kiedykolwiek będę. Wiem też doskonale, że ceną powodzenia może być utrata dotychczasowych czytelniczek. Trudno. Rydzyk-fidzyk. :)

2 komentarze:

  1. Znam Monikę Orłowską zarówno jako redaktora jak i autora. W pierwszej roli sprawdza się wybornie: przy redagowaniu mojej powieści wiele się od niej nauczyłam. Jest osobą o naprawdę wysokich kompetencjach, a przy tym wprost kipiącą pozytywną energią i poczuciem humoru. Mimo, że korekta redakcyjna trwała dość długo, uważam, że to była najlepsza współpraca. Druga twarz Moniki Orłowskiej jest równie dobra. Czytałam "Adama i Ewy" i przyznaję, że dałam się oszukać autorce. Złoty medal za zakończenie powieści - brak przysłowiowej kropki nad i sprawia, że człowiek jeszcze długo myśli bnad przeczytanym tekstem i zastanawia się nad tym jak postąpiłby na miejscu głównej bohaterki.

    OdpowiedzUsuń